Rozdział 4

Aletiana

Przeczesała szczotką swoje brązowe włosy, którym pozwoliła falami opadać na plecy. Spojrzała w lustro. Robiła to wiele razy od tamtego wieczoru, który był cztery księżyce wcześniej. Spoglądała na swoją twarz. Wyłapywała tak dobrze znane spojrzenie błękitnych oczu. Obserwowała ruch ust, które mimo wszelkich jej wysiłków nie układały się tak, jak tego sobie życzyła. Formowały się one wręcz w grymas, a nie lekki, przyjemny uśmiech, którym obdarzała inne syreny.

Od tamtego momentu wielokrotnie spoglądała w lustro. Aletiana wciąż widziała w szkle siebie i wciąż nie zmieniła się myśl w jej głowie, która pojawiła się od razu po przepłynięciu pałacowego progu.

Zawiodła.

Wiedziała o tym doskonale. Przypominała sobie o tym podczas każdego zerknięcia w lustro. Nie zachowała się tak, jak tego się po niej spodziewano. Rozczarowała matkę, zawiodła ciotkę. Stała się sługą serca, które sprawiało, że po jej ciele przepływały emocje dotąd jej nieznane, lecz mimo wszystko przyjemne.

Ana odetchnęła głęboko, odkładając szczotkę trzymaną w ręce na toaletkę.

– Nadszedł czas – wymamrotała pod nosem.

W międzyczasie ostatni raz spoglądnęła w lustro, przerzuciła włosy na plecy i odpłynęła od toaletki. Przepłynęła przez całą sypialnię aż do drzwi, które po otwarciu ukazały jej pusty korytarz. Przepłynęła przez niego jednak tak jak przez każdy inny, w którym były obecne już inne syreny. Cały czas miała uśmiech na twarzy, który był już znany inny. Uśmiech, za którym kryła się prawdziwa ona. Mała dziewczynka pragnąca uciec od tego życia. Uśmiech ten jednak innym pokazywał, że w jej życiu wszystko było dobrze, a wszelkie plotki były tylko plotkami. Niczym więcej.

Drzwi, którym zdążyła się już w swoim życiu dobrze przyjrzeć, nie zmieniły się podczas jej nieobecności nic a nic. Tak samo, jak obecność strażniczek pod salą, w której odbywało się zebranie rady królewskiej. Skrzywieniem czoła zareagowała na drogę, która wciąż była przed nią zagrodzona. Spojrzała natychmiast na prawo w stronę strażniczki, która trzymała głowę wysoko uniesioną.

– Podano powód zakazu wpuszczenia mnie na obrady?

– Taki był rozkaz królowej, księżniczko.

Skinęła potakująco głową i odpłynęła od drzwi, które zdawały się przeszkodą nie do pokonania. Tyle jej musiało wystarczyć. Rozkaz. To słowo często było odpowiedzią na większość zadanych przez nią pytań. Nakazy i zakazy były niepodważalne i nawet ona musiała pochylić przed nimi czoła. Zwłaszcza jeśli pochodziły one nie od ciotki, a królowej, która nie była zadowolona ze swej następczyni.

Aletiana pozwoliła sobie zabłądzić w korytarzach, które stanowiły dla niej labirynt. Przepływała tymi większymi i mniejszymi. Prowadziły ją one do pomieszczeń, które doskonale znała i tych, które w jej pamięci byłyby niczym zagrzebana szklana butelka w piaskowym morzu.

Po czasie, którego nie naliczyła, wróciła do swojego pokoju, a w jej myślach gościło jedno pytanie, które wymamrotała pod nosem:

– Kiedy pałac stał się moim więzieniem?

Słowa zabrzmiały w komnacie, a oczy królowej Raelle spod zmarszczonego czoła spoglądały wprost na nią.


Lariarda 

Przemierzała puste korytarze rezydencji poselskiej, która od dwóch lat stanowiła jej dom. Każdy krok stawiała cicho, z nutą delikatności, której nie potrafiła się pozbyć, bowiem tak już była nauczona, a nawyków, które były wpajane jej, odkąd pamiętała, nie tak łatwo było się pozbyć.

Zatrzymała się przed drzwiami, które prowadziły do komnaty jej rodziców. Zapukała i nie czekając na odpowiedź, weszła środka. Uśmiechnęła się szeroko na równie szerokie uśmiechy rodziców siedzących już przy stole. Ojciec jak zawsze zasiadał u szczytu, a matka zajmowała miejsce po jego lewej stronie. Lari była pewna, że prowadzili oni rozmowę, lecz została ona przerwana na jej wejście.

– Wreszcie jesteś, Lari – powiedziała wesołym głosem jej rodzicielka, gdy dziewczyna zajęła miejsce naprzeciw niej. – Nie mogliśmy się ciebie doczekać i rozważaliśmy zaczęcie posiłku bez ciebie.

– A więc będę musiała zapamiętać, żeby następnym razem szybciej zebrać się z sali muzycznej – mruknęła Lariarda.

– Albo my będziemy jadać kolacje, kiedy słońce będzie wschodzić – odparła jej matka.

Lari pokręciła powoli przecząco głową na tę odpowiedź, a następnie ujęła łyżkę. Nie zdążyła jednak zanurzyć jej w pachnącej zupie, która stała przed nią, gdyż rozległo się pukanie do drzwi, które skupiło nie tylko jej uwagę, lecz także jej rodziców.

– Wejść!

W pomieszczeniu rozniósł się głos jej ojca odchodzącego od stołu. Lariarda zerknęła przez ramię w stronę wejścia, przez które wszedł mężczyzna ubrany w długą pelerynę, z której kropelki wody skapywały na podłogę. Nieznajomy spojrzał tylko przelotnym spojrzeniem w stronę stołu i jedzenia. Następnie całą uwagę poświęcił lordowi Farrosowi, któremu skinął głową na powitanie.

– Panie – rzekł z nutą melodyjności w głosie, której od wielu dni nie słyszała. Lariarda poruszyła się, słysząc język z rodzinnych stron. Usiadła bokiem na krześle, by mieć lepszy widok na mężczyznę. – Przebyłem morze z listem od króla Somira. Miałem przekazać ci go do rąk własnych. Władca życzy sobie jak najszybciej odpowiedzi.

Lari obserwowała, jak jej ojciec podszedł do posłańca. Odebrał skierowany do niego list, a następnie polecił nieznajomemu udanie się do kuchni na posiłek i następnie spoczynek w jednym z pokoi gościnnych. Lord Farros zaś przeszedł kilka kroków w bok wciąż obrócony plecami do stołu. Rozwinął rulonik i wczytał się w jego treść.

Zaś po chwili, która dla niej była długa, obrócił się w ich stronę.

– Król wyznaczył na moje miejsce nowego ambasadora – oznajmił z kamienną twarzą. – Życzy sobie naszego szybkiego powrotu do Glatty.

Lariarda zamarła, słysząc to. Słowa, które padły w komnacie brzmiały tak nierealnie. Tak nieprawdziwie. W innej sytuacji poddawałaby ich prawdziwość swym wątpliwościom, lecz widząc matkę szczęśliwą i śpieszącą, by uściskać jej ojca, uwierzyła.

Uwierzyła w te słowa. Uwierzyła, że w końcu wróci do domu. Do Glatty. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top