ROZDZIAŁ 18.

Kawiarnię znaleźliśmy, kawę wypiliśmy, do domu wróciliśmy. Veni, vidi, vici, Versace. 

Padłam ponownie i zasnęłam snem kamiennym. Tak, po wypiciu dwóch kaw. Ślę najserdeczniejsze pozdrowienia dla mojej tarczycy. Jak się z nią kiedyś spotkacie twarzą w twarz, to przekażcie, że jej szczerze nienawidzę. 

Spałam jednak ledwo dwie godziny, więc kiedy się obudziłam dochodziła dziewiąta. Zeszłam na boso do kuchni, sądząc, że Demon odsypia ciężką noc dzikich tańców. Tym większe było moje zdziwienie tym, co zastałam w kuchni. 

Przy blacie kuchennym krzątała się najmłodsza Prevcowa latorośl płci męskiej. Z wilgotnymi po prysznicu włosami i w samych dżinsach. Bez skarpetek. 

Co prawda mój brat zwykł mawiać, że prędzej zostanie domem kultury niż kulturystą, ale nie wierzcie mu tak do końca. W końcu pakują na siłowni, coby się w powietrzu umieć utrzymać, więc zobaczenie skoczka bez koszulki to zdecydowanie przyjemne przeżycie. Domen Prevc nie był wyjątkiem. 

Ale co tam jego brak koszulki! ON ROBIŁ GUACAMOLE. GUA-CA-MO-LE. Słyszycie? Guacamole! Jeśli istnieje lista powodów, dla których powinnam się z nim związać (Pero i Cene z pewnością ją stworzyli) to należy wpisać guacamole na śniadanie na pierwszym miejscu. 

- Załóż koszulkę, bo się przeziębisz - przywitałam się jak zwykle sympatycznie. Bo mnie rozpraszasz nie przeszłoby mi przez gardło. 

Jeśli ktoś chce się wkupić w moje łaski powinien podać mi na śniadanie grzanki z guacamole i jajecznicę. I kawę, oczywiście. To właśnie zrobił Domen Prevc. 

- Skąd wiedziałeś, że kocham avocado? - zapytałam, pochłaniając trzecią grzankę. 

- Nie wiedziałem. Po prostu stwierdziłem, że ci będzie smakowało - uśmiechnął się. 

Tego dnia wieczorem mieliśmy samolot do Krakowa, więc musieliśmy się spakować, najeść na zapas (to tylko ja, oni trzymają potulnie dietę) i pożegnać ze wszystkimi. 

- Musisz nas częściej odwiedzać - powiedziała Nika, mocno mnie obejmując w pasie, kiedy się żegnałam z dziewczynkami. 

- Będę tęskniła za tobą! Nikt tak ładnie nie śpiewa kołysanek jak ty, nikt tak dobrze nie piecze bułeczek... - Ema nawet trochę pociągała nosem. 

- W końcu ktoś docenia moje umiejętności wokalne - zaśmiałam się i pocałowałam jej ciemne loczki. 

- Domen będzie po prostu frajerem jak wypuści taki skarb z rąk - powiedziała jeszcze Nika i aż cud, że nie spłonęła pod wpływem morderczego spojrzenia Domena. 

Państwo Prevc jeszcze nie wrócili z Budapesztu, więc odwieźliśmy dziewczynki do jakiejś cioci o uroczym nazwisku Prevc i udaliśmy się na lotnisko. A tam co?

Zgadliście! Lot opóźniony. A nie było Laniska, coby mnie rozśmieszał podczas długiego, o wiele zbyt długiego oczekiwania.  Przebywał już w mojej pięknej ojczyźnie. Szczęściarz. 

Z braku innych perspektyw (Domen się uczył, Cene się uczył, a Peter czytał "Harry'ego Pottera") zaczęłam nadrabiać zaległości w mediach społecznościowych i w ogóle w internecie. Co prawda transfer to na tym lotnisku był jak za Piłsudzkiego, ale przemilczmy ten fakt. Nic nie dziwiło mnie specjalnie, aż do momentu, w którym weszłam na skrzynkę mailową i wydałam z siebie okrzyk w stylu "HALO, CZY TU FBI? PROSZĘ ZABRAĆ TEJ KOBIECIE INTERNET ZANIM SIĘ WŁAMIE DO PENTAGONU". 

Ciocia Róża poznała uroki serwisów plotkarskich. Rozesłała po całej rodzinie (dotarło także do mnie) uroczy artykuł o chwytliwym tytule "DOMEN PREVC WIDZIANY W WIŚLE Z TAJEMNICZĄ BRUNETKĄ". Serce mi stanęło na chwilę, bo już myślałam, że mnie zdemaskowano, ale pisali tylko o "zjawiskowej dziewczynie, której Domen Prevc wręczył kwiaty po dekoracji". Ciekawe skąd oni wzięli tę zjawiskowość, skoro nie widzieli mojej twarzy. Wtedy inaczej by pisali. 

Moje plany okrutnego morderstwa ciotuni, która poznała mnie po kurtce przerwało wywołanie naszego lotu. Jej szczęście, że nie jestem jeszcze przygotowana do jej wyeliminowania. 

Pierwotnie każde z nas miało miejsce w innej części samolotu. Zmieniło się to, kiedy niechcący podróżować w samotności Pero namówił siedzącego obok mnie Koreańczyka na zamianę miejscami, wmawiając mu, że jestem jego ciężarną narzeczoną i źle znoszę podróże samolotem, a on musi mi trzymać włosy i podawać torebki w razie czego. 

JAK?! POWIEDZCIE MI, JAK JA MAM BYĆ SPOKOJNA?! JAK?!

Do Zakopanego dotarliśmy około dwudziestej czwartej, ale mimo wszystko czekał na nas mini komitet powitalny. Najpierw wpadłam w ramiona Kamila, a potem Johanna, a na końcu, już w hotelowym pokoju (to w sumie śmieszne spać w hotelu w swoim rodzinnym mieście), odpłynęłam w ramiona Morfeusza. 

Następny dzień spędziłam na załatwianiu akredytacji rodzinnych dla moich rodziców, Ewy i  rodziców Kamila, odebraniu swojej medialnej, pisaniu nowych artykułów i rozmowach z szefostwem dotyczących najbliższego (bodaj najbardziej pracowitego w sezonie) weekendu, a chłopcy przebywali w tym czasie na mniej lub bardziej oficjalnych treningach. 

Wieczorem jednak postanowili mnie wyciągnąć do klubu. Opierałam się jak mogłam, ale kiedy zaczęli mnie kusić oliwkami z migdałami i pistacjami, które tam dawali jako przystawkę, w końcu uległam. Założyłam mój ulubiony strój - czarne dżinsy i bluzę od Domena i byłam gotowa na zjedzenie kilograma oliwek z migdałami. 

Już w wejściu owionął mnie zapach dymu papierosowego, a zdecydowanie zbyt głośna muzyka wywołała ból głowy. Robisz to dla oliwek, dla oliwek... - powtarzałam sobie. 

Doskonała większość skoczków zasiadła zadowolona w zarezerwowanej dla nas loży i nie próbowała durnych rzeczy. Ale i od tej zasady znalazły się haniebne wyjątki. Wyjątki nazywały się Tande i Wellinger i postanowiły wypróbować swoje żenujące teksty na podryw na siedzących nieopodal dziewczynach. 

Kto ich musiał pacyfikować? Ja, bo któż by inny? 

- Tande, jak cię walnę w ten głupi łeb, to szamponu od odżywki nie odróżnisz! - warknęłam raz i już dwa blondwłose bożyszcza dwunastolatek wróciły potulnie jak baranki na swoje miejsca. 

Siedzieliśmy, rozmawialiśmy przy soczku pomarańczowym i pistacjach, śmialiśmy się, gdyby nie ten smród papierosów i dudniąca muzyka byłoby idealnie. 

Moje oliwki jednak się wkrótce skończyły, a że wypadła moja kolej, udałam się do baru. 

- Laura!

Mam ewidentne szczęście do spotykania osób, których szczerze nienawidzę. Przede mną po raz kolejny w tak krótkim odstępie czasu stał mój były. Ewidentnie po kilku shotach tequili. 

- Napij się ze mną chociaż coli, co? - powiedział krystalicznym głosem, podsuwając mi szklankę. 

Nie odpowiedziałam. Zastanawiałam się. W sumie nic mi to nie szkodziło. 

Podniosłam już szklankę do ust, ale nagle mnie coś tknęło. Pewnie pierwiastek tego, co mi wpajano przez lata. Że cukierków od nieznajomych  się nie przyjmuje, a drinki od podejrzanych typów sprawdza się na okoliczność obecności pewnej bardzo nieprzyjemnej dla kobiet substancji. 

Dyskretnie zanurzyłam w napoju pomalowany na czerwono paznokieć, a potem z trzęsącymi kolanami obserwowałam zmianę koloru lakieru. Oblał mnie zimny pot, a serce jakby na chwilę zamarło, po czym zaczęło bić w zdwojonym tempie. 

W tej coli była pigułka gwałtu. 

- Co u twojego przyjaciela Domena? Sypiacie ze sobą? Jeśli tak, to na pewno nie tej nocy - zaśmiał się Mateusz, a mnie przeszedł dreszcz. 

Byłam zupełnie bezradna, kiedy złapał mnie za nadgarstek, wpijając mi paznokcie w rękę i zaczął ciągnąć w sobie tylko znanym kierunku. Nie byłam wstanie wydać z siebie dźwięku, ale w końcu zebrałam w sobie resztki sił i zaczęłam się szarpać, rzucając błagalne spojrzenia w stronę naszej loży. 

Z tego, co stało się później, pamiętam tylko pojedyncze obrazki, jakby puszczone w slow motion. 

Pięść Domena na twarzy Mateusza. 

Andiego i Stephana powstrzymujących Markusa przed rzuceniem się na drania. 

Johanna obejmującego mnie ramieniem. 

Maćka, który poprawił cios Prevca. 

Kamila, który się gotował z wściekłości.

Ich wszystkich okrążających Mateusza z marsowymi minami. 

Kamila mówiącego "Johann, Danny, zabierzcie ją stąd, proszę".

Daniela biorącego mnie na ręce. 

Ciemność. 

Zemdlałam.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top