ROZDZIAŁ 22.
Leżałam rozwalona na moim łóżku hotelowym, spoglądając przez okno na wzgórza Obersdorfu i przegryzałam czekoladę z migdałami, kiedy do mojego pokoju wparował Johann z wyjątkowo groźną miną. Bez żadnego ostrzeżenia wyrwał mi z rąk czekoladę i jednym celnym rzutem umieścił ją w śmietniku.
- Rzut za trzy punkty - gwizdnęłam z uznaniem - Twoje szczęście, że to była końcówka.
- Masz za wysoki cukier, Laura. Koniec z czekoladą - powiedział śmiertelnie poważnie.
- Kawę, czekoladę, może jeszcze tlen mi zabierzecie?
- Tu chodzi o twoje zdrowie, Lau. W życiu bym nie zrobił ci nic na złość - przyłożył rękę do serca, po czym podał mi papierową torebkę.
- Batoniki owsiane? Z której strony ja ci na konia wyglądam? Z czym do ludzi... - marudziłam.
Odgryzłam kawałek.
- Ty, całkiem niezłe - pokiwałam głową z uznaniem - I mówisz, że tu nie ma czekolady?
- Ale jest masło orzechowe.
- Nie najgorszy ten owies, przyjacielu.
- Widzisz? Da się żyć bez czekolady?
- Nie.
No i nadeszły te loty. Nastąpił wzmożony ruch w kościołach, kółka różańcowe wzbogacały się o nowych członków, najzacieklejsi ateiści nawracali się w obliczu tego zagrożenia, melisa stała się towarem deficytowym, neospasminę było trudno zdobyć, kardiolodzy mieli terminy zajęte na kilka lat do przodu, a podobno co druga msza była odprawiana w intencji występu Domena Prevca na mamuciej skoczni.
Też się o niego martwiłam, ale tylko trochę. Bo wiedziałam, że sobie doskonale poradzi.
W piątek, dzień poprzedzający pierwszy konkurs na mamucie, siedziałam sobie po turecku na kanapie w strefie medialnej (ubrana w koszulkę z napisem "don't call me babe" tak dla ostrzeżenia) i pisałam artykuł. Towarzyszył mi MacKenzie Boyd-Clowes, który czytał "Bajki filozoficzne" na Kindlu i co jakiś czas sprawdzał telefon (taki żywot gwiazdy Twittera). Jedliśmy czekoladowe płatki śniadaniowe na sucho, prosto z pudełka.
Niestety spokój musiała przerwać grupka skoczków, która postanowiła (w przypadkowej kolejności) złożyć mi wizytę. Po serii "hej, Laura", które padło z ust Willa Rhoadsa, Alexa Insama, Viktora Polaska, Tomcia Vancury, Tilena Bartola i Stephana Leyhe zadano mi fundamentalne pytanie.
- Co robisz, Laura?
- Filetuję karpie, nie widać? - odpowiedziałam, nie podnosząc głowy znad laptopa - A wy, co? W głupi tłum się bawicie?
MacKenzie parsknął śmiechem, ale reszty to nie wytrąciło z równowagi. Will się rozochocił do tego stopnia, że śmiał tknąć nasze płatki, za co od razu oberwał po łapach.
- Siódme - nie kradnij - pouczył go Kenzie, zabierając pudełko poza zasięg rąk Amerykanina.
- Ale masz piękne włosy, Laura - stwierdził Stephan, a reszta gorliwie mu przytaknęła.
- I ładnie ci w niebieskim - dodał Viktor.
- A karnację masz tak ciemną, jakbyś była z południa, a nie z północy - wtrącił Alex.
- I super piszesz.
- Panowie, co wy sobą w ogóle reprezentujecie? Jak chcieliście zabłysnąć, to trzeba było się brokatem posypać, albo lepsze teksty na podryw wymyślić. Proponuję "potrzebuję cię jak tak, jak wody w procesie zapłodnienia u paprotników". - przerwał tę farsę Kenzie.
Spojrzeli na niego nieprzychylnym wzrokiem.
- Jak nie macie nic konkretnego do powiedzenia to żegnam ozięble i nie marnujcie tu tlenu, bo zajęta jestem.
Tym razem na siebie nawzajem popatrzyli groźnie i jeden przez drugiego zaczęli mówić.
- Robisz coś wieczorem?
- Jesteś dziś zajęta?
- Wyszłabyś ze mną na spacer?
Popatrzyłam na nich ze zdumieniem zmieszanym z przerażeniem i udzieliłam jedynej słusznej odpowiedzi.
- Nie.
- Subtelna niczym kamień rzucony w okno - skomentował niezawodny kolega Kanadyjczyk.
Patrząc na ich smutne miny, na chwilę złapały mnie wyrzuty sumienia. Ale na krótką chwilę.
- Czy właśnie dostaliśmy zbiorowego kosza? - zapytał Tomas.
- Owszem - odparłam.
- Witamy w prawdziwym życiu - dorzucił MacKenzie.
W tym momencie do pokoju prasowego wparował Domen Prevc, którego chyba szlag trafił na widok mnie otoczonej ósemką osobników płci męskiej.
- Bartol, nie wiem czy wiesz, ale mamy teraz trening, a ty się zachowujesz jak zwierzę w rui. Nieustany, nieoficjalny, treningowy rekord świata jeszcze do niczego nie uprawnia - warknął w stronę kolegi z drużyny.
- Domen, nie idź tak szybko, bo się o powietrze potkniesz! - krzyknął w ślad za nim Kenzie.
Reszta tłumu moich zalotników (od siedmiu boleści) też się zebrała i znowu zapanował ład we wszechświecie.
- Od kiedy ten austriacki dziennikarz przyniósł wiadomość, że z tobą i z Domenem to już wszystko skończone, stałaś się najgorętszym towarem, wulgarnie mówiąc. Albo się przyzwyczaisz do tłumu facetów latających za tobą albo zejdziesz się z Domenem. Preferowałbym opcję drugą, bo jesteście moim OTP, shipuję was od awantury w Klingenthal - wyjaśnił mi Kanadyjczyk.
W sobotę wieczorem, po pierwszym konkursie lotów (z mojej perspektywy całkiem udanego, Domen Prevc wciąż żyje) do sali, w której wszystkie reprezentacje jadły kolację wleciała jedna z blond grzywek (ta, która tego dnia była druga) podniecona, z patologicznym uśmiechem na twarzy.
- Zgadnijcie, kto jutro będzie oglądał konkurs na żywo? - zapytał, szczerząc się jak głupi do Milki.
- No? - zniecierpliwiłam się, kiedy celowo przedłużał.
- LEWANDOWSKI!
Kromka chleba, którą akurat jadłam stanęła mi w gardle, przez co łzy napłynęły mi do oczu, ale chwilę potem już mogłam przeżywać moje pierwsze w życiu publiczne fangirlowanie, co objawiło się w rzuceniu się blond grzywce na szyję, a chwilę później dołączyła do nas jeszcze jedna hotka Lewego o zgrabnym imieniu Stefan. Wrzeszczeliśmy tak, że ludzie dookoła się odwracali, żeby zobaczyć co to za zwierzęta zażynają.
Nie mogłam się doczekać, ale kiedy w końcu Lewy się pojawił, odebrało mi mowę, a razem z nią odwagę, żeby do niego podejść. Usiadłam więc na ławeczce, z której miałam dobry widok na skocznię i czekałam na skok Domena. Kiedy pojawił się na belce zacisnęłam palce tak mocno, że aż pobielały i przymknęłam powieki.
- To twój chłopak skacze? - usłyszałam nad sobą czyjś głos. Znajomy głos.
- Nie... Nie, nie. Domen to nie mój chłopak, to znaczy... - jąkałam się, ale Robert Lewandowski też wyraźnie lubi ploteczki.
I W TEN OTO SPOSÓB OPOWIEDZIAŁAM CZŁOWIEKOWI, KTÓREGO PLAKAT WISI W MOIM POKOJU HISTORIĘ MOJEJ MIŁOŚCI. PRZEBIJCIE TO.
Przegadaliśmy ponad pół godziny, a mnie głupiej nawet przez myśl nie przyszło, żeby go poprosić o wywiad. Ale to było cudowne pół godziny.
Kiedy Lewy musiał już się zbierać, żeby wracać do ciężarnej małżonki, która szykowała mu już pewnie budyń jaglany, czy inny topinambur udałam się do wioski skoczków, gdzie całkowitym przypadkiem usłyszałam interesujący dialog najmłodszego Prevca z Tilenem.
- Pieprzony śnieg!
- Kochaj śnieg, Tilen, bo tylko on na ciebie leci.
- No tak, Laura wciąż leci na kogoś innego.
Właśnie, Domen. Jak możesz tego nie zauważać?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top