Rozdział 2
Carmen jak zwykle wstała ledwo po wschodzie słońca. Delikatny aromat świeżych bułek rozchodzący się po domu obwieścił, że Kuba już wstał i szykował śniadanie.
Ubrała się i czym prędzej zbiegła na śniadanie.
- Dzień dobry Kubo.
Mężczyzna uśmiechnął się do niej delikatnie. Carmen zajęła miejsce za stołem. Po chwili spoczął przed nią talerz, a lokaj zajął miejsce obok.
- Jak mija poranek?
- Hmmm pomyślmy.... Słonko świeci ptaszki śpiewają, a co najpiękniejsze hrabia Cedryk mój jaśniepan narzeczony, słońce mego życia, powód mojego życia jeszcze śpi.
Kuba się szczerze roześmiał.
- Ironia sącząca się z twoich ust w ostatniej części zdania aż zmroziła me serce, jednak nie uszło mojej uwadze, iż dokonałaś powtórzenia. Użyłaś dwa razy„życia" w jednym zdaniu, to samo tyczy się słowa „słońce".
Lokaj oparł podbródek na dłoniach. Ton jego głosu był surowy, jednak uśmiech rozjaśniający twarz przeczył temu. Każdy wszak wiedział jaki jest hrabia Cedryk von Hohenzeim. Mężczyzna miłujący uciechy cielesne oraz alkohol, nałogowo grający w karty i stały klient domu publicznego. Nie miał oporów by podnieść rękę na kobietę, czy posiąść, którąś bez jej zgody.
Carmen często zadawała sobie pytanie czemu w jej wypadku ograniczał się do rękoczynów? Z jednej strony czuwał nad nią Kuba, z drugiej karty. Cedryk egzystował w błędnym przeświadczeniu, że za ich pomocą może zmienić jego los. Kiedyś jednak zrozumie, że żyje w błędzie, a wtedy przyjdzie po to co w jego mniemaniu należy do niego.
Miała świadomość, że żyje w takich czasach, że nic nie groziło jej narzeczonemu za gwałt, wszak to zawsze była wina kobiety gdyż „prowokowały mężczyzn". W tym świecie rządzą mężczyźni. Taka była prawda. Kobieta nie mogła nawet za bardzo decydować z kim chce spędzić resztę życia.
Nie wiedziała jak długo jeszcze uda jej się kryć za swoimi kartami, nie jest wszak panią losu ona tylko go odczytuje.
Przyjdzie jej zapłacić za to, że nie dostrzegł faktów wcześniej.
Cena za jego błąd będzie wysoka,może nawet kosztować ją życie.
Teraz jednak nie zaprzątała sobie tym głowy, gdyż od strony schodów dobiegł dźwięk jego kroków. Z ciężkich, zmęczonych kroków łatwo było wywnioskować, iż hrabia jest na kacu i pierwsze co zrobi to „strzeli klina".
- Witaj, najdroższy. Jak dzisiejszy nastrój?
Hrabia obrzucił swoją narzeczoną spojrzeniem mówiącym wyraźnie „daj mi chwile, bo nie do końca jestem przytomny". Bez ceregieli podszedł do barku, skąd wydobył napoczęta butelkę whisky.
Dopiero po wypiciu szklanki trunku raczył się dosiąść do stołu i odpowiedzieć na wcześniejsze pytanie.
- Całkiem dobrze, moja droga.
Jego dłoń spoczęła na jej dłoni, przez co Carmen prawie zakrztusiła się herbatą. Jego kciuk zaczął delikatnie gładzić skórę jej ręki. Przez myśl przeszło jej, że mężczyzna zachowuje się jak drapieżnik starający się uspokoić ofiarę, wzbudzić w niej fałszywe poczucie bezpieczeństwa, by zaatakować w najmniej spodziewanym momencie.
Spojrzała na niego, a jej błękitne oczy lśniły zaskoczeniem. Uczucie to jednak nie dało rady ukryć blasku strachu czającego się za hebanowymi źrenicami.
Cedryk odchrząknął, jednak dłoni nie cofnął.
- Za tydzień... Nie, za cztery dni kończysz dwadzieścia lat. Należy to wyjątkowe wydarzenie uczcić. Dlatego zabieram Cię dziś do cyrku, a w dniu twych urodzin wydamy mały bal, tylko dla przyjaciół. Wszelkie koszty biorę na siebie, niech będzie to zaległy prezent zaręczynowy.
W jej sercu kiełkować poczęło uczucie niepokoju. Widać żądza zdobycia jej majątku była na tyle silna, że chciał uśpić jej czujność. Rozśmieszyło ją to na tyle, że jej twarz przyozdobił uśmiech.
- O której chcesz zatem Cedryku iść do tego cyrku?
Hrabia spojrzał na masywny zegar z kukułką wiszący nad kominkiem.
- Wpół do dwunastej. Wszak o dziesiątej trzydzieści ma przyjść krawcowa, by ściągnąć z ciebie miarę na suknię, którą założysz na bal z okazji twych dwudziestych urodzin.
Dziewczyna spojrzała na zegar, dochodziła ósma rano.
- Dobrze. Pozwól więc, że się oddale i zacznę przygotowania do wyjścia.
Cedryk spojrzał na nią a w jego oczach zalśnił dziwny błysk.
- Masz więc moje pozwolenie i nie wahaj się mnie zawołać gdybyś czegoś potrzebowała.
Posłała mu spojrzenie, które mogłoby zamrozić Pacyfik.
- Dziękuję za twą propozycję, ale myślę, że poradzę sobie sama.
Słyszała, że coś mówi pod nosem jednak nie zwracała na to uwagi. Po prostu ruszyła ku swojej komnacie.
Na miejscu zamknęła za sobą starannie drzwi i poszła umyć włosy. Wiedziała, że długie włosy nie schną tak szybko jak krótkie, więc wolała to zrobić w pierwszej kolejności.
Jej kasztanowe włosy pod wpływem wody przybierały identyczną barwę jak mokra sierść konia o umaszczeniu kasztanowym. Gdy była dzieckiem miała konia o identycznej sierści. Ojciec często się śmiał, że mogłaby na nim uciec, a on myślałby, że koń podróżuje samopas gdyż jej włosy zlałyby się z końska sierścią.
Te czasy jednak przeminęły bezpowrotnie.
Najwięcej czasu zawsze pochłaniało porządne wypłukanie włosów. Często miała ochotę je ściąć na krótko, jednak zawsze coś ja powstrzymywało. Tym sposobem stała się właścicielka pięknych kasztanowych włosów, długich niemal do kolan. Jej chluby i przekleństwa.
Gdy wyszła z łazienki spojrzała przelotnie na zegar. Pozostało jej trochę ponad godzinę do przybycia krawcowej.
Podeszła do kufra stojącego w nogach łóżka. Z dna wyciągnęła suknię, którą dostała w święta bożego narodzenia od narzeczonego. Musiała wyglądać nienagannie, gdyż mogli spotkać któregoś z jego przyjaciół, albo, co gorsze,kogoś z jego rodziny.
Wstała i delikatnym ruchem strzepała materiał krynoliny. Piękny bladoniebieski atłas delikatnie lśnił w promieniach słonecznych wpadających przez okno.
Położyła suknię i zaczęła rozczesywać włosy. Delikatne ruchy rąk unicestwiały nawet największe kołtuny. Jak zawsze podczas tej czynności zaczęła cichutko nucić. Z jej ust wypływały wszystkie melodie, które zapamiętała z dzieciństwa. Piosenki, które śpiewała jej matka, nawet te, które znała od ojca. Po prostu wszystkie.
Nie mieszała słów, nie przekręcała melodii. Delikatny, niemal słowiczy śpiew rozpraszał ciszę komnaty, sprawiał, że czuła się bezpiecznie jak w domu.
Gdy drzwi otworzyły się gwałtownie, niemal spadła z krzesła, na którym siedziała.
- Witaj moja droga!
Głos krawcowej jak zawsze był pełen entuzjazmu. Odpowiedziała na powitanie uśmiechem, po czym bez ceregieli zamknęła za kobietą drzwi. Postawiła na środku pokoju stołek po czym weszła na niego uprzednio ściągając z siebie suknię.
Zanim krawcowa ściągnęła z niej miarę musiała wysłuchać tyrady o tym jak idealnie jest zbudowana. Zanim wyszła, Carmen poznała wszystkie plotki krążące po Paryżu, oraz w okolicznych wioskach. Nie odezwała się podczas jej odwiedzin nawet słowem, wiedziała, że nie da rady jej przegadać. Jednak jej uwagę zwrócił bardzo dokładny opis trupy cyrkowej, która znalazła się w mieście.
Krążyły pogłoski, iż każdy, no prawie każdy z nich jest w pewnym stopniu kaleką. Co więcej podobno się z tym nie kryli.
Gdy krawcowa wyszła Carmen spojrzała na zegarek, zostało jej trzydzieści minut.
Założyła suknię, która leżała na niej idealnie, delikatnie podkreślając jej „walory". Rozkoszowała się dotykiem delikatnego materiału na skórze. Krynolina była tylko delikatnie rozkloszowana co dodawało tylko uroku całej kreacji. Rękawy były idealnie dopasowane do rąk i zakończone delikatną, biała koronką. Gorset kończył dekolt w kształcie serca, również wykończony koronką.
Spojrzała w lustro. Idealnie proste włosy spięła w kok. Asymetryczna grzywka, opadająca ku lewej stronie, delikatnie łagodziła jej rysy, nadając jej, według ojca, iście cherubińskich rysów. Nie wiedziała czy to prawda, gdyż nie było jej dane dojrzeć niebiańskich wysłanników. No pomijając tych na obrazach. Małych pulchnych cherubinków Rafaela Santiego zdobiących obraz „Madonna Sykstyńska".
Całość została zwieńczona czarnymi botkami na niewysokim obcasiku.
Zeszła po schodach, wiedziała, że Cedryk nienawidzi na nią czekać, nawet gdy ma dobry humor.
Przy drzwiach Kuba spojrzał na nią i się uśmiechnął życząc udanego spektaklu cyrkowego.
Nie zdarzyła mu odpowiedzieć, gdyż koło niej stanął jej narzeczony i ujął jej twarz w dłonie patrząc głęboko w oczy.
- Heban uwięziony w okowach łańcuchów, dziki kasztan zniewolony powrozem, idealny błękit letniego nieba zamknięty w szkle. Natury nie da się zmienić, prawda? Jesteś nieokiełznana, ale to ulegnie zmianie.
W jej oczach zajaśniał błysk buntu. Strąciła jego dłonie.
- Natury nie okiełznasz, ona na zawsze pozostanie dzika i wolna. Dlaczego więc próbować? Niech twe ego nie będzie przyczyna twego upadku mości hrabio.
Mężczyzna tylko się zaśmiał i poprowadził ją ku karocy.
Carmen spojrzała w niebo. Błękitu nie przecinała nawet jedna chmura. Słoneczne promienie składały delikatne pocałunki na jej skórze.
Naturalnie blade oblicze rozjaśnił uśmiech.
*******************************************************************************************************
Musicie wybaczyć mi powtórzenia od których roi się w tym rozdziale. Jestem okropnym człowiekiem, ale nie wiem kiedy je poprawię. Poprawię na pewno, ale pewnie za rok XD
Tymczasem musicie wybaczyć biednej maturzystce *roni teatralnie łzę*
Varen: Przestań ględzić i chodź!
Idę, idę.... *odchodzi ku zachodzącemu słońcu*
V:*raczej ku szarym, deszczowym chmurom*
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top