Rozdział XI

Czułem się okropnie zmęczony. Głowa bolała mnie jakby ktoś odpalił w niej fajerwerki. Moje wargi były spierzchnięte, a poruszanie się wydawało się przerastać moje możliwości. Musiało to wyglądać jakbym wybudzał się ze śpiączki. Najpierw poruszyłem palcami, następnie całą dłonią, by wreszcie otworzyć oczy. Przestraszyłem się. Czułem na twarzy okulary, ale mimo to świat był zamazany. Chociaż, to chyba za słabe określenie. Nawet bez okularów nie widziałem aż tak źle. Szczerze mówiąc to w tamtym momencie nic nie widziałem. Zdawało mi się, że świat przykrywa gruba mgła, jedyne, co mogłem dostrzec to zmiany światła. Wiedziałem, że w pokoju było raczej ciemno, a jedynym źródłem światła, było małe okienko umiejscowione bardzo wysoko, które rozjaśniało niewielki fragment pomieszczenia.

Siedziałem wystraszony i zdezorientowany dłuższą chwilę. Jedyną pociechę stanowił fakt, że wraz z upływem czasu mój wzrok poprawiał się. Dostrzegałem już zarysy przedmiotów. Kiedy usłyszałem ciche jęki bólu i niezadowolenia, zdałem sobie sprawę, że nie jestem sam.
– Cholera, moja głowa – syknął Leo – Moje oczy!
– Leo, gdzie jesteś?! Nic nie widzę – usłyszałem płaczliwy głos Amy
– To mija – starałem się brzmieć spokojnie, ale niezbyt mi to wyszło. Tak bardzo się bałem. Nie o siebie, a jedynie o bliźniaki. Wplątali się w to z mojej winy i nie wiadomo, co mogło im teraz grozić. Z biegiem czasu, widzieliśmy coraz więcej, aż wreszcie wszystko wróciło do normy. Byliśmy w dość dużym pokoju, umiejscowionym na poddaszu. Było w nim tylko jedno, zauważone przeze mnie wcześniej okienko. Ściany miały kolor brudnej zieleni, a farba gdzieniegdzie odpadała. Pod sufitem wisiała lampa z abażurem, który kiedyś był różowy, ale obecnie jego barwa wręcz całkowicie nikła, przez płowienie i zalegający na nim kurz. Podłoga była jasna i drewniana, naznaczona licznymi rysami. Niektóre wyglądały jakby ktoś starał się trzymać paznokciami w czasie wleczenia. Na samą myśl o tym przeszły mnie ciarki. W pokoju ustawiono cztery łóżka z metalowymi ramami. Wszystkie miały umocowane pasy bezpieczeństwa oraz łańcuchy z obręczami na ręce i nogi. Materace były niewygodne i zszarzałe, podobnie jak pościel, składająca się z koca i poduszki. Unieruchomiono nas, zapinając kostki w kajdanach. Łańcuch umocowany był do ramy łóżka i był na tyle długi, by dawać możliwość ruchu, ale w naprawdę nikłym stopniu. Na pewno nie było możliwości dotarcia do drzwi, które zdawały się być naprawdę solidne.

Długo siedzieliśmy sami w prawie całkowitej ciemności. Rodzeństwo zostało porwane podobnie jak ja. Poczuli się źle, a ostatnim, co pamiętali byli mężczyzna, który obserwował mnie na lotnisku oraz tajemnicza kobieta. Słysząc szczęk kilku otwieranych zamków, skuliliśmy się. Po chwili do pomieszczenia weszła owa dwójka. Patrzyli na nas pogardliwie i kompletnie ignorowali pytania. Na wzmiankę o Willu, mężczyzna jedynie zaśmiał się i wrócił do rozmowy z kobietą. Była taka jak mówiła Amy. Była bardzo wysoka, a jej talię tak zaciśnięto gorsetem, że zdawało mi się niemożliwe, by kobieta mogła oddychać. Mogła liczyć sobie równie dobrze dwadzieścia, albo czterdzieści lat, gdyż ciężko było to ocenić przez ciężki, mocny makijaż. Porywacze posługiwali się Włoskim, ale raczej nie wyglądali na Włochów, więc pewnie chcieli tylko byśmy ich nie zrozumieli. Po obrzuceniu nas ostatnim pełnym wyższości spojrzeniem, wyszli. Usłyszeliśmy tylko, jak kobieta woła jakąś Lucy. Już po chwili, zanan mi z lotniska trzynastolatka, wsunęła swoją głowę do pokoju. Uśmiechnęła się szeroko i weszła do środka, zamykając za sobą drzwi. Usadowiła się na wolnym łóżku machając nogami. Jej wzrok był mętny i nieobecny. Nosiła jeansowe spodenki z szelkami, czerwony, rozpinany sweterek z małą naszywką renifera z lewej strony, a pod nim miała czarną koszulę zapiętą po sama szyję. Nosiła również czarne rajstopy i zielone martensy. Jej brązowe włosy ścięto tak, że poza grzywką, która zasłaniała prawe oko, sięgały jedynie do ucha. Wpięła w nie wielką zieloną kokardę. Wyglądała w tym stroju trochę jak elf. Przywodziła na myśl małe dziecko, ale w jej spojrzeniu kryło się jakieś trudne do zdefiniowania szaleństwo i melancholia.
– Dlaczego nas porwaliście? – spytała Amy. Dziewczynka ożywiła się, wyraźnie zadowolona, że ktoś chce z nią rozmawiać.
– Lulu nie wie. Kira kazała Lulu przyprowadzić ślicznego chłopczyka i Lulu przyprowadziła – Dziewczyna mówiła jak dziecko, a jej głos był dość wysoki. Wciąż się uśmiechała. Obserwowała nas z wielkim zainteresowaniem. Czasami traciła na chwilę kontakt z rzeczywistością, ale już po chwili „wracała" do nas.
– Wiesz kto to William Bethell? – spytałem. Dziewczyna zamyśliła się, zabawnie marszcząc przy tym brwi.
– Pan nie lubi Bethella'a, chce mu coś zabrać
– Co to za pan? – Włączył się Leo
– Pan zabrał Lulu i kazał słuchać Kiry i Kevina. Lulu mysi słuchać pana, bo on nie może jej odesłać. Jak Pan odeśle Lulu, to Lulu pójdzie... – Nie dokończyła zdania, a jedynie wskazała na sufit. Chyba sugerowała nam tym, że jeśli nie będzie posłuszna to zginie. Zrobiło mi się jej naprawdę żal, a sądząc po minach moich przyjaciół, to mieli podobne odczucia. Lucy była ewidentnie chora, ufna i nieco dziecinna, a ktoś wykorzystywał ją w tak okropny sposób i dosłownie trzymał jej nóż na gardle.

Przez trzy dni trwaliśmy w niezmiennym rytmie. Rano Lucy przynosiła nam śniadanie, składające się z jajecznicy i kanapek. Pierwszego dnia przyniosła też herbatę, ale gdy Amy powiedziała, że ma straszną ochotę na kawę, to dziewczynka zaczęła przynosić czarny napój. Chciała się nam przypodobać, bo bała się, że straci swoich jedynych rozmówców. Rankiem nie zostawała na długo. Czekała aż zjemy i odchodziła. Mówiła wtedy bardzo mało. Jakby wciąż znajdowała się mentalnie w świecie snów, który opuszczała dopiero popołudniu. Właśnie wtedy Kevin i Kira gdzieś wychodzili, a Lu przynosiła nam obiad i zostawała, aż do ich powrotu. Ożywiała się wtedy i była bardzo chętna do rozmowy. Jej tok rozumowania czasem przyprawiał o dreszcze. Na przykład raz, gdy przyniosła nam zupę, patrzyła dziwnie na jedzącego Leo. Spytana, o co chodzi odparła, że nie wie czy powinna przynosić łyżki, bo można nimi łatwo kogoś zabić. Wspomniała też, że nie wierzy do końca Kirze, która mówiła, że nie umiemy tego zrobić. Bo przecież każdy zna minimum siedem sposobów na zabicie łyżką do zupy, prawda? Według Lu, tak.

Czwartego dnia, Lulu nie przyszła do nas rano. Zanim słońce całkowicie wzeszło, do pokoju wszedł Kevin. Huk, jaki wydały drzwi, uderzając o ścianę, od razu nas zbudził. Mężczyzna obrzucił Amy najbardziej obrzydliwym spojrzeniem, jakie dane mi było oglądać. Wystraszona dziewczyna natychmiast poprawiła koszulę, którą miała na sobie i zakryła się szczelnie kocem. Kevin uśmiechnął się, ukazując swój złoty ząb po lewej stronie. Podszedł do mojego łóżka i odpiął kajdany z moich kostek. Po tylu dniach była to niewyobrażalna ulga. Wcześniej, gdy prowadzono nas do łazienki odpinano tylko łańcuch od ramy łóżka, więc kajdany wciąż ciążyły. Mężczyzna obrócił mnie tyłem do siebie i pociągnął moje ręce z taka siłą, jakby chciał wyrwać je ze stawów. Przez chwilę zdawało mi się, że udało mu się to osiągnąć. Skuł mnie kajdankami, a następnie pchnął w stronę drzwi.
Popychał mnie, wciąż krzycząc, że mam się nie ociągać. Kilkakrotnie upadłem, co dodatkowo denerwowało go. Za każdym razem szarpał mnie za włosy i uderzał w twarz. Co jakiś czas mijaliśmy ludzi ubranych w ciemne ubrania. Większość miała przy sobie broń. Niektórzy poświęcali dłuższą chwilę, by obejrzeć jak jestem wleczony, ale większość ignorowała to.

Kevin wepchnął mnie do pokoju na parterze. Był to gabinet, urządzony o wiele staranniej niż reszta domu. Było w nim czysto i jasno. Biurko, szafki, barek i stolik kawowy, wykonano z drewna o ciepłym odcieniu brązu. Na podłodze leżał miękki dywan, a ściany wydawały się być niedawno odnowione i pomalowane na kolor beżowy. Na ciemnej sofie siedział mężczyzna ubrany w białą koszulę i spodnie od garnituru. Był wysoki, mocno opalony, a ciemne, kręcone włosy sięgały mu niemal ramion. Patrzył na mnie chwilę swoimi błękitnymi oczami. Sprawiał wrażenie znudzonego. Po chwili wstał i podszedł do barku. Nalał sobie whisky i zaczął do mnie mówić. Jego głos miał przyjemną barwę z wyraźnym włoskim akcentem.
– Bethell chyba słabo cię pilnował – zaczął mężczyzna. Wskazał Kevinowi, by usadził mnie na kanapie. Chwilę krążył po pokoju, a później usiadł obok mnie. W jego ruchach była doza gracji pomieszana z kompletnym znudzeniem otaczającym światem.
– Nie mam już z nim nic wspólnego – wydukałem słabo – Wypuść nas
– Chyba nie myślisz, że to takie proste? – zaśmiał się. Złapał za mój podbródek, zmuszając tym do spojrzenia na niego – Nie masz tu nic do gadania. Bethell pogna ratować swoją dziwkę, a ja się z nim rozliczę. Nie myślałem jeszcze, co zrobię z wami, kiedy Will będzie gryzł piach. Zabiję, albo sprzedam, zobaczymy – ten mężczyzna był przerażający. Największy lęk budził sposób jego mówienia. Wszystko podawał w sposób tak swobodny sposób jakby mówił o pogodzie, albo rozmawiał ze znajomym o książce. – Widzisz maluchu, – zaczął, odkładając szklankę na stolik – twój kochaś na razie nie spieszył się z odwiedzeniem mnie. Skoro już się spotykamy, to pomożesz mi go przekonać do wizyty. Nie przyjmuję odmowy – zakończył z uśmiechem. Następnym, co poczułem był mocny cios w szczękę. Bezwładnie opadłem na podłogę plując krwią. Nie dano mi nawet chwili oddechu. Na mój brzuch zaczęły spadać kopnięcia. Starałem się osłonić, ale na niewiele się to zdało. Włoch złapał mnie za włosy i podniósł. Kręciło mi się w głowie, ale mimo to krzyczałem i wyrywałem się. Okulary dawno spadły gdzieś na podłogę. Zostałem pchnięty na stolik. Szklanka zmieniła się w kupkę ostrych odłamków. Sam mebel nie rozpadł się chyba tylko cudem. Leżałem chwilę bez ruchu z nadzieją, że to już koniec. Niestety, to byłoby zbyt wielkie szczęście. Mężczyzna ponownie podniósł mnie i ustawił tak, że moja twarz była dobrze widoczna przez obiektyw kamery, którą Kevin nagrywał cały ten pokaz. Po policzkach spływały łzy starałem się jakoś zadziałać, uderzyć, ale budziło to tylko rozbawienie mojego oprawcy. Z rozciętego łuku brwiowego, wargi i nosa leciała krew. Od jej metalicznego smaku było mi niedobrze. Mężczyzna złapał za jeden z odłamków po szklance i z ohydnym uśmiechem zbliżył go do mojej szyi. Sprawiał wrażenie, jakby zastanawiał się nad czymś. Chwilę po tym znów uniósł odłamek i przejechał nim po moim policzku. Rzucił mną o ziemię i odszedł, nie poświęcając mi większej uwagi. Kevin nie miał zamiaru bawić się w uprzejmości i zwyczajnie wlókł moje zmaltretowane ciało z powrotem na poddasze. W uszach słyszałem straszny szum, czułem jak nienaturalnie szybko bije moje serce, a ciało niezdolne jest do najmniejszego ruchu. Nagle usłyszałem krzyki dobiegające z góry. Rozpoznałem głosy Amy i Leo. Krzyki, szlochy i dźwięki szamotaniny z każdym metrem stawały się wyraźniejsze, ale do wlokącego mnie mężczyzny zdawały się nie przemawiać. Nie spieszył się, a ja omal nie umarłem. Po części przez ból, po części przez strach o przyjaciół.

W pokoju zastaliśmy straszny widok. Straszny dla mnie, Kevina nie zdziwiło to, a jedynie zdenerwowało. Amy była przygniatana do łóżka przez rosłego, łysego mężczyznę z tatuażem na głowie. Praktycznie zdarł z niej koszulę. Dziewczyna krzyczała, szarpała się i szlochała, ale na oprawcy nie robiło to żadnego wrażenia. Leo był przytrzymywany przez dwóch mężczyzn. Obaj byli blondynami. Jeden, który trzymał ręce Leo, miał włosy zebrane w kitkę, a na palcu nosił sygnet. Leo musiał zostać przez niego uderzony, gdyż na policzku miał ślad po pierścieniu napastnika. Drugi z nich miał chyba dwa metry wzrostu i wygoloną głowę. Leo był praktycznie nagi. Szarpał się, krzyczał, ale to tylko budziło rozbawienie w mężczyznach.
– Co tu się dzieje do kurwy!? – krzyknął Kevin. Napastnicy natychmiast odskoczyli od moich przyjaciół. Ten, który napastował Amy, ewakuował się stosunkowo szybko, wysłuchując uprzednio tylko reprymendy i kilku przekleństw. Najwidoczniej dla Kevina, gwałt na dziewczynie nie był czymś wartym uwagi. Dwaj pozostali mężczyźni nie mieli takiego szczęścia. Kevin krzyczał, wymierzał im ciosy i w kółko powtarzał jak nienawidzi pedałów i jak ci powinni się zabić, żeby nie zatruwać świata. Kiedy skończył kazanie, opuścił poddasze z pozostałymi.

Leżałem bezwładny na łóżku i patrzyłem tępo w przestrzeń, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu. Chciałem coś powiedzieć, ale nawet oddychanie sprawiało mi ból. Amy leżała z podkulonymi nogami i płakała. Cała się trzęsła i zdawała się nie słyszeć niczego, co mówi do niej brat. Kiedy zmęczona płaczem na chwilę zasnęła, od razu zaczęła miotać się i powtarzać „zostaw, zostaw". Zbudziła się z krzykiem i znów pogrążyła w płaczu. Nie mogłem powiedzieć, że z Leo było lepiej. Mimo, że starał się zachować spokój, widziałem jak trzęsą się jego dłonie. Zagryzał wargi, a od czasu do czasu zcierał z policzków łzy, których nie udało mu się powstrzymać. Nie wiem ile tak trwaliśmy. Kiedy ściemniło się, przyszła Lucy. Patrzyła na nas pustym wzrokiem i jakby bała się spojrzeć nam w oczy. Ostrożnie zamknęła drzwi i przekręciła klucz, czego nigdy wcześniej nie robiła. Podeszła do mnie i zaczęła opatrywać wszystkie zranienia. Kiedy wacikiem oczyszczała zranienia, co chwilę wydawałem z siebie syk. Chwilę przypatrywała się wszystkim rozcięciom, by na koniec stwierdzić, że nie wymagają szycia i wystarczy zwykły opatrunek. Kiedy skończyła wyjęła ze swojego brązowego plecaka (którego wcześniej nie zauważyłem) moje okulary. Były lekko uszczerbione, ale i tak byłem jej wdzięczny. Następnie zajęła się moimi przyjaciółmi. Przemywała wszystkie otarcia i płytkie nacięcia. Skupienie, jakie jej towarzyszyło zupełnie nie współgrało z twarzą, która jakby stworzona była do beztroskiego śmiechu.
– Nie lubicie już Lulu – stwierdziła dziewczynka, gdy stała już przy drzwiach. Zrobiło mi się jej żal, podobnie jak Leo. Amy wciąż nie kontaktowała, do czego przyczyniły się tabletki, które podała jej Lu.
– To nie prawda. To nie twoja wina – starałem się brzmieć pewnie. Nie wiem na ile mi to wyszło. Pewnie nie uwierzyła mi, w końcu miała świadomość, że gdyby nie pomogła nas uprowadzić to nie doszłoby do takiej sytuacji. Nic nie powiedziała, tylko zawróciła i usiadła jak zawsze na czwartym łóżku.
– Lu widziała rysunki, od kogo są Leo i Amy? – spytała ze swoim zwykłym zainteresowaniem. Nie rozumieliśmy, o co jej chodzi. Dziewczynka czekała na odpowiedź, z szeroko otwartymi oczami.
– O co chodzi? – Spróbowałem się dowiedzieć.
– Leo i Amy mają rysunki. Leo ma więcej. Lulu też ma, ale brzydki. Wszyscy tacy jak Lulu mają, więc wy też musicie być od kogoś – Lucy podwinęła rękaw swojej różowej bluzy i pokazała nam tatuaż. Był mały i umiejscowiony nad lewym nadgarstkiem. Wyglądał jak numer więźnia „A– 712".
– Co to znaczy – tym razem włączył się Leo. Nie brzmiał jakby to specjalnie go interesowało, a bardziej jakby chciał odciągnąć swoją uwagę od wydarzeń tego dnia.
– To jest numer Lulu. Bo tacy jak Lu nie mają imienia, tylko numer. Kira wymyśliła Lucy, bo powiedziała, że Lulu jest dość dziwna i chociaż imię mogłaby mieć normalne, a ona nie zamierza używać numeru. Lulu chciałaby wam dużo opowiedzieć, ale nie wolno

Reszta wizyty upłynęła na rozmowie między Lu i Leo. Dziewczynka była ciekawa, pozornie oczywistych rzeczy. Informacje o tym jak jest w szkole, jacy są rodzice bliźniaków, czy wreszcie to, że tatuaże i ogólny wygląd to tylko kwestia upodobań, a nie odgórnie narzucone wytyczne, przyjmowała jakby to były niestworzone rzeczy. Sama nie mówiła dużo, tylko tyle, że może ubierać się tak kolorowo, jak teraz tylko, kiedy jest w domu, bo kiedy wychodzi nie może rzucać się w oczy i zakłada to, na co pozwoli jej Kira. Leo mówił tego wieczoru więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Wyraźnie, mówienie o tak prozaicznych rzeczach uspokajało go. Ręce praktycznie nie trzęsły mu się, a nawet udawało od czasu do czasu uśmiechnąć.

Musiało być już bardzo późno, ale Lu nie chciała iść. Chociaż ziewała i co rusz przecierała oczy, to nie chciała nas słuchać i wciąż namawiała szatyna, by mówił dalej. Nagle rozległ się krzyk Kiry. Kiedy tylko usłyszała to Lucy, poderwała się na równe nogi i całe dotychczasowe zmęczenie ustąpiło. Z pośpiechem ruszyła do drzwi. Ostatni raz spojrzała na nas i posmutniała. Wyglądała jakby miała się zaraz rozpłakać.
– Lulu pomoże, nie wie jak, ale pomoże – zapewniła nas i wyszła, przy akompaniamencie krzyków kobiety. Jeszcze przez chwilę słychać było stukot jej butów na schodach.

To była straszna noc. Gdy zignorowaliśmy wszelkie dobiegające z dołu dźwięki i udało się nam zasnąć, to wszystkie emocje zaczynały brać górę. Amy, choć leki były bardzo mocne, wciąż wierciła się dręczona koszmarami. Dotąd całkiem spokojny Leo wciąż budził się, rozglądał nerwowo, a później kładł się znów. Znałem taki stan aż za dobrze. Wiedziałem, że jeszcze wiele czasu musi upłynąć nim moi przyjaciele będą spać spokojnie. Chociaż może nie będzie z nimi tak źle jak ze mną, gdy byłem młodszy. Martwiłem się o nich. Gdybym mógł w tamtym momencie cofnąć się do dowolnego momentu, to przeskoczyłbym trzy lata wstecz, lub nawet bardziej i zabiłbym się, bez żadnych oporów. Uchroniłoby to przed problemami wiele osób, a i sam zaznałbym wiecznego spokoju.

Zrezygnowany leżałem na plecach i wpatrywałem się w sufit. Miałem nadzieję, że leki przeciwbólowe będą działać do rana. Myślałem o tym, co się stało. Co William ma wspólnego z tymi ludźmi. Co był winien temu Włochowi. Odbiegałem też do tego, co Will zrobił mojemu ojcu. Jakby to nie zabrzmiało, chciałem go znienawidzić. Chciałem spojrzeć mu w oczy i wykrzyczeć, jak bardzo go nienawidzę. Nie potrafiłem. Kiedy tylko przypominałem sobie wszystkie chwile spędzone z Williamem moje serce biło szybciej. Mimowolnie przypominałem sobie jego oczy, fakturę ust, silne ramiona. Później przypominałem sobie ojca. Te wszystkie noce, gdy modliłem się o spokój. Mimowolnie przyłapywałem się na tym, że jestem wdzięczny Willowi, za to co zrobił. Wiedziałem, że to złe, ale nie mogłem nic na to poradzić. Nienawiść i miłość mieszały się z sobą i rozdzierały moją duszę na dwie części, z których żadna nie mogła istnieć samodzielnie.



Witam!

Przedstawiam wam, moje zbłąkane duszyczki, przeklęty rozdział! Najpierw nie wiedziałam jak go zacząć, później utknęłam w połowie słowa i nie miałam pojęcia, co chcę napisać, a na koniec straciłam ponad tysiąc pięćset słów i miałam ochotę zniszczyć laptop. Mniejsza z tym, wreszcie udało mi się go skończyć i jest to chyba najdłuższy rozdział do tej pory.


A teraz mała prywata...

Co zwykle słyszycie od ciotek na różnych imprezach rodzinnych? Ja na przykład ostatnio na dzień dobry usłyszałam "To ty?! A ja cię taką grubą pamiętam!"

Kochana rodzina XD

Do następnego misiaki! ^.^


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top