ROZDZIAŁ 13.
Reszta Turnieju Czterech Skoczni obyła się bez większych ekscesów. No, może oprócz konkursu w Innsbrucku. I tego, że caluteńki Turniej przeleżałam w łóżeczku, a wśród niemieckojęzycznej braci wybuchła epidemia. I to, wbrew wszelkim narzucającym się pozorom, nie szeroko pojętej głupoty (ta to już lata temu wybuchła i rozprzestrzeniła się na inne nacje) tylko grypy.
Te psiapsióły Kraft i Hayboeck to nawet chorują razem. Ale tylko jeden z nich (nie zdradzę nazwiska, ale zaczyna się na Kra, a kończy na ft) był na tyle odważny (albo głupi, jak zwał tak zwał), żeby skakać z grypą żołądkową. Nie chciałam już temu chodzącemu promyczkowi szczęścia o aparycji szczurka wypominać, że stanowi poważne zagrożenia dla społeczeństwa, a raczej jego części zgromadzonej pod skocznią...
Nie musiałam się już też martwić tak bardzo o Elę, która radziła sobie zaskakująco dobrze. Chodziła na rehabilitację, osobiście ścięła sobie włosy tępymi kuchennymi nożyczkami (ale potem, Bogu dzięki poleciała od razu do fryzjera), definitywnie zamieniła puenty na martensy, Czajkowskiego na dołującą muzykę indie, ściśle do tej pory przestrzeganą dietę baletnicy na węglowodany (duma mnie rozpiera!) i pierwszy raz od pięciu lat była w kinie, tylko po to, żeby powzdychać do Ryana Goslinga.
A MÓJ BRAT WYGRAŁ TURNIEJ CZTERECH SKOCZNI, A WASZ NIE....!
Dumna z niego byłam jak jasna cholera, no bo to w końcu mój braciszek najukochańszy, moja ulubiona osoba pod słońcem! I w dodatku moją rodzicielkę najdroższą rozsławił na kraj nasz cały, jak długi i szeroki, mówiąc, że takie orły to on od swojej teściowej dostaje za każde zwycięstwo, więc ten hoferowy to się schować może. No dobra, żeby się może schować nie powiedział, bo to w końcu Kamil Chodzący Urok Stoch, ale na pewno pomyślał.
Ale tego sławnego, złotego dostałam oczywiście do potrzymania i stwierdziłam, że oprócz łapania kurzu nada się też na siłownię jako obciążnik, bo ciężkie było bydlę jak jasny gwint.
No dobra, ale prawdziwa szopka to się odstawiła dopiero, jak byliśmy spakowani, zwarci i gotowi do powrotu na łono ojczyzny.
Okazało się, że cała trójka braci Prevc zdeklarowała się jako najwięksi fani pierogów, barszczyku i czekolady Wedla, więc Kamil Gołębie Serce zaprosił ich do Zakopanego, do naszego domu. Mieli zostać już w Polsce do konkursu w Wiśle.
- Naprawdę...? - zapytałam zbolałym głosem, łudząc się, że przypomni im się o imieninach jakiegoś wujka lub cioci o wdzięcznym nazwisku Prevc i nie będą mi życia zatruwać w ojczyźnie.
- My też się cieszymy! - uśmiechnął się uroczo Cene, zapewne na myśl o pierogach.
- Nie po to urządzałem takie piękne pokoje gościnne, żeby były nieużywane! - Kamil pozbawił mnie nadziei na spokojny tydzień w domu.
- I przy okazji wybierzemy się po sukienkę - Pero był wybitnie zadowolony z takiego obrotu sprawy.
Co mi zostało? Zadzwonić do Ewy.
- Cześć, siostrzyczko! Za dużo się interesowałaś Prevcem, to teraz ci się na raz trzech zwali na głowę. Karma is a bitch. Bierz się za lepienie pierogów albo podróż do Biedronki uskutecznij. Albo nie. Oni nie zauważą różnicy, ale ja i owszem. Z kapustą i grzybami!
W ten oto sposób, w sześć godzin później, na progu naszego domu, zamiast przepisowych dwóch, stało pięć osób, a te trzy nadprogramowe we wściekłozielonych kurtkach, które przepalały mi siatkówkę oka i w iście szampańskich humorach.
Kiedy tylko weszliśmy do przedpokoju, z kuchni wystrzeliła jak z katapulty mała czekoladowo-karmelowa kulka. I nie, wcale nie nazywam tak pieszczotliwie mojej siostry.
Szczeniak, piszcząc z radości, rzucił się na najstarszą latorośl państwa Prevc, chcąc się bawić. Zdezorientowany Peter wrzasnął, bo nie do końca wiedział co to za piekielne stworzenie (a powinien, bratem Demona jest w końcu) i nie ustał swojej próby, bo w końcu huknął o posadzkę przy akompaniamencie naszych śmiechów i radosnego skomlenia zwierzaka.
Gdyby mi ktoś powiedział, że mój trzymiesięczny king charles spaniel powali mierzącego metr osiemdziesiąt dwa Petera Prevca to bym nie uwierzyła. No po prostu bym nie uwierzyła. Życie jest jednak zaskakujące.
- Walter, do nogi! - zawołałam, a szczeniak natychmiast zostawił Słoweńca w spokoju, żeby wskoczyć swojej pani na ręce.
Całe cudowne rodzeństwo wpatrywało się we mnie z konsternacją wymalowaną na twarzach.
- Nazwałaś psa Walter?! - wypalili jednocześnie.
- Co w tym dziwnego? - odpowiedziałam pytaniem na pytanie, jednocześnie głaszcząc Walta.
- Na cześć Króla Wiatru? - upewnił się Cene.
- Ludziom wmawiamy, że na cześć Disneya, ale chyba wszyscy znamy odpowiedź - Ewa wyłoniła się z kuchni, cała w mące, ale z szerokim uśmiechem na twarzy.
Po serii powitań i innych formalnych głupot (Ewa znała wcześniej tylko Petera) i rozmieszczeniu gości w pokojach nastąpiła scena, którą opisać można tylko w jeden sposób - CUTENESS OVERLOAD.
Domen i Cene zaczęli się dosłownie tarzać po dywanie w salonie z moim Waltem. Wyglądali tak uroczo, że nawet Ewa się oderwała od lepienia pierogów, żeby zrobić im zdjęcie z ukrycia jednym ze swoich licznych aparatów.
- Wiecie, że Walt i tak jest świadomy, kto jest jego panią? I kocha tylko mnie? Nie próbujcie mi go przeciągać na waszą stronę! Myjcie ręce i chodźcie jeść - przerwałam im zabawę.
- Jasne, mamusiu.
Kiedy pomagałam Ewie w nakrywaniu do stołu, uśmiechnęła się do mnie porozumiewawczo.
- Fajny ten Domen.
- Powiem Kamilowi!
- Och, uspokój się w końcu. Walti też go pokochał. To znak.
ALE ŻEBY NAWET WŁASNY PIES?!
Obiad minął nam w cudownej atmosferze. Wsuwaliśmy pierogi w dużych ilościach, rozmawialiśmy, śmialiśmy się, a z głośników leciała nasza ulubiona jazzowa playlista.
- W końcu jakaś normalna muzyka, bo od Wish That You Were Here Florence, której Domen słuchał bez przerwy od dwóch tygodni patrząc tęsknie w dal już mnie mdliło - powiedział Pero.
Po tym zdaniu zapadła pomiędzy nami cisza. Domen próbował zabić Petera wzrokiem, Kamil i Ewa wymieniali uśmiechy, Cene porozumiewawczo kopnął mnie w kostkę pod stołem, a ja niewzruszenie jadłam pierogi, udając, że nic mnie to wszytko nie obchodzi.
- Też lubię Florence. Jeszcze pierożków? - ucięłam wszelkie dyskusje.
Odpowiedziało mi pięć w dalszym ciągu głodnych głosów.
Wieczorem, kiedy już wykąpana siedziałam z Waltem na kolanach i czytałam, ktoś zapukał do drzwi mojego pokoju.
Zgadliście. Najmłodszy Prevc, ubrany w piżamę w batmanowe znaczki. Wyglądał w niej wyjątkowo... dobrze?
- Mogę wejść?
- Jasne.
Rozejrzał się ciekawie po moim pokoju.
- Wow... Ile książek!
- Tylko regałów trochę za mało - uśmiechnęłam się.
To prawda. Niczego mi tak nie brakowało jak regałów. Książki, które się na nich nie mieściły, leżały poukładane w ogromne stosy pod ścianami.
Domen przechadzał się po moim pokoju, a za nim krok w krok podążał Walter. W końcu Słoweniec wziął go na ręce i przytulił.
- Przez tę małą kulkę już nigdy nie spojrzę na Waltera Hofera jak wcześniej.
Przyjrzał się rysunkom rozrzuconym na moim biurku.
- Co to? - zapytał.
- Projekt biblioteczki. Po sezonie się za nią weźmiemy, teraz nie ma jak - wyjaśniłam.
Podszedł do ściany ze zdjęciami i uśmiechał się na widok setek różnych fotografii, które tam były umieszczone. A potem jego wzrok padł na jedynie kilka moich ulubionych zdjęć, które wisiały nad łóżkiem.
- To my - wskazał zdjęcie, na którym trzyma mnie na rękach nad głową.
Uśmiechnął się i spojrzał na mnie tak, że na chwilę zapomniałam jak się oddycha.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top