Rozdział pierwszy

Witam Was pod pierwszym rozdziałem mojego nowego tekstu!

Tak jak obiecałam, zaczynamy nim maraton. Jutro o północy dostaniecie dwójeczkę, w sobotę rozdział trzeci, a w niedzielę czwarty. Mam nadzieję, że trochę Wam to wynagrodzi długie czekanie <3

A już dzisiaj pierwsze spotkanie z Ingą. Indżojcie!

_________________________________________

Trasa z Warszawy do Giżycka zajmuje mi prawie cztery godziny.

Jestem padnięta, kiedy w końcu dojeżdżam do miasta. Mam za sobą długi dzień wypełniony pracą i załatwianiem ostatnich spraw, pakowaniem się i drogą najeżoną robotami drogowymi, i po prostu mam dość. Brakuje mi nawet sił, by denerwować się przyjazdem na Mazury.

Jest wrzesień, a pogoda nie zachęca do urlopu nad jeziorami. Może to dlatego domek po rodzicach stoi pusty – chociaż zazwyczaj mamy pełne obłożenie, tym razem goście odwołali w ostatniej chwili kilkutygodniową rezerwację i zostałam na lodzie z zaliczką. Powinnam chyba zmienić zasady wynajmu na Airbnb, ale nie miałam siły zająć się tym po śmierci babci.

Mimo wszystkich tych złych wspomnień związanych z Mazurami, zawsze lubiłam Giżycko. Podoba mi się plaża miejska, nawet jeśli zazwyczaj jest zdecydowanie zbyt zatłoczona, i przylegający do niej, malowniczy port. Przede wszystkim jednak lubię szaroniebieską taflę jeziora Niegocin, którą widać z okien knajpki prowadzonej przez Magdę.

Z trudem znajduję wolne miejsce na zatłoczonym parkingu, po czym wysiadam z auta i rozciągam się, żeby rozprostować kości. Chłodny, ostry wiatr gnający po niebie ciemne chmury wdziera się pod moją koszulkę i bawi włosami, aż blond kosmyki wpadają mi do oczu. Drżę i sięgam na tylne siedzenie po kurtkę.

Cały sierpień upłynął w strugach deszczu, które w Warszawie były szczególnie przykre. To miasto i tak od jakiegoś czasu mnie dołuje, a co dopiero przy takiej pogodzie. Nie zamierzałam brać urlopu, ale kiedy z dnia na dzień wyglądałam coraz gorzej, Sandy w końcu zauważyła, co się dzieje, i wykopała mnie z miasta. Obiecała przejąć wszystkich moich klientów, a ja zrobiłam najgłupszy możliwy krok i uznałam, że podróż do Giżycka będzie dobrym pomysłem.

Sądząc po tym, jak denerwuję się, ruszając w drogę do knajpy prowadzonej przez moją tutejszą przyjaciółkę, mocno się pomyliłam.

Magda założyła pierogarnię kilka lat temu, mocno sięgając do tradycji wpojonych jej przez babcię. W tym nasze doświadczenia są podobne: obie miałyśmy wspaniałe babcie i obie je straciłyśmy. Poza tym jednak nasze życia bardzo się różnią i to dlatego prawie nie przyjeżdżam do Giżycka, a Magda często odwiedza mnie w Warszawie. Zdaję sobie z tego sprawę, gdy z parkingu wychodzę na ulicę biegnącą równolegle do przystani i próbuję powstrzymać szczękanie zębów.

Wszystko jest w porządku, Inga, mówię do siebie, ale niewiele to pomaga.

Na szczęście niemalże w tej samej chwili dzwoni mój telefon. Uśmiecham się do siebie, kiedy na ekranie widzę imię przyjaciółki.

– Dojechałaś? – pyta Sandy z wyraźną troską w głosie.

Kręcę z niedowierzaniem głową. W takich chwilach żałuję, że powiedziałam jej, dlaczego wyjechałam z Giżycka. Przez to moja przyjaciółka zachowuje się jak kwoka.

– Właśnie zaparkowałam pod pierogarnią Magdy – odpowiadam swobodnie. – Chciałam tam zajrzeć, zanim...

Jąkam się i nie dokańczam. Zanim pojadę do domu rodziców, to miałam na myśli, ale oczywiście nie przeszło mi to przez gardło.

Dochodzi siódma, a zapadający powoli półmrok zapowiada zbliżającą się noc. W powietrzu czuć wilgoć nie tylko od bliskości jeziora, ale także padającego niedawno deszczu – chodnik nadal jest mokry. Wrzesień zaczyna się równie ponuro co cały poprzedni miesiąc.

– Może Magda mogłaby wyjść z tobą i pojechać do domu twoich rodziców? – proponuje Sandy lekko. – No wiesz, byłoby ci... raźniej, gdybyś nie była sama. Skoro to takie odludzie i w ogóle.

Z trudem powstrzymuję parskniecie śmiechu, równocześnie wymijając idących ulicą turystów. Mijam kolejne budynki, wypatrując tego, w którym mieści się pierogarnia mojej przyjaciółki. Wiem, że Sandy mówi w ten sposób, by nie zrobić mi przykrości. Nie chce wprost powiedzieć, że obawia się o moje zdrowie psychiczne.

– Poradzę sobie – zapewniam ją. – Ale na pewno zapytam Magdę. A co słychać w Warszawie?

– Jeszcze się nie zawaliła, odkąd wyjechałaś z niej cztery godziny temu – odpowiada Sandy z rozbawieniem. – Chociaż wiesz co, przestał padać deszcz. Może zła pogoda to twoja wina?

Tym razem już nie powstrzymuję śmiechu.

– Przejrzałaś mnie. Kontrolowanie pogody to moje hobby.

– Zawsze wiedziałam, że jesteś czarownicą – prycha Sandy. – Twoi klienci wiedzą, że masz urlop, nie?

Zatrzymuję się w końcu pod odpowiednim budynkiem i schodzę z drogi przechodniom, opierając o ceglaną ścianę.

– Tak. Ostrzegłam wszystkich, że terminy będą wydłużone, i ustawiłam automatyczną zwrotkę na poczcie. To niesamowite, pierwszy raz, odkąd zaczęłyśmy razem pracować, biorę urlop.

– I ciesz się tym – nakazuje mi przyjaciółka. – Nie zaglądaj nawet na maila. Jeśli będą czegoś chcieli, zadzwonią do mnie. Skoro ty jesteś dla nich dość dobra, to twoja wspólniczka Sandra Konieczna chyba też, nie?

– Lecz się – nakazuję jej krytycznie. – Nikt normalny nie mówi o sobie w trzeciej osobie.

Śmiejemy się obie, Sandy zapewnia mnie, że będzie dzwonić, po czym w końcu się rozłączamy. Mam trochę więcej odwagi, gdy po rozmowie z przyjaciółką pcham drzwi pierogarni i wchodzę do środka.

Wnętrze jest ciasne, ale przytulne i kolorowe, przyjemne dla oka. Całość jest utrzymana w klimacie PRL – dominują kolory brązowy i musztardowy, meble na wysoki połysk i plastikowe żółte lampy. Uwielbiam to miejsce. Myślę, że w Warszawie zrobiłoby furorę, ale tutaj, w Giżycku, ludzie wolą chodzić do knajp o marynistycznym wystroju.

Przy kontuarze naprzeciwko wejścia siedzi jakiś facet w policyjnym mundurze. Rozglądam się dookoła, idąc w tamtą stronę, i z zadowoleniem zauważam, że wszystkie stoliki są zajęte. To dobrze.

Za barem uwija się jakaś młoda, ciemnowłosa dziewczyna, której wcześniej nie widziałam. Uśmiecham się do niej odruchowo, wkładając dłonie do kieszeni obcisłych dżinsów.

– Cześć – witam się. – Szukam Magdy. Jest tu gdzieś?

Dziewczyna za barem kręci głową.

– Nie pokazała się dzisiaj – odpowiada. – Chyba wzięła wolne albo coś.

Robi mi się nieco przykro, ale przecież to nie koniec świata. Mogę do niej podjechać, kiedy już się rozpakuję i zostawię rzeczy w domu rodziców.

Zanim zdążę coś odpowiedzieć, odwraca się do mnie facet siedzący przy barze. Mrugam, zaskoczona, bo orientuję się, że ja go przecież znam. Chyba ten mundur mnie zmylił. Nigdy wcześniej go w nim nie wiedziałam, chociaż wiem od Magdy, gdzie pracuje.

– Adam – odzywam się, uśmiechając do mężczyzny. – Co ty tutaj robisz?

On też odpowiada mi uśmiechem. Kilka lat starszy od Magdy i ode mnie Adam zawsze był przystojny, nawet jako nastolatek. Z wiekiem zmężniał i zyskał tę męską, atrakcyjną pewność siebie, którą tak lubię w facetach. Wciąż pamiętam, jak we trójkę włóczyliśmy się po mazurskich lasach i wymyślaliśmy najprzeróżniejsze zabawy; pamiętam też opowieści, które snuliśmy wieczorami, usiłując się nawzajem wystraszyć. Od tamtego czasu wiele się zmieniło.

W Adamie jednak jest coś znajomego – ten pełen rozbawienia błysk w niebieskich oczach, ten zawadiacki uśmiech i lekko opadające na oko jasne włosy. To przywodzi mi na myśl dobre, prostsze czasy, kiedy moje życie było nieskomplikowane i wolne od traum, na które dwunastolatka nie powinna być narażona.

– Co ja tutaj robię?! – powtarza z rozbawieniem, rozkładając ręce jak do uścisku. – Kurde, dziewczyno, mieszkam tu! W przeciwieństwie do ciebie. Co ty tutaj robisz?!

Zamyka mnie w swoich ramionach, jakbyśmy wcale nie widzieli się ostatni raz kilka lat temu, gdy tuż po otwarciu pierogarni raz odwiedziłam Magdę. Odruchowo odpowiadam na ten uścisk, zauważając, że Adam bardzo ładnie pachnie. To chyba jakieś perfumy.

– Mam urlop – wyjaśniam chętnie, gdy w końcu się od niego odsuwam. Czuję ciepło na policzkach i mam jedynie nadzieję, że nie widać na nich żadnego rumieńca. – Letnicy odwołali rezerwację w domu rodziców... Doszłam do wniosku, że to nie może być przypadek.

Adam podnosi brwi.

– I uznałaś, że właśnie tam się zatrzymasz?

Kiwam głową. Jego spojrzenie jest dziwne – sama nie wiem, czy widzę w nim więcej podziwu, czy zmieszania.

– Tak, wiem, jak to brzmi – wzdycham. – Ale chcę się z tym wreszcie uporać. Uznałam, że to dobry moment i że nie mogę wiecznie unikać tego miejsca i prosić twojej siostry o sprzątanie i pilnowanie gości. To nie w porządku. Muszę to ogarnąć sama... Dlatego najpierw tu wpadłam. Myślałam, że może Magda będzie chciała jechać ze mną.

Adam uśmiecha się przepraszająco.

– Chyba wzięła dzisiaj wolne – tłumaczy. – Chętnie sam dotrzymałbym ci towarzystwa, ale jak widzisz, niestety jestem na służbie. Wpadłem tylko szybko coś przekąsić i muszę wracać na patrol. Ale jestem pewien, że sobie poradzisz. Nie znam drugiej tak niesamowitej dziewczyny jak ty.

Mruga do mnie, a ja śmieję się szczerze. Adam ma czarowanie kobiet we krwi. Z opowieści Magdy wynika, że jest tu niezłym playboyem.

– Jasne – zbywam go. – Dzięki za rozmowę. Na pewno się jeszcze odezwę, w końcu zostaję na dłużej, ale na razie muszę uciekać.

– Na pewno – potwierdza prychnięciem. – Nie myśl, że nasi rodzice odpuszczą wspólny obiad, jak tylko dowiedzą się, że tu jesteś.

Śmieję się, żegnam z nim i opuszczam pierogarnię. Chociaż byłam w środku tylko kilka minut, od razu zauważam, że na zewnątrz robi się coraz ciemniej. Z niepokojem marszczę brwi. Wcale nie mam ochoty dotrzeć do domu rodziców po zmroku.

Może mogłam wziąć jakieś pierogi na wynos, bo inaczej mogę nie mieć wieczorem co zjeść.

Ta myśl sprawia, że przypominam sobie o zakupach, ale nie mam ochoty ich robić, gdyż to jedynie opóźni moje dotarcie do domu rodziców. Ruszam w kierunku parkingu, mocno opatulając się kurtką.

W końcu wyjeżdżam z powrotem na drogę i kieruję się ku wyjazdowi z Giżycka. Dom rodziców stoi za miastem, nad samym brzegiem jeziora Kisajno, na wąskim cyplu z dala od innych domostw, w otoczeniu okolicznych lasów. Z jego okien widać tylko jeden dom – stojący po drugiej stronie linii brzegowej budynek należący do Magdy, w którym za czasów mojego dzieciństwa mieszkała jej babcia.

Ciągle pamiętam to, jakby wydarzyło się wczoraj. Wieczorami dawałyśmy sobie znaki, zapalając i gasząc światła w oknach naszych pokojów. Gdy miałyśmy po dziesięć lat, telefony komórkowe nie były jeszcze tak powszechne, nie pozostawało nam więc nic innego jak tradycyjne metody porozumiewania się. Adam uczył nad podstawowych słów Morse'em, które potem nadawałyśmy do siebie za pomocą światła.

Było nam naprawdę dobrze – ja mieszkałam na cyplu z rodzicami, a Magda i Adam mnóstwo czasu spędzali w domu babci nad jeziorem. Pamiętam tamte wakacje, zanim wszystko się zjebało, które w całości spędziliśmy we trójkę, bawiąc się w okolicy. W dzisiejszych czasach rodzice pewnie nawet nie puściliby nas samych tak daleko, bojąc się, że któreś z nas utonie w jeziorze albo zrobi sobie krzywdę w lesie, ale wtedy to było normalne. Szaleliśmy po okolicy, wymyślając historie, którymi straszyliśmy się wzajemnie. O potworach czyhających w lasach, porywających ludzi i zabijających dzieci, o zwierzętach, które tak naprawdę wcale nimi nie były.

Przez cały ten czas nie zauważaliśmy jednak potwora, który był najbliżej nas.

Dobrze, że Giżycko to stosunkowo duże miasto. Kiedy się tam zjawiam, mało kto rozpoznaje mnie na ulicy, zwłaszcza po tylu latach. Moje nazwisko znają jednak wszyscy, którzy mieszkali tu dwadzieścia lat temu. Inga Gajda, jedyna, która przeżyła.

Inga Gajda – córka seryjnego mordercy.

***

Kiedy dojeżdżam do domu rodziców, na dworze jest już niemal całkiem ciemno.

Obiektywnie to piękne miejsce, ale mnie od dawna źle się kojarzy, więc widok niknącej w mroku linii lasu nie działa na mnie dobrze. Leśna droga, która prowadzi do domu na cyplu, jest kompletnie nieoświetlona, mogę więc polegać wyłącznie na reflektorach samochodu. Jadę powoli, bo moja toyota nie ma zawieszenia przystosowanego do takich tras. Dobrze sprawuje się w mieście, ale tutaj niekoniecznie.

Zatrzymuję się w końcu na podjeździe prowadzącym do domu. Przez moment siedzę w bezruchu, choć sama przed sobą nie chcę się przyznać, że boję się wysiąść. Las nie jest mi straszny za dnia – właściwie bardzo chętnie wybiorę się tu rano na jogging – ale nie nocą, kiedy wyobrażam sobie, co stoi za każdym tym drzewem w ciemności. Ta myśl sprawia, że przebiega przeze mnie zimny dreszcz.

Nie mogę jednak siedzieć w aucie w nieskończoność. Wygrzebuję w końcu z torebki komórkę i klucze, po czym wysiadam na zewnątrz, prosto w ciemność wrześniowej nocy.

Zagapiam się na moment na niebo nade mną, licząc, że dojrzę na nim gwiazdy, jakich nie mam okazji widywać w Warszawie – nic z tego jednak, za bardzo zaszło chmurami. Ruszam się w końcu, wyciągam z bagażnika walizkę i niemalże biegnę do drzwi wejściowych, do których prowadzi kilka stopni schodów.

Wzdłuż całej przedniej ściany domu biegnie zadaszona weranda, na której kołysze się drewniana huśtawka. Dopiero za trzecim razem trafiam kluczem do zamka.

W środku muszę włączyć prąd, zanim będę mogła w ogóle zapalić światło. Magda posprzątała za mnie po ostatnich gościach, więc wnętrze jest czyste, ale jest tam duszno, jakby od dawna nikt nie otwierał okien. Mimo to starannie zamykam za sobą drzwi na klucz. Później tu wywietrzę.

Zostawiam walizkę pod wejściem i wchodzę głębiej, do salonu połączonego z kuchnią. Nie byłam w tym domu ani razu, odkąd wyprowadziłam się stąd dwadzieścia lat temu, i trudno mi być tutaj bez arytmii serca, nawet jeśli wnętrza całkowicie się zmieniły. Kilka lat temu babcia zarządziła tu generalny remont, po czym zadecydowała o wynajęciu domu. Ponieważ to ja znałam się na nowoczesnych technologiach, zadbałam o wrzucenie nieruchomości w serwisy Airbnb i Booking.com, ale poza tym nie chciałam mieć nic wspólnego z tym miejscem. Aż do teraz.

Dość, myślę sobie, wchodząc do salonu stanowczym krokiem. Minęło dwadzieścia pieprzonych lat. Muszę się z tym w końcu uporać!

Muszę przyznać, że babcia wykonała świetną robotę, odnawiając ten domek. Ma tylko salon z kuchnią i toaletę na dole, a dwie sypialnie i łazienkę na piętrze, ale tyle nam zawsze w zupełności wystarczało. Kiedy mieszkałam tu z rodzicami, dom był zadbany, ale niezbyt nowoczesny, teraz jednak wygląda zupełnie inaczej. Babcia na stare lata odkryła dryg do urządzania wnętrz, co zaszczepiła również we mnie, i sama zaprojektowała wystrój. Dzięki temu dom wygląda cudownie – to połączenie bieli, szarości i odcieni niebieskiego w mocno marynistycznym wydaniu. Jedną ze ścian w salonie zdobią biało-niebieskie pasy, na innej wisi postarzana kotwica, niebieska sofa kontrastuje z jasną podłogą i białym dywanem. Biało-niebieska kuchnia jest równocześnie nowoczesna i swojska dzięki tradycyjnie wyglądającym meblom.

Najbardziej jednak lubię wykusze w oknach – mają parapety na tyle szerokie, że można bez problemu usiąść na rozłożonych na nich poduszkach i wpatrywać się w rozciągający się za nimi piękny krajobraz – a większość okien wychodzi na jezioro Kisajno. To naprawdę malowniczo położony dom, w dodatku w zupełnym oddaleniu od innych – najbliżej znajdują się siedziba Magdy, którą ta kilka lat temu odziedziczyła po swojej babci, była leśniczówka i strzelnica wojskowa.

Powinnam chcieć tu przyjeżdżać. Powinnam spędzać tu jak najwięcej czasu. A jednak nie mogę. Nic na to nie poradzę, że to miejsce sprawia, że czuję się źle.

Z westchnieniem siadam na sofie i wyciągam komórkę z kieszeni dżinsów. Zrzucam buty i kładę się, równocześnie wyszukując w kontaktach numer Magdy. Dlaczego w ogóle uznałam, że przyjazd tutaj będzie dobrym wyjściem? Jakim cudem mam zasnąć w tym domu, wiedząc, co tu się wydarzyło dwadzieścia lat temu?

Dzwonię. Kieliszek wina na noc z przyjaciółką na pewno polepszyłby mi humor. Przeczekuję kilka sygnałów, ale Magda nie odpowiada. Marszczę brwi.

– Zadzwoń do mnie, jak będziesz mogła – proszę, kiedy włącza się automatyczna sekretarka. – Przyjechałam... i chyba potrzebuję pomocy.

Głos o mało mi się nie łamie przy tych ostatnich słowach, ale udaje mi się utrzymać fason. Rozłączam się i próbuję opanować drżenie, gdy rozglądam się po salonie – równocześnie tak mi znanym i tak obcym. Z westchnieniem wstaję w końcu z sofy i ruszam po schodach na górę, do sypialni.

Obie mają widok na jezioro, ale tylko z tej, która kiedyś należała do mnie, widać dom Magdy. Pamiętam, jak kilka lat temu, gdy zmarła jej babcia i przepisała jej dom, rodzice i brat dziewczyny stanowczo protestowali przeciwko jej zamieszkaniu na tym odludziu. Moja przyjaciółka postawiła jednak na swoim, idąc na kompromis tylko pod jednym względem – przygarnęła dwa psy, żeby w razie konieczności mogły ją obronić przed włamywaczami. Zawsze ją podziwiałam, że nie boi się mieszkać w takim miejscu – ja po latach spędzonych w Warszawie nie potrafiłabym chyba przyzwyczaić się do odludzia.

Odruchowo kieruję się do pokoju, który kiedyś był moją sypialnią; obecnie obie, odnowione, z białą boazerią na ścianach i szerokimi, wygodnymi łóżkami, stanowią idealne miejsce do wypoczynku dla turystów. Wyobrażam sobie, że po dniu spędzonym na jachcie, kajakach albo po prostu pływaniu w jeziorze i opalaniu się, ten dom stanowi idealny azyl.

Wyglądam za okno. Szukam w ciemnościach domu babci Magdy, ale bez księżyca, skrytego za chmurami, to trudne. Nie jest jeszcze późno, raptem dochodzi ósma, spodziewałam się więc, że dojrzę światła w oknach – jak kiedyś, jak wtedy, gdy obie byłyśmy dziećmi. Nic takiego jednak nie ma miejsca. Dom Magdy jest ciemny, jego zarys ledwie majaczy w mroku na drugim brzegu.

Marszczę brwi. Gdzie ona jest? Przecież wiedziała, że przyjeżdżam. Wiedziała, że będę potrzebowała jej wsparcia.

Z westchnieniem odchodzę w końcu od okna. Może coś jej wypadło. Trudno, dowiem się jutro.

Teraz muszę jakoś spędzić samotnie najbliższą noc.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top