Rozdział dziesiąty

Budzą mnie promienie zachodzącego słońca, które wpadają przez okno. Widzę, jak ktoś stoi przy oknie. Przecieram zaspane oczy.
- Cześć Rash, jak ci się spało?
- Co ty tu robisz Liz?
- Mieszkam - odpowiada ze śmiechem moja siostra.
Rozglądam się dookoła i rzeczywiście orientuję się, że jestem w domu.
- Dlaczego masz taką minę? Stało się coś?
Nie umiem zrozumieć, co się dzieje. Przecież świat się skończył, słońce zgasło, a moja siostra była kilka tysięcy kilometrów ode mnie i nie wiem nawet, czy żyje.
- To sen? - pytam, chociaż doskonale znam odpowiedź, jeszcze zanim siostra pokiwa głową. 
Wstaję z łóżka i chcę się przytulić do Liz, ale ta znowu zaczyna znikać.
- Nie - szepczę. - Zostań.
- Chciałabym. Musisz walczyć Rash.
- Ale nie wiem, czy wygram.
- Przynajmniej spróbuj - echo jej słów zostaje ze mną na długo po tym, jak siostra znika.
Budzę się i czuję, jak coś strzela mi w kręgosłupie. Orientuję się, że siedzę na krześle w niezbyt wygodnej pozycji, a obok mnie Chaz śpi, trzymając w dłoniach kolorowe markery. Wzrok mam niezbyt przytomny, ale udaje mi się dostrzec świeczkę i zapałki obok niej, bo dalej nie orientuję się, jak działa światło w tym pomieszczeniu. Mogłabym przysiąc, że zanim usnęłam, było zapalone.
Kiedy kilka świeczek już się pali, postanawiam poszukać czegoś do jedzenia i przygotować śniadanie? W każdym razie postanowiłam przygotować posiłek.
Wychodzę z laboratorium i kieruję się w kierunku w którym powinna być kuchnia. W jednej ręce trzymam świeczkę, a drugą otwieram drzwi do niezwiedzanych jeszcze pomieszczeń.
Po dwóch próbach znajduję kuchnię, a przynajmniej coś, co powinno ją przypominać. Nie chcę zużywać prądu, chociaż Chaz kilka razy mi powtarzał, że mam się o to nie pytać za każdym razem, więc wyciągam deskę do krojenia, nóż i biorę hermetycznie zapakowane chlebki ryżowe. Może nie smakują tak samo, jak chleb, ale lepsze to niż karma dla kotów. Nie żebym wiedziała, jak smakuje, ale jeśli człowiek jest naprawdę głodny, to zje wszystko.
Nie słyszę chłopaka, więc kiedy staje obok mnie, podskakuję i prawie wbijam mu nóż w rękę.
- Hej! Spokojnie, to tylko ja. 
- Nie wiesz, że nie podchodzi się tak bez zapowiedzi?
- Fakt, w szczególności, gdy dzierżysz tak niebezpieczne narzędzie, dzielna dziewojo - śmieje się z tej całej sytuacji.
Przez chwilę robię obrażoną minę, bo raczej daleko mi do ''dziewoi'', ale później dołączam do Chaza, który podkrada jedną kanapkę.
- Wszystko mnie boli - mówi po chwili ciszy, kiedy kończy przeżuwać.
- Witam w klubie - mruczę pod nosem, na co chłopak parska krótkim śmiechem.
- Mogłaś mnie obudzić - w jego głosie słyszę lekki wyrzut.
- Tak słodko się śliniłeś przez sen, że nie miałam serca.
Widząc jego zażenowaną minę, śmieję się.
- Jesteś okropna.
- Przyzwyczaisz się - puszczam mu oczko i wracam do robienia kanapki dla siebie.
Później otwieram karmę dla Silver i wołam ją. Przybiega prawie natychmiast, omal nie wpadając przy tym na ścianę.
Siedzimy w milczeniu przy dwuosobowym stole w kuchni przy blasku świec i chociaż na chwilę zapominam o tym, że świat przestał istnieć dawno temu, a naszą planetę opanowali obcy.
***
- Nie możemy cię zebrać - mówię do Silver. Mam wrażenie, że suczka rozumie każde moje słowo i dlatego ma takie smutne oczy. - Wrócimy niedługo. - Słyszę, jak szczeka, kiedy Chaz zamyka drzwi na kilka zamków, ale kiedy odchodzimy nastaje cisza.
Od miejsca, gdzie aktualnie mieszkamy mamy do przejechania około osiemset kilometrów, więc chłopak przewiduje, że nie będzie nas najdłużej dwa dni. Zostawiłam Silver wodę i jedzenie, ale mimo wszystko żałuję, że nie możemy zabrać jej ze sobą. Naraziłabym ją (i nas) tylko na niepotrzebne ryzyko, ale mimo wszystko mam poczucie winy, bo w końcu to moja przyjaciółka.
- Nic jej nie będzie - pociesza mnie Chaz, ale to słowa nie dodają jej otuchy. W końcu prawie straciłam ją kilka dni temu. Nie wybaczyłabym sobie, gdyby coś jej się stało pod naszą nieobecność.
Wsiadamy do samochodu.
- Będę jechał, jak najszybciej. 
Kiwam głową i oglądam się jeszcze na niepozorny budynek, chociaż w ciemności widzę tylko jego zarys.
Samochód odpala z lekkim ''kaszlnięciem''.
Przez całą drogę niewiele rozmawiamy. Oboje jesteśmy pogrążeni w swoich myślach. Chaz prowadzi spokojnie, ale nie zwalnia. Wie, jak ważny jest dla nas czas. Kilka razy proponuję mu zmianę, ale za każdym razem odmawia. Po jakimś czasie monotonnej jazdy w ciszy odzywam się,  bo do głowy przychodzi mi dosyć istotne pytanie.
- W takim razie czemu u moich rodziców nie wykształcił się ten gen? - I wtedy zdaję sobie spraweę, że tak właściwie tego nie wiem. Kiedy weszłam do domu tamtego dnia, nie znalzałam ciał.
- Chaz - mówię, uświadamiając sobie, co to może oznaczać - myślisz, że ci u których wykształcił się ten gen mogli zostać porwani?
W tym momencie czuję szarpnięcie. Pas wbija mi się boleśnie w ramię, a następnie głowa leci do tyłu i uderzam w zagłowek. Chaz przeklina, ja krzyczę, a później czuję jeszcze mocniejsze uderzenie, moja głowa wali o szybę i zapada całkowita ciemność.

Cześć!
Tak oto jest nowy rozdział i mam nadzieję,  że jest on chociaż w jakimś stopniu ciekawy, bo ostatnio mam totalny brak pomysłów na tą historię,  a jeszcze zaczynam drugie opowiadanie i ech...szkoda pisać...
Ale to mało istotne, więc życzę miłego dnia/nocy mimo tego, że jutro już poniedziałek ;-;
claire1902

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top