XXXV. Chwile grozy
Następne dni były pełne radości i miłości. Jean odzyskiwał siły i z coraz większą nadzieją mówił o powrocie do domu. Irina i Dymitr zaś nie mogli się napatrzeć na swojego synka. Mały Saszka co prawda przez większość czasu spał, lecz nie powstrzymywało to młodych rodziców przed zachwycaniem się nim.
Dymitr czuł się spełniony. Jego marzenia snute, odkąd zakochał się w Irinie, wreszcie stały się prawdą. Miał małego, ślicznego synka, ukochaną kobietę przy boku i względny spokój. Sasza był jego największym szczęściem. Chciał wychować go na jak najlepszego człowieka, ożenić go z dobrą dziewczyną i cieszyć się gromadką wnuków na starość.
Irinę również wypełniało szczęście, choć nieco mniejsze niż jej ukochanego. Czule zajmowała się Saszką, lecz gdzieś z tyłu głowy miała myśl, że może stać mu się coś złego. Nie mogła na to pozwolić. Nie przeżyłaby straty kolejnego dziecka.
Pozornie spokojna egzystencja mieszkańców małego domku nad Berezyną została zakłócona pewnego mroźnego dnia, gdy u ich progu stanął niski, ale muskularny mężczyzna o czarnych, kręconych włosach, licu przeoranym szramą i nienawistnie patrzących oczach. Jego zacięty wyraz twarzy zdradzał upór i zdecydowanie.
Irina zamarła, gdy ktoś zapukał do drzwi. Nigdy nie mieli gości. Spodziewała się najgorszego. Przycisnęła do siebie Saszę i ucałowała go w czółko, na które spływały krótkie, złote włoski.
— Spokojnie, najmilsza, może ktoś się zgubił i szuka pomocy — powiedział łagodnie Dymitr i wyszedł z izby.
Podszedł do drzwi i otworzył je. Gwałtownie wypuścił powietrze z płuc, gdy ujrzał twarz intruza. Jego najgorszy koszmar stał się jawą. Serce przyśpieszyło mu gwałtownie, a pierś podnosiła się i opadała w zastraszającym tempie.
— Wiedziałem, że cię tu znajdę. — Mężczyzna wykrzywił twarz w pełnym złośliwej satysfakcji grymasie. — Jak tam mój drogi Dima? Wciąż deprawujesz mą siostrę czy też dałeś jej spokój?
— Nic ci do tego, Fiedio — burknął Gruszecki. — Zabieraj się stąd.
— Nie. Albo oddasz mi Irinę, albo się policzymy.
— Nikogo ci nie oddam. Iriny tu nie ma.
— Jasne, bo ci uwierzę. Wiem, że się tu ukrywacie, nie pytaj, skąd mam takie informacje. Jesteście głupi, skoro myśleliście, że się przede mną ukryjecie.
Nagle u boku Dymitra pojawił się zaniepokojony Jean. Fiedia omiótł go spojrzeniem, po czym przygryzł wargę. Gruszecki czuł, że nie zwiastowało to niczego dobrego.
— Wszystko dobrze? — zapytał po francusku de Beaufort.
— Tak, Jeanie — odparł Gruszecki. — Brat Iriny postanowił nam złożyć wizytę.
— Cóż to, mój drogi Dimo? Trzymasz tu Francuza?
— Nic ci do tego — prychnął.
— A właśnie, że tak. Albo mnie wpuścisz do środka, albo zawołam chłopów, którzy się tu kręcą, i zabieramy twojego Francuzika do Moskwy, do więzienia, gdzie jego miejsce. Wiesz przecież, jak oni nienawidzą żołnierzy Napoleona. To jak będzie?
Dymitr pobladł. Obawiał się Fiedii bardziej niż kogokolwiek na tym świecie. Gdy pomyślał, co ten mógłby uczynić z małym Aleksandrem, Iriną i Jeanem, gdyby nie pozwolił mu wejść, zjeżyły mu się włosy. Nie mógł pozwolić skrzywdzić swej ukochanej i dziecka, swego gościa, który powoli stawał się jego przyjacielem, również. Westchnął ciężko. Nie miał innego wyboru. Za chwilę coś zaradzą, teraz jednak lepiej było go wpuścić.
— Możesz wejść, Fiedio.
Z drżącym sercem wpuścił Fiedię do domu. Jeanowi nakazał wracać do swego pokoju. De Beaufort uczynił to natychmiast. Dymitr spojrzał na Wołkońskiego ze wstrętem. Ogarniała go coraz większa nienawiść do mężczyzny, który odebrał mu jego szczęście.
Drżał z niepokoju, gdy Fiodor przemierzał chatę w poszukiwaniu Iriny. Kiedy Wołkoński chwycił za klamkę izdebki, w której przebywała matka z dzieckiem, Dymitr zamarł. Drzwi uchyliły się, ukazując kobietę karmiącą dziecko.
— Witaj, moja droga siostrzyczko — powiedział złośliwie Fiodor, wchodząc do pokoju, a na jego twarzy pojawił się kpiący uśmieszek.
Kobieta zatrzęsła się ze strachu. Dziecko oderwało się od jej piersi i żałośnie zakwiliło. Szybko zakryła się płócienną chustką leżącą na stole.
— Widzę, że nie próżnowaliście z twoim kochanym Dimą i spłodziliście sobie bękarta. — Uśmiechnął się kpiąco.
— Czego chcesz? — wycedziła przez zęby.
— Ja? Chcę tylko zabrać cię do domu. A właściwie do twojego męża. Choć, ups, Eugeniusza nie ma w Petersburgu. Zapił się na śmierć z rozpaczy.
Irina poczuła, jak jej serce zamiera w piersi. Eugeniusz zapił się z rozpaczy? Nie, nie uczyniłby tego. Skoro uwolniła go od siebie, mógł żyć pełną piersią, znaleźć kobietę, z którą będzie szczęśliwy. Nie było powodów, by miał się zapić.
— Kłamiesz. Eugeniusz zapewne pojechał na wieś. Nie wierzę ci.
— Może tak, może nie, nie powiem ci — zaśmiał się. — Pomyśl, złamałaś takiemu dobremu człowiekowi serce, a to wszystko dla twojego parszywego pół Polaczka.
— Panuj nad słowami — warknął Dymitr, wciąż stojący w progu.
— Grozisz mi? Wiesz, że jestem od ciebie silniejszy, do tego mam broń. Mogę zabić Irinę i waszego bękarta jednym strzałem. — Mówiąc to, wyciągnął z kieszeni pistolet.
Dymitra ogarnął strach. Na jego czoło wystąpił pot. Wiedział, że Fiodor nie będzie miał oporów strzelić do Iriny i Aleksandra. Nie mógł na to pozwolić.
— Zostaw Irinę. Proszę... — wychrypiał.
Wołkoński nie miał pojęcia, jak wiele kosztowało Dymitra wypowiedzenie słowa proszę w jego kierunku, jednak dla dobra swej ukochanej Gruszecki był gotów na wszystko.
— W takim razie masz wybór. — Fiedia odsłonił zepsute zęby w parszywym uśmiechu. — Albo oddasz mi Irinę, albo tego Francuzika. Masz czas do rana.
Dymitr, Irina z Aleksandrem na kolanach i Jean siedzieli w izbie, która do tej pory była pokojem Francuza. Gruszecki i jego rodzina zajmowali łóżko, Francuz zaś przysiadł na stołku ustawionym obok posłania i nerwowo potupywał nogą. Z dołu dochodziły przekleństwa Fiodora, który szukał w domu kosztowności. Irina wciąż trzęsła się ze strachu.
— Dość już mam tych krzyków, Dymitrze — odezwał się Jean. — Wiem przecież, że mu nie oddasz Iriny, i słusznie, więc to ja będę musiał z nim pójść.
— Nie, Jeanie. Cóż byłby ze mnie za gospodarz, gdybym gościa, któremu życie uratowałem, oddał temu łachudrze? Zwłaszcza, że stałeś się mi przyjacielem... Nikt nie pójdzie z Fiedią. Przecież ty musisz wrócić do swojej żony i dzieci.
— Ale oni są bezpieczni, w przeciwieństwie do Iriny i Aleksandra. Jeśli ty mnie nie wydasz, sam to zrobię.
Dymitr zaklął pod nosem. Nie rozumiał głupiego uporu Jeana. Przecież można było znaleźć inne wyjście z tej sytuacji, niż oddanie się w ręce Fiodora! On na takie wpadł, obawiał się jednak nieco o jego skutki, zwłaszcza dla jego ukochanej i dziecka.
— Jeanie, posłuchaj mnie — złapał go za dłonie, które ze strachu i zdenerwowania były całe w pocie. — Jest jeszcze jedno rozwiązanie, dosyć ryzykowne, lecz nic innego nam nie pozostało.
— Jakież to?
— Musisz uciec. Teraz. Póki jest ciemno.
Jean wzdrygnął się. Dymitr widział jego pełne przerażenia spojrzenie. Nie rozumiał, dlaczego tak się zachowywał. On uważał swój plan za genialny.
— Przecież to straceńczy pomysł! — wykrzyknął Francuz.
— Ale jedyny, który ma szansę powodzenia. Nie chcę skazywać żadnego z was na towarzystwo Fiedii. Proszę, Jeanie. Zaufaj mi.
— Ale... co ja tu zrobię bez jedzenia i wody? Umrę szybciej, niż gdyby Fiedia ciągnął mnie do Moskwy.
— Zaraz pójdę napełnić twoją menażkę wodą, znajdę też trochę chleba dla ciebie. Powiem Fiedii, że to na kolację, nie powinien mi niczego zrobić. A ty w tym czasie pakuj swoje manatki. I tak nie masz ich zbyt dużo, ubierz się jedynie ciepło. I koniecznie zabierz listy!
— To zły pomysł... — westchnęła Irina.
— Najmilsza, będzie dobrze. Jean ucieknie...
— A wtedy Fiedia wpadnie w szał i zabierze ci mnie i Aleksandra — wyjąkała żałośnie, pociągając nosem. — Nie chcę tego. Nie przeżyję kolejnego rozstania z tobą.
— Irinko, będzie dobrze, obiecuję ci. Zabiję Fiedię, jeśli trzeba będzie... — Wiedział, że to dość ryzykowne stwierdzenie, lecz był gotów posunąć się do wszystkiego. To przez Fiodora stracił tyle lat, które mógł spędzić z Iriną. — Jean przecież musi wrócić do domu. Pomyśl, ma dwójkę dzieci, których jeszcze nie widział. Chciałabyś, by Aleksander nigdy mnie nie ujrzał?
— Nie — odparła, a w jej oczach zaszkliły się łzy.
— Dlatego musimy pozwolić Jeanowi odejść. Fiedia nic ci nie zrobi. Obiecuję, kochanie. — Musnął jej usta swoimi, po czym złożył pocałunek na główce dziecka. — Schodzę do niego.
To rzekłszy, wyszedł z pokoju i podążył na dół. Zamierzał wziąć tylko trochę jedzenia i wrócić do Iriny. Nie chciał więcej. Wolał zaczekać do rana, aż wymyśli sposób na pozbycie się Fiodora.
Zastał Wołkońskiego odrywającego deski od podłogi. Spojrzał na niego nienawistnie i wycedził przez zęby:
— Zostaw te deski. Tam nie ma nic cennego.
— Tak? A ja jestem pewien, że słyszałem, jak coś skrzypi. Zaraz znajdę wasze skarby. Może nawet zabiorę je zamiast Iriny? Nie brzmi to wcale najgorzej... — Uśmiechnął się złowieszczo.
— Niczego nie weźmiesz, rozumiesz? Nie pozwalam ci! — wykrzyknął Dymitr.
Jeszcze się przekonamy — odparł Fiodor i wrócił do zajmowania się podłogą.
Dymitr nie potrafił bezczynnie się temu przyglądać, lecz nie wiedział, co mógłby zrobić, by nie wyrządzić mu krzywdy, a jednocześnie powstrzymać szwagra przed dalszymi poszukiwaniami.
— Idź stąd, proszę — wyjąkał.
Pragnął, by Fiodor już stąd odszedł i nigdy nie wracał. Nienawidził go.
Na te słowa mężczyzna podniósł się z miejsca i podążył w kierunku Dymitra. Spojrzał na niego nienawistnie i chwycił go za kołnierz koszuli. Gruszecki spróbował go odepchnąć, lecz ten nie zamierzał się poddawać.
Zaczęła się kotłowanina. Dymitr nie wiedział już, w którą część ciała Fiodora uderza. Krzyczeli głośno, niemal zwierzęco, bijąc się gdzie popadnie. Świat dookoła wirował, oddech przyśpieszał, tak samo jak serce. Aż nagle wśród tego tumultu rozległ się przerażający łoskot, a na podłodze pojawiła się czerwona plama krwi.
Dymitr jęknął. Fiodor nie żył.
Zabił go.
Zabił człowieka.
Nie na wojnie, a w swoim własnym domu.
Zabił człowieka.
Patrzył na jego roztrzaskaną czaszkę i szeroko otwarte oczy w przerażeniu. Stał nieruchomo i myślał.
Zabił człowieka. Tak, zabił go, ale nie uczynił tego z perfidii, a w obronie swojej, Iriny i Aleksandra. Nie chciał przecież tego uczynić. Fiodor zamierzał skrzywdzić jego rodzinę. Z zimną krwią zamordował ojca Iriny. Zniszczył ich całe życie. A on... To wszystko było wypadkiem... Nie zamierzał przecież go zamordować. To przypadek...
Nagle w pokoju zjawił się Jean. Gdy ujrzał zwłoki Fiodora, krzyknął z przerażeniem.
— Ja nie chciałem, Jeanie, naprawdę nie chciałem... — zaszlochał Dymitr, patrząc na niego błagalnie. — Ale Irina i Saszunia.... To był wybór między ich życiem a życiem Fiodora... On... Uderzył głową o posadzkę... Ja nie chciałem... Proszę, pomóż mi...
No i co, mili państwo, zostały nam tylko trzy rozdziały i epilog, więc maks w środę kończymy z tym!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top