Prolog

Błyskawica przecięła burzowe niebo. Maleya odgarnęła brązowe pasma włosów ze swojej twarzy i założyła je za ucho, by mieć lepszy widok na twarzyczkę swojej niedawno narodzonej córeczki. Patrzyła się, jak dziewczynka wykrzywiała lekko usteczka i marszczyła czoło. Jej usta samoistnie ułożyły się w uśmiech na ten widok. Widok, który poruszał struny w jej sercu. Struny, o których jeszcze do niedawna nie miała pojęcia, a które już nigdy miały nie zagrać tak wdzięcznie, jak w tym momencie. Bowiem starała się pogodzić ze świadomością, że chwila, którą cieszyła się w tej chwili, już nigdy miała się nie powtórzyć.

Kołysała lekko dziewczynkę, patrząc się na nią. Tak idealną, tak spokojnie pogrążoną we śnie, tak nieświadomą tego, jakiego świata stała się częścią. Jednocześnie kątem oka zerkała także na Saganę, która krzątała się po pokoju i po kuchni co chwilę otwierając drzwi, a tym samym sprawiając, że chłodne powietrze wpadało do środka. Maleya zacisnęła usta w wąską kreskę i przygryzła dolną wargę, czyniąc sobie tym samym ból. Wolała czuć ten ból niż być kolejną istotą, która sprawiła, że narzekania kobiety stawały się nieznośne. Mimo tego nie mogła dłużej wytrzymać zimna wdzierającego się do pokoju, uniosła głowę, spoglądając spod zmarszczonego czoła na Saganę.

– Czy mogłabyś nie chodzić tu? – wysyczała pytanie pod nosem. – Zimno się robi, a nie chcę, żeby już pierwszego dnia zachorowała.

Maleya została zgromiona wzrokiem. Sapnęła głośno, gdy zauważyła to wymowne spojrzenie skierowane na jej osobę.

– To nie do pomyślenia – szeptała pod nosem staruszka, domykając drzwi, a następnie chodziła w tę i z powrotem. – Mówiłam mu, żeby dziś nie szedł na służbę, żeby wziął sobie dzień wolny! Że poród jest tuż tuż, a on co? Nie posłuchał mnie, jak zawsze odkąd ty się pojawiłaś. – Kobieta wskazała na nią palcem. – Teraz zapewne popędzi jak na złamanie karku, gdy dowie się, że mu się dziecko urodziło.

Maleya otworzyła usta, by odpowiedzieć na monolog kobiety, jednak zamknęła je, gdy usłyszała dźwięk otwieranych drzwi. Spojrzała w ich stronę, a następnie w blasku świecy zauważyła, jak się otwierają. Stanął w nich Diadys, z którego włosów, jak i ubrania ciekła woda. Złapał on rzucony mu przez matkę ręcznik, wytarł szybko twarz i ręce, a następnie podszedł powoli do jej łóżka, jakby nie chcąc narobić hałasu samymi krokami. Mal spojrzała w jego stronę, nie wyłapała jednak jego spojrzenia, bowiem on całą uwagę poświęcił ich małej córeczce. Maleya patrzyła, jak Diadys zapoznaje się z dzieckiem trzymanym w jej ramionach.

– Ona jest taka idealna. – Usłyszała szept, na który skinęła potakująco głową.

– Jest – potwierdziła, a następnie uniosła głowę, napotykając się na spojrzenie mężczyzny.

– Jak jej damy na imię?

Maleya westchnęła głęboko, wypuszczając powietrze. Opuszkami palców przejechała po czole córeczki, a w tym samym czasie poczuła, jak po jej plecach rozeszły się dreszcze. Dreszcze, które ponownie poruszyły struny w jej sercu oraz przypomniały brzmienie imienia, które gdy tylko usłyszała, wiedziała, że będzie pasowało idealnie.

– Będzie jej na imię Aletiana – wyszeptała, uśmiechając się lekko.

– Aletiana – powtórzył po niej Diadys. – Co oznacza to imię?

– Melodia morza. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top