Zaczyna się lato
Był ciepły czerwcowy dzień. Dochodziło południe i powoli zaczynał udzerzać polski skwar. Jedynie kilku śmiałków zdecydowało się wyjść na zewnątrz w czasie naj-
większych upałów. Nigdzie nie było widać dzieci, a powodem ich niebocności na dworze był fakt, iż odbywało się zakończenie roku szkolnego. W związku z czym biedni uczniowie szkół podstawowych i szkół ponadpodstawowych było uwięzieni w murach swoich placówek oświaty, gdzie umierali z nudów, zaduchu i gorąca, ubrani w mniej lub bardziej eleganckie ubrania. W jednej ze szkół podstawowych na ulicy Szpakowej dwoje młodych ludzi szczególnie umierało wewnętrznie
i modliło się by już dostać świade- ctwa i wrócić do domku. Rudowłosy chłopiec co chwilę zerkał na zegarek, a siedząca obok niego blondwłosa dziewczynka utęsknieniem wpatry- wała się w okno. Na szczęście ich męczarnia nie trwała długo, ponieważ zostali wywołani do
odebrania świadectw co przyjęli z radością. Potem świadectwa otrzymało jeszcze kilka osób i i ceremonia się skończyła. Wszystkie dzieci obecne na sali gimnastycznej, czyli połączone siódme i ósme klasy, były przeszczęśliwe dopóki dyrektor nie ogłosił, że teraz rozpocznie się część artystyczna. Rudzielec i blondynka popatrzyli na siebie ze
zbolały i minami. Cała sala wydała z
siebie jęk godny potępieńców z najgłębszej otchłani Hadesu. Musieli pocierpieć jeszcze tych kilka dodatkowych minut.
Jakaś brunetka wyszła na środek sali i zaczęła śpiewać ,,Lato, lato, lato czeka" Haliny Kunickiej. Pewien blondyn dał akrobatyczne przedstawienie, oczywiście nid na galowo tylko w dresach i koszulce. Potem był jeszcze kabaret będący parodią szkoły i był to ostatni występ części artystycznej, oczywiście posypały się brawa choć słabe ze względu na panujący upał. Dyrektor życzył wszystkim bezpiecznych i we-
sołych wakacji. Uroczystość nareszcie się skończyła. Nastąpił wszechobecny rozgardiasz, w którym wszyscy cisnę- li się do wyjścia z sali gimnastycznej. Uczniowie wypełnili korytarz i znów zaczęli się cisnąć, ale tym razem do głównego szkolnego wyjścia. Wrota
prowadzące do ogniska wiedzy gwał- townie się rozwarły i wylała się z nich rzeka uczniów, która kaskadami spły- wała ze schodów. Dla przechodniów musiało to być szokujące zjawisko i trudno im się dziwić, ponieważ nie na
co dzień widzi się coś takiego. Ogro-
mna rzeka ludzi rozlała się na kilka odnóg i dalej płynęła już spokojniej- szym rytmem. Dzieci żegnały się ze
swoimi kolegami i koleżankami oraz życzyły sobie nawzajem wakacji peł- nych wrażeń. Rudowłosy chłopiec i blondowłosa dziewczynka, po poże-
gnaniach wracali do swego domu na ulicy Krzemienieckiej 35 dumnie dzierżąc świadectwa z paskiem. W
pewnym momencie dziewczynka się
odezwała.
- Leo, mam pytanie.
- Pytaj śmiało - odpowiedział jej
rudowłosy chłopak.
- Co będziemy dzisiaj robić?
- Wrócimy do domu, przebierzemy się, zjemy coś i będziemy się lenić.
- Ale jesteś oryginalny. Chodziło mi o to co będziemy robili oprócz tych czynności - powiedziała Monika patrząc na Leo że irytacją zielonymi oczami.
- Możemy też odwiedzić naszych łuskowatych znajomych - szepnął Monice do ucha.
- Dobra myśl. Tylko kiedy? Mam na myśli konkretną godzinę.
- Myślę, że jak wyjdziemy godzinę po obiedzie to będzie w porządku. Możemy powiedzieć rodzicom, że idziemy na lody.
- Ty to głowę, brat! Uwielbiam lody! - krzyknęła radośnie Monika.
- Wiem o tym, siostrzyczko - powiedział rudzielec.
Dzieci państwa Lawenda zaczęły rozmawiać o tym gdzie spędzą waka- cje i z kim je spędzą. Najpierw od-
wiedziny u dawno nie widzianych krewnych i nadmorskie kolonie dzieci. Potem wyjazd całą rodziną w Rudawy Janowickie, a na koniec słodkie leniuchowanie w ich mieście, czyli w Lubinie. Tak ich ta rozmowa wciągnęła, że ani się obejrzeli a już byli na progu swojego domku. Powitali swój jednorodzinny dom, w bliskim sąsiedztwie lasu, z uśmiechem. Weszli do środka i przy-
witali się z rodzicami.
- Cześć wszystkim! - krzyknęło rodzeństwo.
- Witajcie moje kochane kruszynki! - odpowiedziała im rudowłosa i zielonooka Iza Lawenda nazywana również mamą.
- Jak było na zakończeniu roku szkolnego? - zapytał blondwłosy Dorian Lawenda zwany również tata.
- Mówiąc szczerze było gorąco i nudno, ale dotrwaliśmy do końca tych męczarni - odpowiedział Leo.
- Dostaliśmy świadectwa z paskiem! -
oznajmił Monika.
- Gratuluję wam sukcesu!
- Moje modlitwy zostały wysłuchane!-
krzyknął uradowany pan Lawenda.
- No widzisz tato, wiara czyni cuda - powiedziała Monika pusząc się jak paw.
- Jest 13.45. Obiad będzie około 14.50, więc w czasie oczekiwania na posiłek pójdźcie się spakować bo jutro rano jedziemy do mojej siostry, która mieszka w Toruniu - zarządziła pani Lawenda.
- Pamiętajcie, że jedziemy tam na tydzień z hakiem, więc spakójcie odpowiednią ilość ubrań i waszych klamotów! - dodała głową rodziny Lawenda.
- Dobrze! - odpowiedziały dzieci hórem.
Wszyscy wrócili do swoich zajęć, czyli pani Lawenda zajęła się przygo- towaniem obiadu, a pan Lawenda zamknął się w garażu w celu sprawdzenia sprawności samo- chodu. Ich potomstwo poszło do swoich pokoi i przystąpiło do pako- wania się na jutrzejszy wyjazd. Leo spakował się dość szybko w jedną dużą walizkę oraz plecak podróżny. Przebrał się też z eleganckich grana- towych spodni, białej koszuli i grana- towej marynarki w zielony T-shirt i niebieskie krótkie spodnie. Właśnie zabierał się za czytanie książki, gdy próg jego bazy został przekroczony przez jego siostrę ubraną w różowy T-shirt i bordowe szorty.
- Zagrajmy w coś brat!
- A skończyłaś się już pakować?
- Tak.
- Na pewno? A pamiętasz co było w rok temu? - zapytał Leo patrząc na siostrę swoimi brązowymi oczami po tacie.
- Nie wiem o co ci chodzi - powiedzia- ła niewinnym tonem Monika.
- Dobrze wiesz co mam na myśli, ale i tak ci przypomnę. W zeszłym roku zapomniałaś połowy swoich ubrań, szczoteczki do zębów i klapek.
- Tym razem spakowałam wszystko! Jestem pewna na 100%!
- Dobra, wierzę ci. W co chciałbyś zagrać, bo ja mam chęć pograć na konsoli.
- Ale ja nie mam ochoty się lenić tylko grać w Twistera i w kalambury!
- Nie chce mi się grać w twoje gry.
- Czemu?
- Kalambury są nudne i beznadziejne. Po za tym nie mam ochoty na ŻADNE WYGIBASY! - powiedział głośno Leo wyraźnie akcentując ostatnie dwa słowa - wolę pograć na konsoli. I powiem ci, że jest to o niebo leprze niż Twister i kalambury - dodał po chwili.
- Nie masz racji! To granie na konsoli jest nudne i beznadziejne!!! - krzyk- nęła Monika.
- Podaj chociaż jeden powód, dla którego twoja propozycja jest lepsza mojej - powiedział Leo patrząc wyzywająco w oczy siostrze.
- Proszę bardzo! W kalamburach trzeba używać wyobraźni by pokazać daną rzecz bez mówienia, a ty jesteś w używaniu wyobraźni bardzo do-
bry - powiedziała Monika chytrze się uśmiechając.
- No w sumie masz rację. Zgadzam się na kalambury pod warunkiem, że po obiedzie przez długą chwilę pograsz ze mną na konsoli.
- Zgoda.
Dzieci podały sobie ręce na zgodę i zabrały się do gry. Rozgrywka zaczęła się rozkręcać, ale gracze zostali zawo-
łani na dół przez swoją rodzicielkę. Smyki dostały za za zadanie nakrycie do stołu, co uczyniły szybko i zrę- cznie.
- Monika, pomóż mi wyłożyć jedzenie na stół, a ty Leo pójdź po tatę. Zdaję mi się, że pracuje w garażu.
- Dobrze mamo! - powiedział syn i poszedł do garażu.
Na miejscu zastał tatę, grzebiącego pod maską samochodu.
- Tato, obiad jest już gotowy.
- Dobrze synu, poinformuj mamę, że za 10 minut przyjdę.
- Dobrze tato.
Chłopak wrócił do domu i przekazał informację od taty mamie, następnie zasiadł do stołu. Po upływie 10 min przy stole pojawił się, jak wcześniej zapowiedział, pan Lawenda. Rozpo-
częła się uczta. Kiedy zupa pomido - rowa została zjedzona Leo zadał pytanie swojej rodzicielce.
- Mamo, bo ja i Monika chcemy pójść po obiedzie na lody, możemy?
- Oczywiście, że tak. Tylko wrócićcie przed 19.00 do domu.
- Dziękujemy! - powiedziało rodzeństwo Lawenda.
Po strawie rodzice włączyli sobie telewizję, a dzieci poszły do pokoju Leo i grały w gry wideo. Gra trwała do momentu gdy Monika zerknęła na zegar i stwierdziła, że czas się zbierać, zegar wskazywał godzinę 16.25 czyli mieli niecałe trzy godziny. Szykowa- nie do wyjścia zajęło im kilka minut i zanim wyszli pożegnali się z rodzica- mi. Nie od razu poszli do swoich łuskowatych znajomych, ponieważ zgodnie z ich planem kupili sobie lody i wodę w Polce. Zakupy niósł Leo w plecaku. Monika miała tylko biodró- wkę z ich telefonami w środku.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top