ROZDZIAŁ 7.



Kolega Prevc chyba nie polubił Lillehammer, tak jak ja Klingenthal. Chodzi jak struty, trzaska drzwiami i esemesuje z kimś w opętańczym tempie, czasami przeklinając pod nosem. Peter i Cene, chyba wtajemniczeni w cierpienia młodego Domena, tylko kiwali głowami, patrząc jak się z czymś męczy.

Ja za to tryskałam energią i mogłam robić za pokazowy egzemplarz człowieka szczęśliwego. Z wielu powodów.

Powód pierwszy. Byliśmy w Norwegii. A ja tak kocham Skandynawię!

Powód drugi. Moje dwa ostatnie felietony wyraźnie przypadły do gustu szefostwu. Wyrazili to, wysyłając mi wiadomość składającą się z serduszek i klaszczących dłoni.

Powód trzeci. Moje artykuły się ludziom podobały. Niektórymi komentarzami („w końcu jakiś porządny felietonista!", „dobrze, że tego Zasławskiego odesłali do szczypiorniaka, bo na skokach to on się znał jak ja na balecie. Tylko tak trzymać, pani Lauro!") miałam ochotę sobie wytapetować ściany.

Powód czwarty. Kocham tych ludzi. Naprawdę. Czasem zachowują się jak banda gamoni, ale to nie zmienia faktu, że z nimi czuję się jak w rodzinie. Są dla mnie tacy kochani – i moi rodacy, i Norwedzy, i Austriacy, i Niemcy, i Słoweńcy. Wszyscy. Po prostu traktują mnie jako członka ich grupy.

Powód piąty. Dostałam premię.

Powód szósty i niewątpliwie najważniejszy. Jakie ci Norwedzy mają pyszne jedzenie!

Jedząc więc śniadanie czułam się jak najszczęśliwsza istota, jaka kiedykolwiek stąpała po tej ziemi. Co prawda drużyna znad Wisły, z którą dzieliłam stolik patrzyła ze zdumieniem na góry jedzenia piętrzące się na moim talerzu, ale kto by się tam nimi przejmował.

- Gdzie ty to wszystko mieścisz? – zapytał ironicznie Peter, siedzący przy stoliku obok.

- Przerabiam na inteligencję – ucięłam, zjadając kanapkę z chleba ziarnistego z wędzonym łososiem.

Nikt oprócz samych Norwegów nie rozumiał moich zachwytów nad ich kuchnią. No dobra, niektóre potrawy, takie jak rybny pudding są raczej tylko dla odważnych (czyli dla mnie!), ale klopsiki z ryżem? Przepyszne! A łosoś w sosie beszamelowo – pieprzowym? Genialny! Już nawet nie wspominając o deserach. Bułeczkach cynamonowych, kremie o nazwie „wiejska dziewczyna w welonie" (nie, nie robię sobie jaj, to naprawdę tak się nazywa!) czy szafranowych ciastkach. No dobra, ale koniec o jedzeniu.

Domen. Nie dość, że teraz chodził jak cień człowieka, to jeszcze prasa przypięła mu łatkę gbura. Bo był już zmęczony odpowiadaniem na ciągle te same pytania. Bo wkurzało go to, że ciągle go porównują do Petera. Bo schował się przed zainteresowaniem mediów w skorupce niepokornego młodego talentu.

Jakiś mało rozgarnięty dziennikarz zdążył już nawet zapytać o zdanie Kamila. Ten, ze zwykłą sobie prostotą, powiedział, że Domen to świetny chłopak, i że w ogóle mu się nie dziwi, że jest już tak zmęczony zainteresowaniem mediów. Brawo, bracie.

- Młoda, oglądamy dzisiaj mecz hokeja u Norwegów – powiedział radośnie Maciek, wyrywając mnie z zamyślenia.

- Kto gra? – zapytałam.

- Rosja ze Stanami.

Hokejem interesowałam się umiarkowanie, ale perspektywa spędzenia wieczoru z tą bandą była całkiem zachęcająca, więc o dwudziestej udałam się do Forfanga i Tandego, którzy byli szczęśliwymi posiadaczami największego pokoju.

To co tam zastałam, porządnie przerosło moje oczekiwania. Danny i Forfi, żeby wszystkich pomieścić, i żeby się dobrze oglądało, wynieśli łóżka na balkon, zrobili ekran z prześcieradła, wyżebrali gdzieś projektor i zasłonili okna ręcznikami. Wywołało to u mnie spazmatyczny atak śmiechu, ale szybko musiałam się powstrzymać, bo Norwedzy popatrzyli na mnie z wyrzutem w oczach.

Zajęłam zarezerwowane dla mnie miejsce pomiędzy Kamilem a najstarszym z Prevców i rozejrzałam się dookoła. Byli prawie wszyscy, oprócz paru skoczków, którzy spotykali się ze swoimi dziewczynami i Domena, który pewnie znowu gadał z kimś po słoweńsku przez telefon. Ja nie chcę wiedzieć z jakich liczb będzie się składał jego rachunek. Chociaż tyle, że po ostatnim konkursie ma go z czego pokryć.

Krążek był już w grze, nawet Amerykanie zdążyli wbić już Rosjanom dwie bramki, kiedy do pokoju wszedł najmłodszy z gangu Prevców.

- Przepraszam, coś mi wypadło... - wytłumaczył swoje spóźnienie, usadawiając się obok swoich braci.

- Mózg? – zapytał niewinnie Peter, ja parsknęłam śmiechem, a Domen olał brata i znowu zaczął z kimś esemesować.

- Kiedy oni ci w końcu dadzą spokój, to chyba twoja sprawa, co nie? – warknął w końcu Pero, a mnie zaczęła zżerać ciekawość od środka (są jacyś „oni", intryga zaczyna się zagęszczać!).

No i mecz się skończył miażdżącą przewagą Amerykanów, a ja nic z niego nie pamiętałam. Byłam zajęta rozmyślaniem nad tym, jaki problem ma Domen. Trochę podsłuchiwałam (wiem, to niegodne, ale nie mogłam się powstrzymać), ale ze strzępków rozmowy Cene, Domena i Petera niewiele udało mi się poskładać.

Następnego ranka niewiele się zmieniło – Domen chodził z taką miną, jakby mu kazali skakać z Letalnicy. Bez nart, dla ścisłości.

Chwała Bogu, że na czas śniadania mogłam oderwać moje myśli, pobudzane dziennikarską ciekawością od problemów Prevca. Moją uwagę zaprzątnęły w całości waniliowe naleśniki.

Kiedy chłopcy oddawali skoki treningowe, ja zajęłam się korektą mojego ostatniego tekstu, jedząc przy okazji szafranowe bułeczki i pijąc kawę.

- Kwalifikacje odwołane! – dobiegło do moich uszu wołanie Stefana Krafta.

Chyba muszę złożyć ofiarę ze złotego cielca Walterowi Hoferowi, bo czułam się tak podle, że nie wysiedziałabym pod tą skocznią jeszcze godziny. Nie pamiętam, czy brałam rano Euthyrox... Niech to szlag, nie wzięłam. Przez te naleśniki zapomniałam. I wszystko jasne.

Najchętniej poszłabym jak najszybciej do hotelu, ale ta część mojej duszy, która w przeszłości należała do Sherlocka Holmesa nakazała mi zostać. Nie bez powodu. Przy domku Słoweńców kręcił się Domen z (zdziwiliście się, prawda?) komórką w ręku. Miał minę niezdecydowanego człowieka, kiedy coś artykułował komuś po drugiej stronie linii. A potem przez jego twarz jakby przeszła błyskawica. Olśnienie. Rozłączył się i podszedł do mnie w podskokach. Nie wiem, czy wiedział, ale cały czas obserwowała go kadra Słowenii z jego braćmi na czele.

Chwilę jakby się wahał, później zrobił minę podobną do wyrazu twarzy mojego king charles spaniela, kiedy chce wyjść na spacer, a na końcu wypalił:

- Pójdziesz ze mną na bal maturalny?

Powiem jedno - nudny był ten rozdział. I było za dużo jedzenia. Ale co ja zrobię, angina przejęła władzę nad moim umysłem.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top