Rozdział dwudziesty ósmy

Staram się zachowywać możliwe cicho, bo nie chcę zwracać na siebie zbytnio uwagi, mimo że nie widzę nikogo innego żywego w pobliżu. Wolę jednak być ostrożna, bo nigdy nic nie wiadomo.
Do najbliższego miasta została mi niecała godzina drogi. Cieszę się, że nie ma upału, ale zimne powietrze też nie działa zbyt dobrze. Nie mogę jednak narzekać, bo nie ma wielkich mrozów. Kilka promieni słonecznych podniosło temperaturę do kilkunastu stopni, wieje jednak zimny wiatr.
Idę jednak z nim, a nie pod niego także da się przeżyć.
Próbuję skupić się na tym, co muszę zrobić, kiedy już do tego miasta dojdę, ale mój umysł ucieka w drugą stronę, tak jakby nie chciał dopuścić do siebie tej myśli. Może to i lepiej.
Myślę więc o czymś innym. Trochę wspominam, ale głównie zastanawiam się nad tym, co będzie jeśli wygramy. Czy świat znowu wróci do normy? A może zapanuje totalna anarchia i bezprawie? Nie mam pojęcia. Chciałabym po prostu, żeby było dobrze. Żeby ludzie w końcu zrozumieli, co to tak naprawdę znaczy być "człowiekiem", żeby zrozumieli czym jest życie i jak bardzo jest ono cenne.
Mijam po drodze kilka porzuconych samochodów, żaden jednak nie działa. Nie miałam wielkich nadziei na to, ale jednak miło byłoby jechać zamiast iść. Poprawiam więc plecak na ramionach i dochodzę do małego urwiska. Jeśli zejdę trochę niżej, powinnam zobaczyć całe miasto, a przynajmniej jego fragment. Tyle mi wystarczy.
Schodzę więc kilka kroków niżej, trzymając się pieni drzew, żeby nie ujechać na skarpie. Staram trzymać się cienia i niepotrzebnie nie zapalać latarki. Wyostrzam swój wzrok i skupiam się na panoramie miasta, która rozciąga się przede mną.
Nowoczesne budowle w niczym nie przypominają tych, które wznosili ludzie. W naszej architekturze były liczne okna, przez które wypadały promienie słoneczne, tutaj w ogóle ich nie widzę. Owszem, i te są pod pewnymi względami piękne, ale wyglądają na masywne i przypominają raczej fortece, których nie da się zdobyć.
Wykonane są ze lśniącego metalu. Podejrzewam, że nie da się go przebić i nie przepuszcza on prawie stu procent substancji oraz światła. Dla nich dobrze, dla nas trochę mniej. Moje rozważania z kolei uświadamiają mi, że skoro stawiają takie budynki, to Ludzie Nowej Generacji również w jakimś stopniu muszą być "uczuleni" na światło dzienne lub jego promieniowanie. To dosyć cenna informacja. I nawet jeśli skutków tego działania nie widać od razu, to jednak jest to jakieś pocieszenie. Na pewno jednak wiem, że zwykle, sztuczne światło nie szkodzi im, bo widzę poruszające się po mieście samochody, nie potrafię dokładnie stwierdzić, ale chyba i one zostały udoskonalone.
Wzdycham i wyciągam wodę z plecaka. Opieram się o jeden z pni. Oczy mnie pieką, co znaczy że muszę zrobić sobie przerwę. Mam nadzieję, że nie będę zmuszona realizować drugiej części planu, jednak nic nie zapowiada się na to, żeby tak było. Nie potrafię dostrzec tego, na co czekam.
Popijając wodę i odpoczywając, lustruję miasto przy pomocy lornetki, bo mój wzrok nie działa już tak jak powinien. Pomimo wcześniejszego odpoczynku w domu i kilku chwil oddechu, nadal cały organizm jest przemęczony i próbuje dojść do siebie. Doskonale więc zdaje sobie sprawę, na co się piszę, ale również wiem, że nie mam wielkiego wyboru, jeśli chcę, żeby cały plan zbawienia świata wypalił.
Wyrzucam pustą butelkę i wkładam lornetkę do plecaka. Biorę kilka głębszych oddechów, przygotowując się psychicznie na to, co muszę zrobić. A później zaczynam wchodzić w dół.
***
Wciągam głęboki oddech, kiedy wkraczam odważnie w pierwszą uliczkę. Każdy błąd może kosztować mnie życie, więc stawka o którą gram jest dosyć wysoka. Mam nadzieję, że nie będę musiała aż tyle płacić.
Muszę się jednak upewnić, a nie ma innego sposobu, który gwarantowałby mi 100% pewności, której potrzebuję. Ludzkość w sumie też.
Kaptur nasunięty na głowę ogranicza mi nieco widoczność, ale mój wyostrzony wzrok nadrabia nieco te braki. Szukam Ludzi Nowej Generacji, nie widzę ich jednak na ulicach. Właściwie to całe miasto wygląda trochę jak wymarłe, choć wiem, że takie nie jest. Widziałam Ultrafioletowych, którzy cicho sunęli po bruku, ale nigdzie nie mogę dostrzec tych, których szukam.
To oznacza tylko jedno. Przełykam ślinę i wchodzę głębiej. Mam nadzieję, że się nie zgubię, bo to oznaczałoby jednak płacenie. I to bez możliwości płacenia czekiem czy kartą kredytową.
Wycieram mokre ręce o spodnie i prawie wpadam na Ultrafioletowego. On mnie oczywiście nie widzi, ale gdybym zrobiła jeszcze jeden mały krok, cały mój misterny plan wziąłby w łeb, bo on zacząłby się palić, a ja musiałabym uciekać. Zdecydowanie muszę być bardziej ostrożna.
Wymijając go, spostrzegam jakąś postać, idącą wzdłuż ulicy po drugiej stronie. Muszę się do niej dostać. Niewątpliwie jest to kobieta. Nowa kobieta.
Kiedy przechodzę na drugą stronę, mimochodem zauważam, że dwie inne postacie wychodzą z bocznych uliczek. Niedobrze, myślę, ale nie rezygnuję z planu.
Przyspieszam kroku i idę teraz za kobietą. Ona chyba musi mnie wyczuwać. Wiem, że nie jestem dla niej niewidzialna, więc kiedy odwraca się, szybko łapię ją za odsłoniętą rękę i zamieram.
Przede mną stoi moja mama.
Wciągam powietrze i kompletnie nie wiem, co robić. Mój plan nie zakładał takiej sytuacji. Widzę i jednocześnie wiem, że to moja mama i to nie ona. Wygląda identycznie, ma takie same ciemne włosy, wąskie usta, a jej figura jest bardzo przeciętna, ale kiedy głębiej spoglądam w jej oczy, nie widzę w nich jednego.
Człowieczeństwa.
Cząstki, która czyni nas z ludzi, zniknęła. Oni jej tego pozbawili. Zabrali bezpowrotnie i zamienili w istotę, która ma tylko jeden cel.
Wypełniać rozkazy. I w przeciwieństwie do mnie, ona nie zawodzi. Szybko chwyta mnie za drugą rękę, stosuje chwyt i zanim się zorientuję, ląduję twarzą przy ziemi, a do oczu cisną mi się łzy. Słyszę, jak tamte dwie osoby już tutaj biegną.
Tak bardzo nie chcę tego robić. Chciałam dowodu i teraz go mam, ale myśl, że mój plan zakłada ten ostatni podpunkt, nie daje mi żyć. Jednak wiem, że albo ja albo Oni.
Nie wykręcam się. Czekam, aż oni też podejdą i dopiero kiedy zostaję podniesiona, pozwalam, żeby moje ręce się rozgrzały.
Patrząc w oczy mamy, nie widzę w nich jej dawnego życia. Ona już nie istnieje. Coś w środku skręca mi się, kiedy o tym myślę. Pamiętam, jak uczyła mnie czytać, bawiła się ze mną, kiedy byłam chora czy dopingowała na pierwszym meczu. Jak cieszyła się z pierwszego zdobytego kosza, pocieszała po tym, jak przyjaciółki się ode mnie odwróciły, jak zawsze potrafiła obrócić wszystko w żart. Jak razem ze mną i Liz szła na lody i brała nam największe porcje, choć wiedziała, że ich nie zjemy.
Wiem, że muszę to zrobić, ale zamiast żyć w teraźniejszości, zatracam się we wspomnieniach.
Moje ciało nie chce mnie słuchać, a kiedy ponownie otwieram oczy, wiem, że to nie był zły sen. Wiedziałam to już wcześniej, ale my ludzie zawsze mamy nadzieję, że zły los nas nie dotknie, że mimo wszystko "jakoś to będzie".
Pozwalam, żeby moje dłonie się rozpaliły jeszcze bardziej, a po chwili całe ciało płonie fioletowym ogniem.
Zamknęłam ból, a teraz próbuje go spalić, ale jak mogę to zrobić, kiedy on jest mną? Jeśli chciałabym się to całkowicie pozbyć, musiałabym zabić sama siebie. I być może to właśnie będę musiała niedługo zrobić.
Kiedy wokół mnie zostaje tylko czarna dziura i popiół, odwracam się, a łzy spływają mi po policzkach. Jestem tak przepełniona emocjami, że nie wiem, co robić.
Ale rozpacz nie daje mi myśleć. Zaczynam zabijać każdego, kto pojawia się w moim polu widzenia. Nie taki był mój początkowy plan. On w ogóle nie zawierał zabijania. Ale plany się zmieniają, bo życie się zmienia. Z sekundy na sekundę. I trzeba się do tego dostosować.
Jestem żywą pochodnia pośrodku nowego świata.
Jestem Fiery Sheath.
Jestem Rashida.
Ale jestem też mała dziewczynka, która właśnie straciła mamę i która ciągle ma w głowie obraz jej żółtych, ognistych oczu. I prawdopodobnie nigdy nie będzie się w stanie go pozbyć.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top