1. Rachunek sumienia

Anthony,

Kolejnej nocy nie śpię, wsłuchując się w Twój oddech. Siedzimy na balkonie, owinięci kocem, wpatrując się w niebo. W uszach wciąż brzmią mi Twoje słowa, gdy porównywałeś moje piękno do piękna samych gwiazd. Gdy liczyliśmy je po kolei, pełni podziwu.

Nie chcę, żebyś znalazł się tak daleko, jak one. Chcę, żebyś był przy mnie, tutaj, na zawsze.

Własne myśli sprawiają, że czuję, jak coś ciężkiego spada na moje serce i na chwilę tracę oddech. Słyszysz to i podnosisz swoją głowę z mojej piersi, spoglądając prosto na mnie. Masz rozmarzony wyraz twarzy, jednak widok grymasu na mojej sprowadza Cię na ziemię. Dostrzegam zagubienie w Twoich oczach.

- Clay?- pytasz.

Pochylam się nad Tobą i składam delikatny pocałunek na Twoim czole. Twoja skóra jest gładka i ciepła. Modlę się, żeby już zawsze taka była: ciepła.
Zamykasz oczy, kiedy to robię, więc całuję również Twoje powieki. Wyciągasz wtedy rękę spod koca i dotykasz mojej szyi. Przesuwasz po niej delikatnie palcem, ledwie ją muskając i czuję, że każde centymetr mojej skóry zapala się pod Twoim dotykiem. Czując to, przyciskam swoje usta do Twoich i wiem, że mógłbym całować je milion razy, a one nigdy by nie wyschły.

Przez chwilę jesteśmy tylko Ty i ja. Tylko nasze ciała, żadnego koca, żadnego zimnego betonu, na którym siedzimy. Twoje stopy, ocierające się o moje. Czuję zapach Twoich dłoni, które tańczą po moim ciele.

Przez chwilę wszystko jest dobrze i kiełkuje we mnie nadzieja, że tak będzie już zawsze.

I niewiele myślę, kiedy słowa wypełzają z moich ust prosto w Twoje. Nie jestem w stanie myśleć, kiedy siedzisz obok i czuję Cię wszystkimi swoimi zmysłami.

- Chcę żyć z Tobą całą wieczność.

W chwili, gdy je wypowiadam coś ściska mnie za serce i wiem już, że popełniłem błąd. Czuję całym ciałem, jak wzdrygasz się na te słowa, ale mimo to, zdobywasz się na blady uśmiech i znów kładziesz głowę na mojej piersi, żebym nie mógł wyczytać nic z Twoich oczu.

Do tej pory nie lubisz odkrywać przede mną swoich słabości. Nie chcesz, żebym wiedział, że się boisz. Udajesz przede mną silnego, mimo że świat zawala się nam pod nogami.

Jestem zły na samego siebie za własną nieostrożność, ale nie potrafię na to nic poradzić. Mogę jedynie szukać Twojej dłoni i zacisnąć na niej swoją, gdy w końcu ją znajdę.

Chcę, żebyś wiedział, że jestem przy Tobie i nigdzie się nie wybieram. Nigdy.

- Ja...Przepraszam- szepczę jeszcze, gładząc kciukiem Twoją rozpaloną skórę.

Rano budzą mnie hałasy, dochodzące z przedpokoju. Zdołam jedynie uchylić oczy na tyle, żeby spojrzeć na zegarek: piętnaście po siódmej. Przeciągam się na łóżku i wołam:

- Mój płatku śniegu, wracaj do łóżka.

Na chwilę hałasy ustają, ale zaraz znów je słyszę i nie dociera do mnie żadna Twoja odpowiedź. To lekko mnie martwi, ale nie na tyle, żeby podnieść się z łóżka.

- Poleż ze mną jeszcze chwilkę. Malutką chwileczkę- mówię.

Znów jednak nie dostaję od Ciebie żadnej odpowiedzi.
Przecieram oczy i podnoszę się do pozycji siedzącej akurat w momencie, w którym wchodzisz do naszej sypialni. Taszczysz w rękach swoją czerwoną, podartą walizkę.
Na ten widok moje serce staje i przestaję oddychać. Momentalnie oblewam się potem, a moja twarz przybiera koloru owej walizki. Słowa zamierają na moich ustach. Przełykam ślinę i dopiero wtedy udaje mi się wykrztusić:

- Co robisz?

W głowie krąży mi milion myśli, ale tylko jestem w stanie wydusić, aby mój głos się nie złamał. Ogarnia mnie strach, że naprawdę ode mnie odejdziesz. Teraz, w tej chwili.

Jeszcze zanim nastanie koniec.

Staję na równe nogi i muszę przytrzymać się framugi łóżka, bo kręci mi się w głowie. Zasycha mi w gardle i czuję ścisk żołądka mimo, że nic jeszcze nie jadłem. Nie mogę nic poradzić na łzy, pojawiające się w moich oczach. Potrzeba mi tak niewiele. Jestem taki kruchy. Oboje jesteśmy.

Widzę, jak stoisz przed otwartą szafą i wyciągasz z niej ubrania. Wrzucasz je do walizki mechanicznie, jakby nie miało to dla Ciebie żadnego znaczenia. A ja z każdym kolejnym ubraniem coraz bardziej zapadam się w sobie. Boli mnie żołądek i wydaje się, że słyszę, jak pęka mi serce. Mogłaby potrącić mnie teraz ciężarówka, a nadal czułbym się tak samo.

–Tony? Co robisz, do cholery?!- powtarzam.

Obserwuję każdy Twój ruch i staram się do Ciebie zbliżyć, ale nogi odmawiają mi posłuszeństwa.

- A jak myślisz?- odpowiadasz pytaniem na pytanie.

Dopiero wtedy odwracasz się do mnie. Patrzysz na mnie z pogardą, tak, jak nigdy jeszcze nie patrzyłeś. W Twoich oczach nie tańczą już wesołe iskry, oczodoły są puste, wyblakłe. Jesteś rozgniewany, wypełnia Cię nienawiść. Mimo, że zdaję sobie sprawę, że tak naprawdę nie nienawidzisz mnie, ale tego, co się z Tobą dzieje, co się z nami dzieje, to moje serce przełamuje się na pół. Mam ochotę krzyczeć. Mam ochotę się poddać, chociaż wiem, że nie powinienem. Nie to Ci obiecałem.

Biorę się w garść i ściskam własne dłonie, żeby dodać sobie choć trochę otuchy.

Podchodzę do Ciebie i łapię za nadgarstek, gdy pochylasz się by wrzucić kolejną parę skarpetek do walizki. Los chce, że były to skarpetki, które wywołują we mnie falę wspomnień.

Niedługo pozostaną mi tylko one.

Błękitne skarpetki w granatowe, małe wieloryby. Dokładnie pamiętam dzień, w którym je kupowaliśmy.

Było lato, mieliśmy wolne dni w pracy. Jedliśmy obiad u Twoich rodziców. Ja jako przyjaciel rodziny i Twój przyjaciel z pracy.
Właściwie nie zdarzyło się nic szczególnego, ale Ciebie coś tak zdenerwowało, że chciałeś tylko uciec.
Wcześniej często uciekałeś. To był Twój jedyny sposób na rozwiązanie problemów. Gdy coś Cię przerastało, po prostu to robiłeś.
Bałem się, że tym razem znowu uciekniesz, nie mówiąc ani słowa. Uciekłbyś już wtedy po raz któryś, może piętnasty, ale ja wciąż bałbym się, że tym razem nie wrócisz.

Siedziałeś na blacie w kuchni, uderzając piętami o szafki i przygryzając swoją wargę ze złości. Wyglądałeś wtedy tak niewinnie i niedojrzale, że mimowolnie się uśmiechnąłem. Podniosłeś wtedy na mnie swój wzrok i wymamrotałeś:

- Zabierz mnie stąd, Clay.

Więc wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy przed siebie. Prowadziłem poprzez puste drogi Kutaisi, dopóki nie zobaczyłeś hotelu, stojącego na uboczu i kazałeś mi się zatrzymać. Nie rozumiałem, co niesamowitego widzisz w tym ledwo stojącym, obskurnym budynku. Sam nigdy nie postawiłbym tam nogi, ale z Tobą u boku wszystko zawsze wydawało mi się sto razy piękniejsze niż było w rzeczywistości. Od razu wykupiłem więc pokój na noc.

Był cholernie brzydki. Ściany przykryto tanimi, zdartymi tapetami, a jedynym meblem, jaki się w nim znajdował było małe, dwuosobowe łóżko z przetartą, wyblakłą pościelą.

- Przyzwyczajaj się, a ja idę pod prysznic- roześmiałeś się, klepiąc mnie po ramieniu, kiedy stałem w progu, wpatrując się w owe pomieszczenie.

Nie miałem pojęcia, co sprawiało, że zawsze byłeś taki szczęśliwy. Może właśnie ta tajemnica mnie w Tobie urzekła. A może to, że sam tak bardzo chciałem zostać powodem Twojego szczęścia.

Zamknąłeś za nami drzwi i zacząłeś się rozbierać, zostawiając ubrania w miejscu, w którym zdążyłeś je z siebie ściągnąć. Widząc to, nie potrafiłem się nie uśmiechnąć.

- Hej, Tony.

Odwróciłeś się, słysząc mój głos. Miałeś na sobie już tylko bokserki w kaczuszki.
Czasem zapominałem, jak dziecinny potrafisz być, ale tylko na chwilę, bo na każdym kroku starałeś się o tym przypominać.

- Radzę Ci nie wchodzić na boso pod prysznic. Co jeśli jest tam grzyb, pleśń czy inne cholerstwo?- ostrzegłem Cię.

- A co jeśli nie?- spytałeś z zamyślonym wyrazem twarzy.

Uwielbiałem Cię obserwować, kiedy myślałeś. Wyglądałeś wtedy, jakbyś był zupełnie nie z tego świata. Tak piękny, jakbyś do niego nie należał.
Jakby nic i nikt nie mógł Cię dotknąć.
A jednak byłeś tutaj, tuż przede mną, więc dotykałem Cię.
Oczami. Chłonąłem Twój widok, każdą rysę Twojej twarzy, która i tak już dawno zapisana była w moim sercu.

- Co mam zrobić w takim razie, Panie Lepiej Dmuchać Na Zimne?- w końcu zwróciłeś na mnie swoje oczy.

- Na dole widziałem sklep, chodź- podszedłem do Ciebie i złapałem za nadgarstek, ciągnąc za sobą.

- Czekaj, przecież jestem w samych...

Nie dałem Ci dokończyć, bo już zbiegaliśmy po schodach na dół. Zachichotałem, widząc jak zbiegasz po nich tylko w tych dziecięcych bokserkach. Widząc Cię takiego, z potarganymi włosami, z rumieńcami na twarzy i urywanym oddechem, zrozumiałem, jak bardzo mi na Tobie zależy. Pierwszy raz modliłem się wtedy, żeby mógł czytać w moich myślach i usłyszeć to, co od dawna na okrągło w nich powtarzam.

Kocham Cię. Kocham Cię. Kocham Cię.

I dokładnie w tym momencie spojrzałeś prosto na mnie, jakbyś dokładnie wiedział, o czym myślę. I naprawdę wtedy uwierzyłem, że wiesz. Poczułem motylki w brzuchu, kiedy się do mnie uśmiechnąłeś, jakby myśląc to samo.

W końcu dotarliśmy na dół. A ja w końcu trzymałem Twoją dłoń w swojej. Chciałem pogładzić wierzch Twojej dłoni kciukiem, ścisnąć ją, dać Ci znać, jak wiele to dla mnie znaczy, ale bałem się zrobić cokolwiek, bylebyś tylko mnie nie puścił.
Pociągnąłem Cię w stronę drzwi do sklepu. Otworzyłem je, a nad naszymi głowami zadzwonił starodawny dzwonek. W środku nie było żadnego klienta. Półki były zakurzone, a produkty na nich wyglądały, jakby nikt nie miał zamiaru ich dotknąć, a co dopiero kupić.

Za ladą siedziała kasjerka, opierająca swoją pomarszczoną twarz na nadgarstku i znudzona żuła gumę. Poczułem się, jak w kiepskim, krótkometrażowym filmie.

Ty chyba poczułeś to samo i jakby nie chcąc być jego częścią, schowałeś się za jednym z regałów.
Kobieta nawet nie podniosła na nas wzroku. Poszedłem, więc za Tobą i los chciał, żeby akurat tuż nad nim wisiały te cholerne skarpetki w wieloryby. Ustałem tuż przed Tobą i dzieliły nas może centymetry, a może milimetry- nigdy nie byłem dobry z matematyki.
Chciałem po prostu wziąć te skarpetki, ale Ty stałeś tam i wpatrywałeś się we mnie tym swoim wzrokiem, którego nigdy nie potrafiłem odgadnąć. Twoje cienkie, blade usta znajdowały się na wprost moich i gdyby nie to, że byliśmy w sklepie, a Ty nie miałeś na sobie nic prócz majtek, prawdopodobnie bym Cię pocałował.

Prawdopodobnie, ponieważ byłem tylko tchórzem i nie zrobiłem tego od kilku lat, mimo że od dawna miałem ochotę. Właściwie nie była to do końca tylko ochota, raczej gorące pragnienie, które wypalało moje serce i wnętrzności za każdym razem, kiedy byłeś blisko.
I kiedy stałem tak blisko Ciebie i patrzyłem prosto w Twoje oczy, potrafiłem myśleć tylko o tym, jak piękny jesteś i jak bardzo nie zasługuję by z Tobą być.
Więc, kiedy usłyszałem Twój urywany oddech, po prostu spanikowałem, odwróciłem wzrok, wziąłem nieszczęsne skarpetki i poszedłem do kasy.

Słyszałem, jak bierzesz głęboki wdech i idziesz za mną. Chciałeś się za mną schować, żeby kasjerka nie widziała Twojego odzienia, a właściwie jego braku i nie uznała Cię za wariata. Ja z pewnością nim byłem. Tragicznie zwariowałem na Twoim punkcie.

Uważałem jednak, że nawet gdybyś wskoczył na ladę i kręcił przed nią pupą z kaczuszkami, prawdopodobnie i tak nie wykazałaby większego zainteresowania.

Pomyślałem właśnie, że kasjerka nie mogłaby być wolniejsza, gdy poczułem Twój ciepły oddech na moim karku. Podziękowałem w myślach Bogu, że ta kobieta tu pracuje.

Twój oddech otulał moją szyję, powodując u mnie drgawki, przebiegające po całym moim ciele, byłeś wszędzie.
Bałem się odwrócić i spojrzeć na Ciebie. Byłem świadom, że robisz to nieświadomie, ale czułem każdy Twój oddech na swojej nagiej skórze i to było niesamowite. Wydawało mi się także, że słyszę bicie Twojego serca, ale to może sobie tylko wyobraziłem. 

Tak bardzo chciałem odwrócić się, wziąć Cię w ramiona i dziękować samemu Bogu, że tu jesteś, że mogę czuć Twój oddech i Twoją obecność, że musiałem powstrzymać samego siebie, wciskając paznokcie w swój nadgarstek.

Zapłaciłem za parę błękitnych skarpetek i wróciliśmy na górę, do pokoju. Przez całą drogę żaden z nas nie wymówił ani słowa.

Dopiero, gdy zamknąłeś za nami drzwi i oparłeś się o nie, przygryzając wargę, jak zawsze robiłeś, gdy byłeś zdenerwowany, pomyślałem, że nie zdołam utrzymać swoich ust przy sobie.

- Muszę to zrobić, Tony- wyszeptałem, będąc tuż przy Tobie.

I zamknąłem oczy, nie chcąc widzieć wyrazu Twojej twarzy, gdy to zrobię. I pocałowałem Cię. Kiedy moje usta odnalazły Twoje ciepłe i mokre wargi, poczułem, jak przyjemne ciepło rozlewa się w moim brzuchu.

Z początku bylem delikatny- ledwie muskałem Twoje usta, wywołując u siebie drgawki, ale gdy poczułem, jak odwzajemniasz pocałunek, pocałowałem Cię namiętniej. Wpijałeś się w moje usta, jakbyś czekał na to od dawna. Nie mogłem w to uwierzyć. Bałem się otworzyć oczy, bo może wtedy to wszystko okazałoby się tylko bajką. Może Ciebie wcale tu nie było.

Poczułem, jak łapiesz za moje dłonie, zwisające gdzieś w powietrzu i kładziesz je na swoich biodrach. Przycisnąłem go, więc do ściany, chcąc być jeszcze bliżej Ciebie. Była w tym jakaś desperacja. Nie chciałem bowiem, żeby jakakolwiek przestrzeń dzieliła nasze ciała. Nie chciałem, żeby cokolwiek już nas rozdzieliło.
Wysunąłem swój język dotykając Twojego, wtedy Ty otworzyłeś usta i jęknąłeś prosto w moje. Poczułem ciarki na całym ciele i w końcu otworzyłem oczy, tylko po to, żeby zobaczyć, jak uśmiechnięty łapiesz oddech.

I widząc Twój uśmiech, pytałem siebie, jak to możliwe, że żyłem wcześniej, patrząc na Twoje usta, ale ich nie całując.
Jak to możliwe, że żyłem wcześniej obok Ciebie, ale nie z Tobą; że wcześniej, zanim go Cię spotkałem, w ogóle żyłem, że potrafiłem żyć bez Ciebie?

Jak to możliwe, że dopiero teraz dowiedziałem się, gdzie zaczynają się i kończą Twoje usta?

- Boże- wyszeptałeś, nie spuszczając ze mnie wzroku.

Rozczuliło mnie to. Byłem w tamtej chwili tak szczęśliwy, że miałem ochotę skakać. Wystarczyła mi tylko ta jedna chwila i wiedziałem, że dla niej istniałem. Żyłem wcześniej tylko po to, żeby dojść do tego momentu.

Wtedy przestałem rozumieć wszystkich ludzi, którzy w takiej chwili marzą o jej zatrzymaniu, trwaniu w niej przez wieczność.
Ja bowiem uwierzyłem, że w tamtym momencie moja wieczność właśnie się zaczęła. I zamierzałem spędzić ją tylko z Tobą.

- I ty nazywasz siebie poetą? Tylko tyle potrafisz powiedzieć?- spytałem roześmiany, wciąż nie potrafiąc złapać oddechu.

Znów się uśmiechnąłeś, a ja w myślach błagałem Cię, żeby więcej tego nie robił, bo byłem wtedy gotów oddać Ci się cały, tu i teraz, w tym pokoju.

Byłem, więc zdezorientowany, kiedy wymknąłeś się spod mojego rozpalonego ciała, które przyciskało Cię do ściany. Wyjąłeś z mojej dłoni skarpetki, o których ja zdążyłem już zapomnieć i usiadłeś na ziemi. Patrzyłem, jak siedząc na ziemi, wciągasz je na swoje stopy, po czym wstajesz i idziesz prosto do łazienki.

- Gdzie uciekasz?- zapytałem.

Z biegiem czasu, myślę, że musiało to zabrzmieć rozpaczliwie, bo zatrzymałeś się raptownie. Odwróciłeś się do mnie i wyciągnąłeś dłoń, mówiąc:

- Chodź, głuptasie.

Weszliśmy razem do łazienki i nie zdążyłem nawet ściągnąć swoich ubrań, a już staliśmy razem pod prysznicem. Ja stopami na Twoich, odzianych w skarpetki.

I patrzyłem na Ciebie, kiedy odkręcałeś kurek z wodą. I wciąż próbowałem ukryć to, jak bardzo jestem już Twój. Tak, jak wcześniej próbowałem ukryć to, by nikt się nie dowiedział. Nawet Ty. Ale chyba się wydało, kiedy spojrzałeś mi w oczy.
Pocałowałeś mnie, a strumienie wody przepływały między naszymi wargami, jakby chcąc nas rozdzielić. Ty znów, myśląc o tym samym, co ja, przywarłeś do mnie mocniej i namiętniej. Twoje usta były tak ciepłe, a oczy niewinne i dzikie, że czułem elektryczność przepływającą przez całe moje ciało.
Byłem, jak zamroczony. Kręciło mi się w głowie, mimo, że nie nic nie piłem. Doprowadziłeś mnie do szaleństwa.

Pomyślałem wtedy, że łatwo mógłbym naprawdę stracić głowę przez sposób, w jaki mnie całujesz. O ile już jej dla Ciebie nie straciłem.

Kochaliśmy się przez całą noc. Najpierw pod prysznicem, potem na łóżku, na podłodze.

Widziałem tylko Ciebie. Wszystko wokół było rozmazane, ostrość miałem ustawioną tylko na Ciebie.
Nic nie słyszałem, oprócz Twojego przerywanego oddechu, który rozbrzmiewał w mojej głowie.
I wydawało mi się, jakbym robił to po raz pierwszy w swoim życiu. Jakby nasze ciała stworzone były dla siebie.
I nie umiałem utrzymać swoich rąk ani ust przy sobie. Musiałem poznać każdy milimetr Twojej skóry i podziękować za to, że tworzy tak niezwykłą całość.
Chciałem tylko sprawić, żebyś uśmiechał się, żebyś krzyczał. Chciałem już zawsze móc oglądać Cię nago. Chciałem mieć Cię już tylko dla siebie.
Te wszystkie myśli krążyły w mojej głowie przez jakiś czas. Potem było już tylko Twoje imię, które powtarzałem w głowie, jak piosenkę, której nigdy nie chciałbym zatrzymać.
I tamtej nocy nie oddałem Ci tylko mojego ciała. Oddałem Ci swoje serce i całą wieczność, którą wydawało nam się mieć przed sobą.
Stałeś się częścią mnie, już na zawsze. Nieważne, co się stanie.

Dlatego gdy obudziłem się rano, poczułem absurdalny strach. Byłem przerażony, że to, co stało się nocą, już nigdy nie wróci. Pomyślałem, że być może poniosła Cię chwila i tylko w mojej głowie było to coś wielkiego, o czym moje serce ani ciało miało nigdy nie zapomnieć. Być może Ty tego tak nie traktowałeś. Być może dla Ciebie był to zwykły, nic nie znaczący seks, który miał nigdy się nie powtórzyć. Ja jednak nie wiem, czy byłbym w stanie wytrzymać zaledwie dzień, wiedząc, jak smakują Twoje usta, jak smakuje Twoje ciało, a nie mogąc tego poczuć.

Dlatego, kiedy podniosłem się, opierając się o framugę łóżka i zobaczyłem Cię, siedzącego na jego skraju i palącego papierosa, nie mogłem tak po prostu na Ciebie patrzeć. Mimo, że wyglądałeś tak, że po raz setny zaparło mi dech w piersiach. Jakbym znów widział Cię po raz pierwszy.
Więc jeśli to zdarzyło się tylko raz, chciałem by trwało, jak najdłużej. Wolałem żyć jeszcze przez chwilę w nieświadomości, że mnie nie kochasz. Dlatego przybliżyłem się do Ciebie i nienaturalnie wysokim głosem wymamrotałem:

- Nie powinieneś tyle palić.

I nie chcąc byś cokolwiek powiedział, nie chcąc słyszeć brzmienia Twojego głosu, po którym domyśliłbym się wszystkiego, wyjąłem papieros z Twoich ust i Cię pocałowałem. W jednej chwili wydawałeś się zaskoczony, a w drugiej siedziałeś na mnie i ocierałeś się swoim ciałem o moje, nagie.
I mimo, że najwyższa odnotowana temperatura powietrza na ziemi to prawie pięćdziesiąt siedem stopni Celsjusza to czułem, jakby w tamtym pokoju było ponad sto. Moje ciało płonęło.
Nie odrywałeś swoich ust od moich, dopóki nie położyłem dłoni na Twojej klatce piersiowej. Czułem przez palce bicie Twojego serca. Chciałem, żeby już zawsze biło tak blisko mnie. Wtedy między pocałunkami zacząłeś szeptać, a moje serce zatrzymało się na chwilę, gdy wymówiłeś moje imię:

- Clay. Jako syn policjanta będę musiał Cię dzisiaj zatrzymać.

Kompletnie nie rozumiałem, co mówi i pomyślałem, że może stracił głowę, zupełnie tak, jak ja. Moje brwi uniosły się w niezrozumieniu, ale nie byłem pewien, czy chcę prosić go o wyjaśnienie.
Jednego byłem jedynie pewien: kochałem go.
Zakochałem się w pisarzu- poecie. Może to był czas, kiedy musiałem ponieść konsekwencje. Poniósłbym wszystkie.

- Ukradłeś mi serce- wyszeptał w moje usta, nie przerywając pocałunku.

Nie potrafiłem powstrzymać uśmiechu, pojawiającego się na moich ustach. Uśmiechnąłem się pod jego wargami, a on oderwał się ode mnie. Usiadł zgarbiony i patrzył na mnie, również się uśmiechając. Zarumieniłem się, a on, widząc to, jeszcze szerzej uśmiechnął się i pocałował czule moje zaczerwienione policzki.

- Mógłbym się oddać do aresztu za ten uśmiech- wyszeptałem i przesunąłem palcem po jego nagich plecach.

Wzdrygnął się z rokoszy i wziął moją drugą dłoń w swoją i wciąż patrząc mi prosto w oczy zaczął składać na niej pocałunki.

I pamiętam, że wtedy, kiedy tak pochylał się nade mną, jeden niesforny, złoty lok opadł mu na czoło i miałem tak wielką ochotę schować go za jego ucho, że aż czułem, jak palą mnie koniuszki palców. A może działo się tak za dotknięciem ich przez jego miękkie usta. A może za dotknięciem mojego serca przez miłość.

W każdym razie to uczucie było tak silne, że teraz, kiedy straciłeś już wszystkie włosy, przywraca mnie do rzeczywistości. Tym razem koniuszki palców palą mnie, kiedy łapię za Twój nadgarstek. Tym razem wzdrygasz się z obrzydzenia, kiedy czujesz mój dotyk na swojej skórze i natychmiast mi się wyrywasz. Udaje mi się dojrzeć tylko Twoje zaciśnięte zęby, kiedy wychodzi z pokoju.

- W porządku. Przyjdę po resztę swoich rzeczy, kiedy będziesz w pracy- słyszę Twój głos.

Nie wiem, jakim cudem udaje mi się podnieść na nogi i pokonać te kilka kroków, dzielących sypialnię od przedpokoju, ale robię to. Kiedy staję w progu, zawiązujesz już sznurówki. Sięgasz po kurtkę i wtedy zdaję sobie sprawę, że naprawdę zamierzasz wyjść.

- Nie zostawiaj mnie, Tony- mówię błagalnym głosem.

- P-proszę- powtarzam, kiedy nie reagujesz.

Tym razem nie udaje mi się i kiedy wypowiadam to jedno krótkie słowo, głos mi się łamie. Łzy spływają po moich policzkach i, kiedy jedna z nich spada na wykładzinę, wydaje mi się, że to słyszysz, bo w końcu spoglądasz na mnie. Tym razem dostrzegam ból w Twoich oczach, tak namacalny i wyraźny, że wybucha, jak dynamit w moim sercu. Chcę podejść do Ciebie, objąć Cię, zrobić cokolwiek, byś nigdy więcej nie musiał czuć tego bólu, ale nie potrafię ruszyć się ani o krok.

- Wiesz, że i tak prędzej, czy później to nastąpi.

Wiem, że powinienem Ci przerwać, ale nie potrafię. Po prostu tam stoję i patrzę, jak powoli się rozsypujesz.

- Nastąpi, bo mam pierdolonego raka, rozumiesz? Umrę, a ty zostaniesz sam. Nie będziemy żyć razem wiecznie! Ja mogę nie dożyć nawet jutra! Umrę, kurwa, umrę, a ty zostaniesz sam! Bo ja Cię zostawię, rozumiesz to, czy nie?! Zostawię Cię!

I kiedy widzę, jak Twoje serce upada na wykładzinę w naszym przedpokoju, coś we mnie pęka. Podchodzę do Ciebie i obejmuje Cię swoimi ramionami, chcąc ochronić Cię przed całym światem, tym, który właśnie zapada się pod naszymi nogami. Ale Ty tylko mnie odpychasz.

Odsuwasz się ode mnie i gwałtownie wyciera pięścią swoje policzki, jakbyś był zły na siebie, że pozwoliłeś sobie na tą słabość. Kiedy znów zaczynasz mówić, widzę, że drżysz.

- Clay, nie chciałbyś być z kimś, kto nie ma podpisanego wyroku śmierci? Nie chciałbyś być z kimś, z kim masz szansę na dalsze życie, na przyszłość? Ja nie potrzebuję Twojej pieprzonej litości. Więc, powiedz szczerze, nie chciałbyś być z kimś, z kim możesz żyć całą wieczność?

I boli mnie to, co mówisz. Boli mnie to, że możesz tak myśleć, po tym wszystkim, co razem przeszliśmy.

Chcę być z Tobą do samego końca, nawet jeśli miałby nadejść jutro. I otwieram usta, zamierzając to powiedzieć, lecz jest już za późno. Ty i tak myślisz, że znasz moją odpowiedzieć. Kiwasz głową, uśmiechasz się krzywo. Chcesz już wyjść, ale odwracasz się jeszcze i na odchodne mówisz:
- Nawet, gdybym nie był chory i tak by nam nie wyszło. Nie kocham Cię.

Miłość mojego życia wychodzi z naszego wspólnego domu, trzaskając drzwiami.

Pęka mi serce. Ból jest tak wielki, że upadam na kolana i chowam głowę w dłoniach. Coś rozrywa mnie od środka i potrafię tylko krzyczeć. Żałośnie krzyczę z bólu.

I kiedy przechodzi przeze mnie kolejny spazm bólu , kiedy myślę, że nie zdołam już znieść więcej, kiedy łapczywie wdycham powietrze, przez oczami migają mi granatowe wieloryby. Leżą tuż przede mną i patrzą, patrzą na nasz upadek. Na to, jak się poddałem.

I widząc te skarpetki, powracają do mnie wszystkie uczucia tamtej nocy, których nie potrafiłem do tej pory opisać, ale teraz już wiem.

- Anthony- szepczę, jakbyś mógł jeszcze mnie usłyszeć.

Staję na równe nogi i niewiele się zastanawiając, wybiegam z mieszkania. Zbiegam po schodach i dopiero wtedy dostrzegam, że mam na sobie tylko Twoje bokserki w kaczuszki.

Uśmiecham się cynicznie na myśl, jak przeznaczenie i nas los potrafi z nas zadrwić.

Wybiegam na dziedziniec. Rozglądam się wokół, rozpaczliwie szukając Cię wzrokiem i kiedy w końcu Cię dostrzegam, znów czuję motylki w brzuchu, jak tamtej nocy. Stoisz na przystanku i wpatrujesz się w jadące samochody. Biegnę do Ciebie, ile sił w nogach i nie zwracam uwagi na dziwne spojrzenia przechodniów. Wokół jest milion ludzi, a ja wciąż widzę tylko Ciebie.

W końcu po chwili, która wydaje się wiecznością staję przed Tobą zdyszany i znów nie potrafię odgadnąć co myślisz, gdy patrzysz na mnie tym wzrokiem. Ogarnia mnie dziwne uczucie wolności. Nie jestem przerażony, ani smutny, niczego się nie boję. Podchodzę bliżej, a Ty się nie odsuwasz. Po prostu na mnie patrzysz.

A ja już wiem, że nie potrzebuję wieczności z Tobą. Chciałbym żyć z Tobą wiecznie, bo jesteś jedyną osobą, z którą wyobrażam sobie swoje życie. To normalne, prawda? Ale właściwie wystarczy mi tylko ta jedna chwila. Chwila, gdy w nocy leżysz koło mnie, a ja wsłuchuję się w Twój równomierny oddech albo, gdy budzę się i pierwsze, co widzę to Twój szczęśliwy uśmiech lub, gdy oglądamy film, a ja przyłapuję Cię na patrzeniu na mnie, zamiast na ekran. I nie chcę więcej od życia niż tych chwil, bo dzięki nim otrzymuję od życia to, czego od dawna pragnąłem.

Nie potrafię powiedzieć Ci, jak bardzo jestem wdzięczny, że mogłem przeżyć je z Tobą, bo nie potrzeba mi tej pieprzonej wieczności spędzonej z Tobą, ale takiego jednego momentu. Jestem wdzięczny, że Cię mam i nie potrafię nawet prosić o więcej.

Otrzymałem w życiu wszystko, co najlepsze i byłbym głupcem nie potrafiąc Cię docenić. Nie potrafiąc docenić tego, co mam. A mam wszystko. Bo jesteś częścią mnie, rozumiesz? Zawsze tak będzie. Nieważne, co się wydarzy. Nieważne, czy będziesz obok, czy nie.  Więc nie wiń mnie, jeśli powiem Ci, że życie będzie puste, jeśli nie usłyszę już w pobliżu bicia Twojego serca.

Więc jeśli musisz umrzeć, to chcę tylko, żebyś wiedział, że Twoje życie było najlepszą częścią mojego.

I kiedy widzę, że w Twoich oczach pojawiają się łzy, zamykam Cię w swoich trzęsących się ramionach. Obejmuję Cię mocno, chcąc uczynić Cię niezniszczalnym. Nie chcę pozwolić Ci upaść. Chcę walczyć razem z Tobą. Pokazać Ci, że mimo, że Twoje serce jest tak kruche, to ono zawsze czyniło mnie silniejszym. Teraz Ty tego potrzebujesz.

I kiedy tak stoję, a ty toniesz w moich ramionach zdaję sobie sprawę, że nie jesteś tylko moim światem. Jesteś wszechświatem.

I widzę, że nie pozwalasz sobie na słabość. Widzę, że walczysz ze sobą samym, ze swoimi myślami. Nie chcesz mi pokazać, że się boisz. Nie wiesz, że już to wiem. Widzę, że się gubisz.
Twój świat się rozpada. Nasz świat, który wspólnie zbudowaliśmy się rozpada. A ja nie mam zamiaru na to pozwolić.

- Ja nie chcę umierać, nie chcę Cię zostawiać. Nie chcę umierać, boję się, Clay, proszę...Pomóż mi...- zaczynasz gorączkowo szeptać.

Uczepiasz się mnie kurczowo, jakbyś miał upaść, więc przytrzymuję Cię, jednak nie czuję Twojego ciężaru. Większy ciężar przytłacza moje serce, moje myśli.

- Przecież wiesz, że nie pozwolę Ci umrzeć- szepczę Ci prosto do ucha.

Ty cały czas kołyszesz się w moich ramionach i krztusisz własnymi łzami. Głaszczę Cię po plecach i chcę powiedzieć coś uspokajającego, ale wiem, że gdy tylko jeszcze się odezwę, złamie mi się głos. A muszę być silny. Muszę być silny dla nas obu. Muszę sprawić, żebyś znowu zaczął się uśmiechać.

Ktoś kiedyś powiedział, że miłością nie można przywrócić kogoś do życia. Ale można próbować, prawda?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top