Rozdział szesnasty
Ruszamy, kiedy ojciec Chiary jest przytomny i daje radę sam ustać. Zdaję sobie sprawę, że mamy do przejścia mnóstwo kilometrów, ale dopóki nie znajdziemy działającego samochodu, tylko to nam pozostaje.
Posuwamy się w żółwim tempie, które jest tak bardzo dołujące, jak niebezpieczne.
Silver idzie grzecznie przy mojej prawej nodze, a Chaz idzie z drugiej strony. Chiara ze swoim ojcem idą z tyłu. Wszyscy staramy się być cicho i odzywamy się tylko wtedy, kiedy to konieczne. Może i my z Chazem jesteśmy niewidzialni dla ultrafioletowych, ale nie mamy pewności co do tego, czy jesteśmy również przez nich nie słyszani. Musimy być ostrożni i tyle. Ciężkie to czasy, kiedy nie można się nawet odezwać.
Czas mija powoli, a może w ogóle nie płynie do przodu. Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz widziałam godzinę na zegarku. Nie mam pojęcia, jaki dziś dzień, miesiąc. Nie wiem, jaka jest pora roku, bo cała natura właściwie wymarła.
Po czterech godzinach nieprzerwanej wędrówki, czuję, jakby moje nogi zostały kilkanaście kilometrów za mną. Nie mam siły iść dalej,ale mimo to stawiam krok za krokiem. I kolejny. I jeszcze jeden. Wiem, że nie mogę się poddać. Nie mogę okazać zmęczenia. Nawet nie chce myśleć o tym, że to dopiero pierwszy dzień wędrówki. Pocieszam się myślą, że już za około tydzień powinniśmy być na miejscu, ale tydzień w tej sytuacji to o 7 dni za długo. Nie nadam jednak większego tempa, bo wszyscy są i tak wystarczająco zmęczeni. Widzę to po skurczeniu ramion Chaza i szybszym oddechu Chiary, która idzie obok swojego ojca. Nie mam pojęcia, jak on to wszystko wytrzymuje. Pewnie robi to dla swojej córki, ale mimo wszystko taki wysiłek w jego stanie zdrowia musi być zabójczy. Nie odzywam się jednak. W końcu prawie w ogóle go nie znam.
Po kolejnej godzinie marszu zarządzam przerwę. Nikt nie protestuje. Wszyscy od razu siadają pod linia drzew i rozkoszują się chwilą oddechu. Nasze zapasy wyglądają dość marnie, mimo że przed wyruszeniem udało nam się znaleźć trochę jadalnych owoców i napełnić 3 butelki wody. Ale to zmartwienie na jutro. Na razie postanawiam, że powinnam się skupić na tym, żeby znaleźć jakieś schronienia na to być moc dłużej odpocząć, po kilku godzinach wędrówki, które są jeszcze przed nami.
Nikt nie powiedział, że będzie lekko. Po dłuższej chwili ruszamy w dalszą drogę.
***
- Myślisz ze się nam poszczęści i znajdziemy jakiś samochód?
- Nie liczałabym na to - odpowiadam Chazowi, kiedy idziemy obok siebie. Mamy takie same tempo. Nasz drugi dzień wędrówki prawie niczym nie różni się od pierwszego. Ten sam prawie niewidoczny krajobraz, to samo zmęczenia i ta sama nadzieja, że jednak zdarzy się cud. Na razie jednak nic się nie dzieje, wiec idziemy zrezygnowani, a jednocześnie pełni nadziei.
Gdybym chociaż trochę znała się na przewodzeniu ludźmi może udałoby mi się coś wymyślić, ale na razie czuję, że jesteśmy w lesie. I dosłownie i w przenośni.
Wszyscy dosłownie padają ze zmęczenia, kiedy rozpalamy ogniska, co jest dosyć ryzykowne, ale noce zaczynają być coraz chłodniejsze i ciężko byłoby nam wytrzymać bez dodatkowego ciepła.
Idę po gałęzie, a Chaz zostaje z Chiarą. Chyba próbuje się z nią dogadać, ale ze swojej perspektywy nie widzę wiele. Nie żebym w ogóle widziała dużo, ale taki kat nachylenia nie sprzyja szerokiemu polu widzenia, dlatego też kiedy słyszę głos przed sobą, szybko się podnoszę i czuje, ze to nie był dobry pomysł, bo mój kręgosłup protestuje, a w głowie zaczyna się lekko kręcić. Po chwili jednak wszystko wraca do normy.
- Przepraszam - mężczyzna odzywa się po angielsku. Nie umiem jednak powiedzieć, jaki ma akcent.
- Kim pan jest?
Dopiero teraz dostrzegam, że jego tęczówki są fioletowe. Och, czyżby kolejny człowiek?
- Możesz mnie nie znać młoda damo, ponieważ nigdy nie rozmawialiśmy, ale jestem ojcem Chiary.
Szczeka mi opada, ale jakoś udaje mi się ją pozbierać z poziomu minus drugiego do poziomu zero.
- Przepraszam - odzywam się głucho. Nie mam pojęcia, co tu się właśnie wydarzyło i mój mózg chyba nie jest w stanie przetworzyć tylu informacji.
- Ale jak pan...? - nie kończę pytania, bo mężczyzna unosi dłoń.
- Rozumiem, że masz...macie - poprawia się i uśmiecha - z Chazem dużo pytań i na wszystkie postaram się odpowiedzieć, ale teraz najistotniejszą kwestią jest to, gdzie idziemy i w jakim celu? Nie byłem w dobrej kondycji w ostatnim czasie i dlatego prosiłbym, żebyś objaśniła mi swój plan, a później ja spróbuję odpowiedzieć na twoje pytani, bo sądząc po twojej minie, masz ich chyba sporo, nieprawdaż?
Udaje mi się tylko kiwnąć głową. Wracamy do miejsca, gdzie zostali Chiara i Chaz. Kiedy docieramy na miejsce widzę dwóch ludzi, którzy trzymają moich towarzyszy za gardła.
Zamieram, a suche gałęzie rozsypują się przy moich butach.
Czas staje na kilka sekund. Mogę tylko biernie patrzeć na to, co się dzieje przed moimi oczami, ale nie jestem w stanie się ruszyć. Nawet nie wiem, czy oddycham.
Kiedy adrenalina osiąga odpowiedni poziom, rzucam się z wyciągniętym nożem w stronę napastników. Dostrzegam ich przerażone miny, a kiedy ich dotykam świat zalewa fiolet, a później wszystko staje w ogniu.
Cześć!
Przepraszam, że tak długo nie było rozdziału, ale profil rozszerzonego francuskiego daje mi się we znaki. Postaram się poprawić, ale nie wiem, co z tego wyjdzie.
Zajrzyjcie na moje drugie opowiadanie "Jedyni" i wpadnijcie na mój profil ;)
claire1902
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top