Rozdział XII
Stwierdzenie, że byłem zły byłoby niedopowiedzeniem stulecia. Wszystko we mnie buzowało. Miałem ochotę zniszczyć wszystkie meble w swoim gabinecie. Czerwona poświata zachodzącego słońca, która zalała pomieszczenie, tylko potęgowała moją wściekłość i frustrację. Stanowiła dowód, że oto właśnie mija kolejny dzień, a ja nie mam pojęcia, gdzie jest Emil. Gdyby ktoś ośmielił się wtedy otworzyć drzwi i zawracać mi głowę nieistotnymi pytaniami, zabiłbym go bez mrugnięcia okiem. Najgorsze w tym całym ogarniającym mnie szaleństwie był żal, że nie powiedziałem mu, czym się zajmuję, gdy jeszcze mi ufał. Może wtedy nie uciekłby, mając świadomość, czym może to grozić i tylko pozostając blisko będzie bezpieczny. Tyle, że nie było dobrego sposobu, by coś takiego przekazać i nie stracić jego zaufania. Prawdopodobnie nigdy nie otworzyłby się przede mną, gdyby wiedział, że moim działaniom (a przynajmniej większości), daleko do legalności.
Nagle drzwi mojego gabinetu otworzyły się z takim impetem, że zapewne klamka uderzając o ścianę zrobiła dziurę. Eric, bez słowa, podał mi szarą kopertę. Musiało to być coś ważnego, w przeciwnym razie chłopak nie zawracałby mi głowy.
– Faceta, który to podrzucał, dorwali i trzymają na dole – powiedział jeszcze nim wyszedł.
Zapowiadało się na postęp. Otwierając kopertę modliłem się, by tym razem Emil wrócił do mnie cały i zdrowy. Ostatnio byłem już tak blisko. Moi ludzie namierzyli go i kiedy już byłem pewien, że to koniec i wystarczy go zabrać z Londynu. Prawie udało mi się go odzyskać. Tyle, że prawie robi wielką różnicę. Spóźniłem się godzinę. Na szczęście, szybko dowiedzieliśmy się o planowanym wyjeździe. Pozostało ustalić, czy moje maleństwo ma lecieć do Australii, czy na Węgry. Oczywiście, żeby przygotować komitet powitalny, na wypadek, gdybym nie zdążył powstrzymać go, przed wyjazdem. I znów porażka, z tym, że teraz życie mojej kruszyny zawisło na włosku. Nagrania z lotniska nie dawały żadnej wskazówki. Ktoś spreparował je, by zatuszować porwanie, a jedynym dowodem, że trójka nastolatków była tam tego dnia stanowił krótki fragment, który ktoś przeoczył.
W kopercie były dwie rzeczy. Karta pamięci i kartka z wiadomością wyraźnie napisaną na szybko. Pismo było niedbałe, trochę dziecinne.
Trzeba ratować E. L. A.
Las, 18a, poddasze
Zostawcie gł. siedzibę!
A– 712
Nawet bez odtwarzania informacji z karty, wiedziałem już, kto stoi za porwaniem Emila. Z osób życzących mi śmierci, tylko jedna regularnie korzystała z usług Anonymous, Ivo Moretti. Utwierdziło mnie w tym nagranie, które znajdowało się na karcie. Widząc jak moje maleństwo jest katowane, chciałem tylko dorwać w swoje ręce tego jebanego Włocha i zadbać o to, żeby w męczarniach zszedł z tego świata i smażył się w piekle, gdzie jego miejsce. Najchętniej od razu udałbym się, do siedziby jego organizacji, ale wiedziałem, że byłoby to samobójstwo. On właśnie tego oczekiwał. Ivo może i był lekkomyślny, ale nie głupi. Pozostawała też wiadomość od bezimiennego. To musiał być jakiś podstęp. Żaden zabójca szkolony przez Anonymous nie dopuściłby się zdrady. Gdyby chodziło o zwykłą osobę, byłbym jeszcze skłonny uwierzyć, że ruszyło ją sumienie i chce pomóc Emilowi (Mało prawdopodobne, ale możliwe), ale w tym przypadku było to wykluczone. Anonymous mieli jasno ustalone cele. Wychowywali dzieci na najlepszych zabójców świata. Najważniejsze w treningu, było pozbawienie tych osób emocji i zahamowani. Nie mieli imion, empatii, wyrzutów sumienia – zabójcy idealni. Zawsze wykonywali powierzone im zadania, nie zadawali pytań i nie sprzeciwiali się.
Zszedłem do podziemi, gdzie w jednym z dźwiękoszczelnych pomieszczeń trzymano niefortunnego kuriera. Pomieszczeń pod posiadłością nie używano prawie w ogóle. Zwłaszcza odkąd mieszkał ze mną Emil. Choć i tak nigdy nie miałem potrzeby przetrzymywać kogoś w obrębie swojego domu. To byłoby zbyt kłopotliwe. Ostatnie, czego chciałem to regularne odwiedziny ludzi w czerni, próbujących kogoś odbić. Zwłaszcza w dni, gdy robiłem sobie wolne. Jeden z moich ludzi otworzył ciężkie drzwi i wpuścił mnie do środka. W klitce unosił się zapach stęchlizny i kurzu. Ściany były poobijane i podrapane, a podłogę znaczyły liczne ślady krwi. Światło było lekko przytłumione, ale wystarczające. Pośrodku, powieszony za ręce, był mężczyzna około trzydziestki. Na krześle naprzeciw siedziała wysoka, rudowłosa kobieta. Diana była jednym z najlepszych (jeśli nie najlepszym) informatorów, jacy dla mnie pracowali. Potrafiła dowiedzieć się wszystkiego, ale tak naprawdę zwykła szpiegowska robota okropnie ją nudziła. Uwielbiała natomiast takie momenty jak ten. Gdyby mogła, codziennie urządzałaby przesłuchania dla kilkunastu osób, żeby zaspokoić swoje sadystyczne upodobania.
– Hej szefie – rzuciła znudzona. Wiedziałem, że jest zawiedziona tym, że zabroniłem jej przeprowadzić przesłuchania, tak jak chciała. Nie miałbym nic przeciwko, ale jednak ten facet musi przeżyć dopóki nie powie tego, co chcę wiedzieć.
– Wiesz już coś?
– Ptaszek nie chce dla mnie zaśpiewać, a przecież tak ładnie prosiłam – Mówiąc to kobieta rzuciła w więźnia czymś, co przypominało rzutkę do darta, ale z o wiele dłuższym szpikulcem. Trafiła w bok, a sądząc po krzykach, nasączyła rzutkę czymś specjalnym. Spojrzałem na jej roziskrzone piwne oczy i to jak przygryza wargę powstrzymując ogarniające ją rozbawienie. Mężczyzna krzyczał, pot przykleił kosmyki jego włosów do czoła, a ubranie było przesiąknięte wodą i krwią. Prezentował się żałośnie. Nie chciałem jednak dłużej czekać, na potrzebne informacje. W tej sytuacji było jedno wyjście. Westchnąłem i zwróciłem się do dwudziestoczterolatki.
– Masz wolną rękę– jak na komendę poderwała się z dotychczasowego miejsca i poprawiając swoje jeansy podeszła do walizki, którą przyniosła. Miałą minę dziecka pozostawionego na noc w sklepie ze słodyczami – Tylko ma zdążyć ci się wyspowiadać – Odwróciłem się zmierzając do drzwi. Ledwie przekroczyłem próg, a usłyszałem przeszywający, agonalny krzyk. Mężczyzna pilnujący pokoju, zamknął za mną drzwi i wszystko ucichło.
Była już prawie północ, gdy zobaczyłem dom, stojący praktycznie w lesie. Prowadziła do niego wąska, stara droga, którą łatwo było przeoczyć. Widocznie nikt się nas nie spodziewał. Moretti zakładał, że będę szukał Emila w jego siedzibie, ale dzięki wiadomości od bezimiennego i informacjom wyciągniętym od kuriera wiedziałem, że go tam nie ma. Moi ludzie zaczęli zajmować pozycje. Obstawili wszystkie wejścia i okna. I zaczęło się. Drzwi zostały wyważone, a trzech mężczyzn, którzy stali najbliżej dostało po kulce między oczy. Na parter zaczęli wylewać się ludzie. W koło rozgorzała regularna strzelanina. Świst kul dobiegał z każdej strony. Co chwilę ktoś padał martwy pozostawiając krwawy rozprysk na ścianach, meblach, podłodze. Najbliżej mnie była trójka moich zaufanych ludzi, w tym Diana. Mieli mnie osłaniać, z czego idealnie się wywiązywali. Nie dotarłem jeszcze do poddasza, gdy na drodze stanęło mi kilku pomagierów Morettiego. Temu, który był najbliżej mnie strzeliłem w serce i kilkakrotnie w brzuch. Kolejni kończyli z ziejącymi, krwawymi ranami w głowach. Jucha wypływająca z trucheł zbierała się w kałuży i zaczynała ściekać ze schodów.
– Uwaga! – krzyknęła Diana, odpychając mnie i jednego z moich ludzi, Samuela. Weszła przed nas z celnością snajpera wyborowego posyłając kolejne strzały w kierunku wysokiego mężczyzny, który nagle się pojawił. Kobieta posłała nas dalej, gwarantując, że da sobie radę sama. Podobnie jak mężczyzna przeczekiwała ostrzał w najbliższym pokoju, a następnie osłaniała się otwartymi drzwiami i posyłała kolejne serie strzałów. Ufałem jej, więc ruszyłem dalej, choć wiedziałem, że zostawiam ja z równym jej przeciwnikiem. Byliśmy już na poddaszu. Dołączyło jeszcze kilku moich ludzi, którym udało się opanować sytuację na dole i nie potrzeba było ich tam w tak dużej liczbie. Usłyszeliśmy krzyk Diany, która posłała wiązankę przekleństw w stronę przeciwnika. Niedługo po tym dołączyła do nas. Pociski raniły jej lewa rękę i nogę, ale na szczęście były to draśnięcia. Wiedziałem, że kobieta będzie je ignorować. Przeżyła gorsze rany, a jej odporność na ból była godna podziwu.
Po korytarzu rozniósł się krzyk Emila. Ruszyłem biegiem. Wpadłem do pomieszczenia gdzie go trzymano. Poza nastolatkami były tam tylko trzy osoby. Kobieta trzymała spluwę przy głowie Amy, która błagała o litość. Jej twarz była opuchnięta i czerwona od płaczu. Podobnie rzecz miała się z Emilem, trzymanym, przez rosłego faceta. Leo klęczał z pistoletem przy głowie i scyzorykiem pod szyją. Trzymała go dziewczyna, której wieku nie mogłem określić. Zgadywałem, że ma dwanaście, może trzynaście lat. To ona musiała wysłać wiadomość. Wycelowałem w mężczyznę, który trzymał moje maleństwo. Zawahałem się jednak słysząc dźwięk odbezpieczania broni.
– Nie radzę Bethell – mężczyzna mówił z wyraźną kpiną w głosie – Niech twoi chłopcy niczego nie próbują, chyba nie chcemy, żebym przypadkiem zajebał dziwkę? – Byłem przygotowany na taką ewentualność. Nie mogłem jednak od razu dać nic po sobie poznać, więc powoli odłożyłem broń na ziemię tak jak gestem kazał mi mężczyzna. Powtarzałem sobie w myślach, że to tylko kilka sekund. Pięć, cztery, trzy...
Nim moi ludzie zrobili cokolwiek, dziewczynka trzymająca Leo wycelowała w mężczyznę i strzeliła. Trafiła idealnie w ucho. Wszystkich stojących w tamtej części pokoju pokryły rozpryski krwi. Masywne cielsko opadło na przerażonego Emila. Kobieta w chwilowym szoku nie wiedziała, co się dzieje. Podniosłem broń i strzeliłem dokładnie w tym momencie, co dziewczynka. Trafiłem w serce, a ona w kark. Nastolatkowie krzyczeli. Szok odebrał im zdolność logicznego myślenia. Rozglądali się nerwowo. Emil patrzył na swoje ubrudzone krwią dłonie, na które skapywały łzy.
Nie wiem ile to wszystko trawiło. Wszystko zdawało się ucichnąć nagle, wręcz nierealnie. Wyprowadziliśmy zakładników z budynku. Właściwie to wynieśliśmy, zasłaniając oczy. Emil zobaczył tej nocy zbyt wiele. Nawet te dwa morderstwa były zbyt wielkim obciążeniem dla jego umysłu. Nie chciałem by patrzył na te wszystkie ciała, zalegające po kątach. Wszędzie unosiła się metaliczno– słodka woń posoki. Okna dawno posypały się na tysiące kawałków, a ściany były podziurawione.
– Lu? – Emil otrząsnął się trochę z szoku, gdy usadziłem go w samochodzie. Obok niego, siedzieli Leo i Amy, jakby też nieco bardziej trzeźwi na dźwięk słowa, wypowiedzianego, przez Emila. – Gdzie, jest Lu? – jego głos łamał się i był prawie niesłyszalny.
– Ta dziewczynka? – Spytałem z troską. Bałem się, że wystraszę moją kruszynę. Ten w odpowiedzi pokiwał głową. W tym samym momencie, z domu wyszedł Samuel z bezimienną przerzuconą przez ramię i uderzającą w niego pięściami. Nie robiło to jednak wrażenia na mężczyźnie.
– Szefie, co z nią? Chciała sobie władować kulkę, Diana w ostatniej chwili trafiła dłoń. – Wtedy dopiero zwróciłem uwagę na skapującą na trawę krew. Emil i bliźniaki wyszli z samochodu i podeszli do niej. Brunetka cofała się, kręcąc głowa.
– Spokojnie Lu– powiedział łamiącym się głosem Leo. – Zostaniesz z nami tak jak obiecałem – jego głos stawał się coraz bardziej spokojny, co w zaistniałej sytuacji było dziwne.
– To nie twoja wina – dołączył do niego Emil. Nie wiedziałem w prawdzie co poza informacją, którą otrzymałem, zrobiła dla nich dziewczyna, ale jeśli zależało na tym Emilowi miałem zamiar jej pomóc. Brunetka wyglądała jakby ogarnęło ją szaleństwo. Zdrową, lewą ręką, targała swoje włosy. Kręciła szybko głową.
– Nie! Nie! Siedemset dwanaście złamała zasadę! Siedemset dwanaście musi iść!
– Lucy, proszę! – krzyknęła zapłakana Amy. Kazałem zająć się dziewczynką. Nie mogła nic sobie zrobić gołymi rękami, więc ktoś miał jej tylko podać środek uspokajający i zabrać z nami. Wszystko potoczyło się zbyt szybko. W ręce dziewczynki pojawił się nóż, który już chwilę później zbliżał się ku szyi. Rzuciłem się na nią. Odskoczyła w ostatniej chwili i pod wpływem emocji zatopiła ostrze w swoim brzuchu. Z ust popłynęła kaskada ciemnej, gęstej krwi.
Wszystkiego było za dużo. Przede mną wykrwawiała się dziewczynka, obok mnie Emil coraz trudniej łapał oddech, Amy straciła przytomność, ludzie biegali i krzyczeli. Nie wiedziałem, na czym się skupić. I może rzeczywiście moją pierwszą reakcją powinna być pomoc Lu, ale widząc Emila nie mogłem. Pozostawiłem brunetkę moim ludziom, a sam zostałem z moim kochaniem.
– Wszystko dobrze? – mój głos drżał od emocji. Emil nie kontaktował, oddychał coraz ciężej. Ostatnie, co zrobił to spojrzenie na mnie z przerażeniem wypisanym na twarzy, a zaraz po tym upadł. Złapałem go w ostatniej chwili. Ręką kurczowo trzymał się za serce. Jego ciało zemdlone leżało w moich ramionach.
Jechaliśmy do kliniki, w której pracował Dawid. Wszyscy byli tam zawiadomieni o naszym przybyciu i przygotowani, by zając się rannymi. Trzymałem w ramionach wiotkie ciało Emila, a moje serce traciło swój fragment wraz z każdą zauważoną na jego bladym ciele raną, wraz z każdym ciężkim, trudem zaczerpniętym oddechem. Wydawało mi się, że robi się zimny. Popędzałem kierowcę, który już nie wiedział, co robić. Jechał najszybciej jak mógł. Nagle wszystkie samochody musiały hamować z piskiem opon. Na drodze pozostały czarne ślady kół. Przed nami ustawiono blokadę z samochodów.
Padły pierwsze strzały. Wiedziałem, że kogoś trafiono, ale nie mogłem ustalić kogo. Ułożyłem Emila na podłodze w samochodzie, w duchu dziękując, że pojazd jest kuloodporny. Świst kul i bryzgająca krew. Najlepszy opis tego co działo się w koło. Dostrzegłem zadowoloną twarz Morettiego w jednym z samochodów, a wraz z tym widokiem zalała mnie fala niepochamowanej złości i chęci odwetu. Początkowo Moretti mógł czuć przewagę, ale wraz z upływem czasu miał coraz mniej powodów do śmiechu. Ludzie padali jak muchy. Jucha pokrywała karoserie samochodów i częściowo ich wnętrza. Szyby były kompletnie niewidoczne. Ziemia zaczynała rozmakać. W powietrzu unosił się zapach krwi. Zbliżałem się do Włocha z rządzą mordu wymalowaną na twarzy. Mężczyzna najwyraźniej do końca stracił rezon, gdyż ruszył z piskiem opon. Wsiadłem do najbliższego samochodu. Wywlokłem kierowcę, który z powodu ran nie protestował. Ruszyłem za Ivo kompletnie ignorując swoje bezpieczeństwo. Przyspieszałem do granic możliwości omal nie wypadając z kilku zakrętów. Myślałem tylko o dorwaniu sukinsyna i stworzeniu mu piekła na ziemi. Kiedy zobaczyłem jego samochód rozbity na drzewie nie mogłem uwierzyć w swoje szczęście. Najwyraźniej przez prędkość stracił panowanie i nie wyrobił się na zakręcie. Wszechświat mi sprzyja.
Podszedłem do wraku upajając się widokiem Włocha wyczołgującego się z pojazdu. Tułów i głowa wręcz wisiały przy ziemi w czasie gdy reszta jego osoby wciąż była w samochodzie. Miałem nadzieję, że nie zejdzie zbyt szybko, przez obrażenia. Szykowałem dla niego coś specjalnego. Spotkanie ze starą znajomą. Podszedłem do śmiecia i złapałem za włosy podnosząc jego głowę. Nie zmienił się od naszego ostatniego spotkania w Moskwie. No może wtedy nie miał tak zakrwawionej i pokaleczonej twarzy, a przestrzelone ramie i bark do generalnego remontu, ale to szczegół. Patrzył na mnie skupiony, a po chwili zaczął chichotać. Chichot zmienił się w głośny śmiech. Wyglądało na to, że zwariował. Zły kopnąłem go w brzuch, karząc się zamknąć.
– Co cię tak bawi? Przegrałeś – mój głos był chłodny i opanowany, co tylko przyprawiło go o większe rozbawienie. Stanął przede mną i poprawił swoją koszule, która i tak była wymięta i brudna przez kurz i krew, więc nic jej to nie pomogło. Splunął na ziemie mieszanką śliny i krwi, a potem spojrzał na mnie z politowaniem.
– Willy, Willy, Willy – jego głos był zachrypnięty i pełen kpiącej wesołości. – Sądziłem, ze znasz mnie trochę lepiej. Ja zawsze mam plan B – W tym właśnie momencie usłyszałem strzały.
Witam, tęskniliście?
Wyszłam z dołka, pokonałam wewnętrznego lenia i oto przybywam, z rozdziałem! Pisałam go tak długo, że zdążyłam znienawidzić, ale w końcu udało mi się skończyć!
Do następnego misiaki!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top