2. Scheidegg/Rosenheim - 17 styczeń
Na następnym skrzyżowaniu skręć w lewo.
Za dwieście pięćdziesiąt metrów skręć w lewo.
Skręć w lewo.
Do celu dotrzesz za trzysta metrów.
Dwieście metrów.
Sto metrów.
Dotarłeś do celu.
Zatrzymałem samochód i zgasiłem silnik, po czym wyłączyłem nawigację. Sięgnąłem po komórkę i wszedłem w wiadomości, odszukując SMS-a od kumpla.
Od Bastian: Sonnenstrasse 35
Zacisnąłem zęby, unosząc wzrok znad komórki i spojrzałem w prawą stronę. Zmrużyłem oczy, patrząc na piętrowy dom z niewielkim ogrodem, a po chwili przeniosłem wzrok na furtkę.
— Trzydzieści pięć — powiedziałem do siebie, odczytując numer posesji.
Wszystko się zgadzało. Jednak, gdy teraz patrzyłem na dom Heisslerów, zastanawiałem się, czy dobrze zrobiłem, przyjeżdżając tutaj. Bo, co miałem powiedzieć Leoni? Czy w ogóle będzie chciała ze mną porozmawiać? Przecież, gdy zabierała ją austriacka policja, żeby przewieźć do Niemiec, nie zrobiłem nic, żeby jej pomóc. Stałem i słuchałem jej przeraźliwego krzyku, który do tej pory dudnił mi w uszach.
Po chwili wysiadłem z samochodu i przyjrzałem się posesji. Dom był zadbany, piętrowy z dość dużymi oknami i balkonem na froncie. W ogrodzie było kilka drzew, a na gałęzi jednego z nich wisiała stara huśtawka. Zmrużyłem oczy, dostrzegając jeden szczegół. Na froncie były cztery okna z czego jedno, górne, było zasłonięte roletą zewnętrzną. Nie wiedziałem dlaczego, ale od razu pomyślałem, że to był pokój Leoni. Wziąłem głęboki oddech, po czym podszedłem do furtki i wcisnąłem guzik przy interkomie. Po chwili usłyszałem trzeszczenie. Nie wiedziałem, czy ktoś się odezwał do mnie po drugiej stronie, czy nie. Czy to urządzenie w ogóle działało?
— Dzień dobry. Jest Leoni? — zapytałem w końcu, po czym zaległa głucha cisza. Nie było już słychać nawet trzeszczenia.
Zacisnąłem usta, sądząc, że to koniec, ale w momencie, kiedy miałem wrócić do auta, drzwi od domu Heisslerów otworzyły się, a na progu pojawiła się jakaś kobieta, która po chwili ruszyła w moim kierunku.
— Dzień dobry — powiedziałem jeszcze raz, gdy podeszła do furtki. Patrzyła na mnie podejrzliwie, obejmując się rękoma. Zapewne było jej zimno, bo na zewnątrz panował mróz, a ona zamiast płaszcza, miała zarzuconą na barki dużą chustę.
— Kim pan jest? Czego pan tu szuka? — zapytała nieprzyjemnym tonem głosu.
Chociaż nigdy nie widziałem matki Leoni na oczy, to obstawiałem, że z nią miałem do czynienia. Gdyby stanęły teraz obok siebie, byłoby widać ogromne podobieństwo pomiędzy nimi.
— Jestem Markus, znajomy Leoni. Chciałem z nią porozmawiać — odparłem, uśmiechając się lekko z nadzieją, że przez to kobieta inaczej na mnie spojrzy, bo teraz wręcz mordowała mnie wzrokiem. Cieszyłem się, że na posesji nie było żadnych psów, bo zapewne pogoniłaby mnie nimi.
— A pan przypadkiem nie jest za stary, żeby zadawać się z moją córką? — Uniosłem brew, słysząc te słowa.
— Jest Leoni? — zapytałem ignorując jej poprzednie, niedorzeczne pytanie. Może i byłem sporo starszy od dziewczyny, ale przecież nie planowałem z nią związku. Po prostu się martwiłem.
— Jest zajęta — mruknęła pod nosem kobieta, szczelniej okrywajac się chustą.
— Śpi? — dopytywałem, na co Heisslerowa spojrzała na mnie ze zdziwieniem.
— Widzę, że okno w jej pokoju jest zasłonięte. — dodałem, kiwając głową w stronę domu, przez co odwróciła się i spojrzała na budynek. Nie wiedziałem, czy to był faktycznie pokój Leoni, ale postanowiłem improwizować.
— Tak, śpi — odpowiedziała, wyraźnie zmieszana, a ja zacząłem podejrzewać, że coś było nie tak. Nie pasowało mi jej zachowanie.
— To wpadnę później.
— Leoni nie przyjmuje gości — odezwała się, patrząc na mnie wymownie.
— Dlaczego? — zapytałem, bacznie obserwując Heisslerową.
— Jest chora.
— Ja tam się zarazków nie boję — zaśmiałem się. — Chętnie dotrzymam jej towarzystwa. — Kolejny raz uśmiechnąłem się, ale kobieta nadal patrzyła na mnie, jak na intruza, którym w sumie byłem, jednak u Heisslerów coś było ewidentnie nie tak. Nie mogłem teraz tak po prostu odjechać. Postanowiłem zrobić wszystko, co mogłem, żeby kobieta wpuściła mnie do domu.
— Powiedziałam już, że jest chora i nie przyjmuje gości — odparła dobitnie. — Proszę stąd odjechać i więcej tutaj nie wracać — warknęła. Miałem wrażenie, że hamuje się przed tym, żeby nie zacząć krzyczeć.
— Ale...
— Mam wezwać policję? — Przerwała mi, patrząc na mnie wymownie.
— To nie będzie konieczne — odparłem, cicho wzdychając. Nie chciałem mieć problemów, więc postanowiłem odpuścić.
— Do widzenia. — Pożegnałem się, po czym podszedłem do samochodu.
Wsiadłem do środka i przetarłem twarz dłońmi. Spojrzałem na kobietę, która wracała do domu, a po chwili zniknęła w jego wnętrzu. Zdaje się, że Leoni jednak nie dogadała się z rodzicami. Czy to zasłonięte od zewnątrz okno miało oznaczać, że ją więzili? Miała siedzieć samotnie w pokoju, zamknięta w czterech ścianach bez dostępu do świeżego powietrza? Bez kontaktu z innymi ludźmi? Co się z nią teraz działo? Czy była bezpieczna? Co ze szkołą? Te pytania nie dawały mi spokoju.
Zacząłem sie zastanawiać, jak dotrzeć do dziewczyny, ale żadne sensowne rozwiązanie nie przychodziło mi do głowy. Przecież nie mogłem wtargnąć siłą do domu.
Wzdrygnąłem się, gdy ktoś zastukał w boczną szybę. Odwróciłem głowę, zauważając młodą dziewczynę z kolczykami w nosie i wardze. Opuściłem szybę, a ona uśmiechnęła się szeroko.
— No, proszę, proszę. Sam Markus Eisenbichler pofatygował się do Scheidegg — odezwała się, a ja zastanawiałem się, o co jej chodziło. Nie miałem nastroju na rozdawanie autografów i pstrykanie fotek.
— A Leoni twierdziła, że ty ciepła kluska jesteś. — Gdy wypowiedziała imię Heissler, już wiedziałem, z kim miałem do czynienia. Zignorowałem to, jakim określeniem mnie nazwała, bo nie chciało mi się wchodzić w dyskusję z tak błahego powodu. Niech mnie nazywają jak chcą.
— Rozumiem, że ty jesteś Miriam? — zapytałem, a nastolatka przytaknęła.
— Czyli coś tam o mnie wspominała? — zapytała, co potwierdziłem.
— Mogę? — Kiwnęła głową w stronę fotela pasażera. Gdy przytaknąłem, dziewczyna obeszła samochód i wsiadła do środka.
— Tylko odjedź spod tego domu, bo jak się Heisslerowa wkurzy, to zaraz podjadą tu miejscowe pieski — powiedziała. — W sensie policja. — Uściśliła, kogo miała na myśli mówiąc o psach, na co przewróciłem oczami. Po chwili odpaliłem silnik, po czym ruszyłem przed siebie. Skręciłem w następną uliczkę i tam się zatrzymałem.
— To, co u niej słychać? — zapytałem, gasząc silnik, a Miriam westchnęła przeciągle.
— Ciężko powiedzieć, bo jej nie widuję. — Zaskoczyła mnie tą informacją.
Myślałem, że jak tylko Leoni wróciła do domu, to spotykały się codziennie. Były przyjaciółkami i w czasie ucieczki Heissler ciągle się kontaktowały, a teraz po powrocie nagle przestały to robić. Było to dla mnie niezrozumiałe. Czyżby dziewczyna została kompletnie odcięta od ludzi?
— Jak to? — zapytałem, nie ukrywając zaskoczenia.
— Zamknęli ją w domu i nie wypuszczają. — Zacisnąłem zęby, bo to oznaczało, że moje przeczucia były dobre. Problem był w tym, że nie wiedziałem, co dalej z tym faktem zrobić.
— Boję się o nią — dodała, spoglądając na mnie niepewnie.
— Nie wróciła do szkoły? — zapytałem, a dziewczyna zaprzeczyła ruchem głowy.
— Podobno załatwili sobie nauczanie domowe. Tak powiedziała wychowawczyni, gdy zapytaliśmy, kiedy Leoni wróci do szkoły — odparła. — Pomożesz jej?
— Niby jak?
— Nie wiem, to ty z naszej dwójki jesteś gliniarzem. Wymyśl coś. W końcu chyba przyjechałeś po to, żeby jej pomóc. Nie? — Miriam spojrzała na mnie wymownie, a ja wzruszyłem ramionami.
Sam nie wiedziałem, dlaczego przyjechałem do Scheidegg. Chyba tylko po to, żeby uspokoić sumienie. Problem w tym, że nie uspokoiłem go, a wręcz przeciwnie. Wyrzucałem sobie to, co stało się w Austrii. Kolejny raz przyszły wyrzuty sumienia, że popełniłem wtedy błąd, nie odsyłając jej od razu do moich rodziców.
— Chciałem tylko z nią pogadać. Zapytać, jak sobie radzi — odparłem.
— No, jak widzisz nie radzi sobie.
— Miriam, przykro mi, ale nie potrafię jej pomóc. — Rozłożyłem bezradnie ręce, bo naprawdę nie wiedziałem, co mógłbym dla niej zrobić. Dziewczyna zacisnęła usta, kręcąc głową.
— Ona naprawdę myślała, że w końcu trafiła na kogoś, kto uwolni ją do ojca. — Westchnęła ciężko. — Nawet nie wiesz, jak się cieszyła, gdy postanowiłeś wysłać ją do swoich rodziców. Nie powiedziała ci tego, ale jak do mnie zadzwoniła, to mówiła jakby była na haju. Taka była szczęśliwa. Chociaż ich nie znała, to twierdziła, że to na pewno mili ludzie i dobrze będzie się u nich czuła.
— Masz z nią jakiś kontakt? Chociażby telefoniczny?
— Nie. — Zaprzeczyła szybko. — Ani osobistego, ani telefonicznego.
— A jej matka? Naprawdę jej nie pomaga?
— Heisslerowa? — Prychnęła pod nosem. — Widziałam jej radość, jak stary przywiózł Leoni do domu. Wiedziała, że przestanie ją bić i skupi się na Leoni.
— Skąd wiesz, że bił swoją żonę? — zapytałem, mrużąc oczy. Dziewczyna była niezłą kopalnią wiedzy na temat tej rodziny.
— Po tym, jak Leoni uciekła nie było tygodnia, żeby nie chodziła z limem na twarzy. — Zrobiłem wielkie oczy, słysząc te słowa. Nie rozumiałem, jak ta kobieta mogła nadal żyć pod jednym dachem z człowiekiem, który znęcał się i nad nią, i nad córką.
— Jeden ledwo znikał, pojawiał się następny. Oczywiście zawsze miała jakąś głupią wymówkę. Facet jest tyranem, a najgorsze jest to, że wszyscy wokół o tym wiedzą i gówno robią, a komendant go jeszcze kryje. — Westchnęła głośno.
— To, co pomożesz jej? — zapytała, spoglądając na mnie z nadzieją, którą niestety szybko jej odebrałem.
— Jak mam to zrobić? Ściągnąć grupę antyterrorystów, żeby ją odbili? — dopytywałem.
— A mógłbyś ich załatwić? — Dziewczyna ożywiła się na moje słowa, ale szybko sprawdziłem ją na ziemię, zaprzeczając ruchem głowy. Albo nie wyłapała mojego sarkazmu, albo po prostu wierzyła, że moje pojawienie się w Scheidegg zmieni coś w sytuacji Leoni.
— To, po co tu przyjechałeś? Polansować się? — dopytywała zła. Zaczynała pokazywać pazurki, jednak nie dziwiłem się jej. Na jej miejscu też pewnie bym się zdenerwował.
— Myślałem, że sytuacja wygląda trochę inaczej.
— To źle myślałeś — mruknęła pod nosem, by po chwili przetrzeć dłońmi twarz. — Wiesz czego najbardziej się boję? — zapytała, spoglądając na mnie, a ja pokręciłem głową. — Że ona nie wytrzyma i któregoś dnia sama się zabije. — Poczułem nieprzyjemne ciarki na plecach, gdy to powiedziała.
— Przestań tak gadać.
— Widziałam, jak ojciec ją przywiózł — mówiła dalej. — Nawet nie spojrzała na mnie, jak krzyknęłam jej imię. Była totalnie załamana. Szła ze zwieszoną głową i nie interesowało jej to, co działo się dookoła, a wierz mi, że wielu sąsiadów nagle wyszło do ogródków, gdy poszła fama, że Heissler pojechał na komisariat po córkę. Każdy chciał ją zobaczyć — powiedziała, wyciągając telefon, gdy zawibrował. Zerknęła na wyświetlacz i po chwili schowała komórkę do kieszeni.
— Koenig nawet drzewka podlewał. Czaisz bazę? Kto w środku zimy drzewa podlewa? — dodała, a ja zacisnąłem usta. Prawdopodobnie sąsiedzi wiedzieli jakie piekło przechodziła Leoni, a nikt jej nie pomagał. Miała oparcie w przyjaciółce, która nic nie mogła zrobić. Sama nie była w stanie walczyć z układami w tym mieście.
— To, co? Pomożesz jej? — zapytała. Patrzyłem na jej twarz i milczałem, bo kompletnie nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
— Okey, widzę, że nie — wymruczała zła.
— Zrozum, że nie mam jak jej pomóc.
— Każdy tak mówi — burknęła.
— W takim razie wyczekuj nekrologu — dodała, po czym wysiadła z samochodu.
Wkurzona trzasnęła drzwiami i przeszła przed maską auta, wystawiając w moim kierunku środkowy palec. Dziewczyna miała niezły charakterek. Przeszła na chodnik i ruszyła w kierunku, z którego przyjechaliśmy. Najwidoczniej mieszkała gdzieś niedaleko Heisslerów.
Ja naprawdę nie wiedziałem, jak pomóc Leoni. Skoro miejscowa policja nie chciała się w to angażować, to co ja mogłem zrobić? Żeby przekazać sprawę gdzieś dalej, potrzebne były jakieś dowody na to, że Heissler znęcał się nad rodziną. A nikt nic takiego nie miał. Same słowa Miriam na nic by się zdały, skoro tyle osób było za byłym komendantem Scheidegg.
Nagle uderzyłem się dłonią w czoło, uświadamiając sobie, że mogłem poprosić Miriam o numer telefonu. Odpaliłem silnik, nawróciłem i ruszyłem w jej kierunku. Daleko nie odeszła, więc szybko znalazłem się przy niej. Zatrzymałem samochód i wysiadłem, po czym stanąłem na chodniku. Dziewczyna zbliżała się, patrząc na mnie zmrużonymi oczami.
— Przemyślałeś sprawę i jednak masz jakiś pomysł? — zapytała, zatrzymując się przy mnie.
— Dasz mi swój numer telefonu? — zapytałem, a ona spojrzała na mnie, unosząc brew i zaplatając dłonie na klatce piersiowej.
— Sorry, ale nie kręcą mnie starzy faceci, nawet jeśli są sportowcami i mają więcej kasy niż przeciętny człowiek. Źle trafiłeś — powiedziała, uśmiechając się szeroko, a ja przewróciłem oczami.
— Chciałbym, żebyś informowała mnie, jeśli sytuacja u Leoni się zmieni.
— W sensie jak będzie znana data pogrzebu? — Zwiesiłem głowę w dół, bo już nie miałem sił do niej.
— Jezu, dziewczyno, dasz mi ten numer? — zapytałem poirytowany.
— Spoko, nie stresuj się. — Poklepała mnie po ramieniu, puszczając oczko. Pokręciłem głową, podając jej komórkę, do której wpisała swój numer.
— Tylko nie nękaj mnie telefonami po nocach i nie wysyłaj swoich nagich fotek — dodała, uśmiechając się szeroko.
Co ona miała w głowie? Zapewne w szkole była duszą towarzystwa, sądząc po tekstach.
— Puszczam ci sygnał — powiedziałem, przesuwając palec po zielonej słuchawce. Po chwili rozbrzmiał dźwięk jej komórki. Rozłączyłem się i schowałem telefon do kieszeni.
— Odezwę się pewnie pod koniec tygodnia. Jakbyś ty miała jakieś informacje, to dzwoń od razu.
— No, spoko. Narka — powiedziała. Machnęła dłonią i ruszyła przed siebie, gwiżdżąc sobie pod nosem.
Westchnąłem przeciągle, po czym wsiadłem do samochodu i ruszyłem w drogę powrotną do domu.
*
— No, w końcu — powiedziała Andrea, gdy wróciłem. Pocałowałem ją, po czym przytuliłem mocno.
— Ledwo przyjeżdżasz i zaraz znikasz na prawie cały dzień — dodała, a ja spojrzałem w jej oczy.
Gdybym mógł, powiedziałbym jej wszystko, ale wiem, że nie byłaby zadowolona, słysząc, że interesuję się jakąś zupełnie obcą małolatą. Uśmiechnąłem się do dziewczyny i cmoknąłem w czubek jej nosa.
— Teraz już jestem tylko twój. Dzisiaj i jutro do popołudnia. — Puściłem oczko, na co uśmiechnęła się lekko.
— Chodź — powiedziała, ciągnąc mnie w stronę pokoju dziennego.
— Przygotowałam kolację, a potem liczę, że umyjesz mi plecy — dodała, patrząc na mnie znacząco. Przyciągnąłem ją do siebie, spoglądając głęboko w oczy.
— Nie tylko plecy ci umyję — szepnąłem jej do ucha, mocno zaciskając dłonie na biodrach.
— Na to liczę — odparła zaczepnie, po czym odeszła ode mnie i usiadła przy stole. Zająłem miejsce naprzeciwko niej i zaczęliśmy rozmowę.
Dobrze było posiedzieć z ukochaną i chociaż na chwilę zapomnieć o problemach.
******************************
Kolejny rozdział prawdopodobnie w weekend.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top