Rozdział VII

Po krótkiej modlitwie Williama nad grobami, poszliśmy jeszcze zostawić kwiaty u mojej mamy. Pamiętam, że Will mówił coś do niej, ale moje myśli były tak rozproszone, że niewiele do mnie docierało. Musiałem chyba też wyglądać niezbyt wyraźnie, bo zmartwiony mężczyzna chciał jak najszybciej wrócić do domu. Jednak ja czułem się dobrze. Przynajmniej fizycznie. Wewnętrznie byłem zbitkiem różnych uczuć, z których każde chciało bym poświęcił mu więcej uwagi. Nie byłem pewien co dzieje się w moim sercu. Z jednej strony na myśl o tym, że moje słowa, wypowiedziane trzy lata wcześniej, tak bardzo pomogły Willowi czułem ciepło i szczęście. Z drugiej strony było mi głupio, że właściwie od razu po tym zdarzeniu o wszystkim zapomniałem. Jedyny ślad po moim „kazaniu" stanowiła kilkudniowa głodówka. Nawet nie była ona, aż tak jednoznacznym dowodem, bo często znajdywałem dodatkowe powody do karania się. Ten był idealny, więc czemu miałem z niego nie korzystać? Wtedy nie liczyło się dla mnie wiele. Oszpecić swoje ciało i nie zabić się– jedyne cele, jakie sobie stawiałem.

Stosunkowo szybko wróciliśmy do domu. Willa oddelegowałem do zaniesienia moich rzeczy do sypialni, a sam ruszyłem w stronę kuchni. Pokojówki widząc mnie jakby odetchnęły z ulgą, ale żadna nie kwapiła się do rozmowy. Na moje szczęście na Edit i Margo – kucharki – zawsze można było liczyć, jeśli chodzi o plotki. Gdy tylko przekroczyłem próg kuchni, wręcz zaatakowały mnie przeróżne zapachy. Dwie kobiety krzątały się po kuchni doglądając, czy wszystko jest jak należy. Były do siebie bardzo podobne. Brunetki o szczupłych sylwetkach i z niebieskimi oczami. Edit była wyższa od Margo i wyznawała zasadę, że spodnie ujmują kobiecości, więc (oczywiście, jeśli wierzyć Eve) nawet w srogą zimę dzielnie kroczyła w spódnicy, bądź sukience i na obcasach. Druga z kobiet była jej całkowitym przeciwieństwem, jeśli chodzi o styl. Jednak ich charaktery w niczym sobie nie odbiegały.
– Dzień dobry – przywitałem się i usiadłem przy stole.
– Rany, rany rany! – zawołała Margo, przeciągając samogłoski w ostatnim słowie. – Emilek, jak dobrze
– Wiesz co twój kochaś odprawiał? – spytała Edit. Jednocześnie nastawiła wodę na herbatę. Przez całą moją obecność w posiadłości, właśnie o ten napój prosiłem najczęściej. Gdyby ktoś wymyślił herbatę zapewniająca wszystkie potrzebne człowiekowi substancje w odpowiedniej ilości, to byłbym niewątpliwie pierwszym w kolejce po nią. Najgorszy szantaż, jaki można na mnie zastosować to groźba odcięcia mnie od ukochanego napoju.
– Aż tak?
– Kochaniutki, on był jak bomba z wahaniami nastrojów kobiety w ciąży! – stwierdziła Margo swoim nieco piskliwym głosem. Dobrze, może nie „nieco". Przy całej mojej sympatii dla kucharki, nie mogłem zdzierżyć jej głosu. – Raz płacze, raz rozbija naczynia, zaraz molestuje telefon, ale oczywiście nie zadzwoni, pff faceci – Może było to trochę niegrzeczne z mojej strony, ale w tym miejscu na chwilę się wyłączyłem. Wiedziałem już, że zaraz nastąpi długi wykład o beznadziejności mężczyzn.
Po chwili Edit postawiła przede mną herbatę z owocami i miodem. Pokręciła z politowaniem nad wykładem przyjaciółki i wróciła do pracy i rozmowy ze mną
– W sumie dobrze, że miał takie humorki z tęsknoty. Jak tak przeżywa to widać kocha – westchnęła. Po chwili cała jej sylwetka jakby naprężyła się. Miała chyba nietoperzy słuch, bo kiedy stwierdziła, że „o wilku mowa", jakby znikąd, pojawił się za mną Will.
– Tu się ukryłeś – zaśmiał się ciepło – oczywiście, przecież nie mógłbym równać się z herbatą
– Dokładnie – Dobrze, że jesteśmy zgodni.

Późnym popołudniem wybraliśmy się na spacer. Chociaż przewrażliwienie Willa moim zdrowiem doprowadzało mnie już na granice wytrzymałości. Zanim wyszliśmy, trzy razy musiałem zmieniać ubranie, bo jeszcze bym zachorował. Wreszcie, po zaakceptowaniu szarego płaszcza i niezbyt grubego szalika, mogliśmy iść. Początkowo mieliśmy spacerować po ogrodzie, ale ostatecznie wybraliśmy las. William pewnie prowadził mnie wydeptanymi ścieżkami, pokrytymi spadłymi liśćmi i szyszkami. Ciągle trzymaliśmy się za ręce i rozmawialiśmy o wszystkim co przyszło nam do głowy. Po jakimś czasie przerodziło się to w swoista grę, w której jeden podawał dwie rzeczy, a drugi musiał zgadnąć, która się woli.
Hannibal czy Sherlock – padło z mojej strony
– Oczywiście Sherlock – Sam przez chwilę zastanawiał się co powiedzieć, bym nie miał za łatwo. Chyba byłem dla niego zbyt łagodny, bo wszystko zgadywał bezbłędnie. A może po prostu to głupi pomysł grać w taką grę ze swoim stalkerem?
Metallica, czy Black Sabbath – padło z jego strony, a na ustach pojawił się chytry uśmieszek. Myślał, że mnie przechytrzy
– Żadne, wolisz klasykę – Uśmiechnął się jeszcze szerzej niż wcześniej. Czekał aż padnie moja para w międzyczasie prowadząc nas w jakaś boczną dróżkę, która była chyba tak rzadko uczęszczana, ze praktyczne zniknęła.
– Depp, czy Hiddleston
– Spędziłeś tyle czasu z Eve, że albo znienawidziłeś Hiddlestona, albo pokochałeś. Oby to pierwsze – Obaj zaśmialiśmy się.

Po jakimś czasie William zasłonił mi oczy, mówiąc, że ma dla mnie niespodziankę. Teoretycznie mu ufałem, ale jednak wciąż miałem obawy, czy z moją koordynacją nie wpadnę w jakąś zapadlinę, nie potknę się, czy coś jeszcze gorszego. Nic takiego jednak się nie stało. Już po chwili staliśmy pośrodku najpiękniejszej polany, jaką widziałem w życiu. Całkowicie pokrywały ją liście spadłych drzew, które wyglądały jakby ktoś specjalnie posadził je tak by nakreśliły idealny okrąg. Liście tworzyły dywan w kolorach od żółci, przez pomarańcz po czerwień i brąz. Na polanie znajdowało się małe jeziorko otoczone jasnymi kamieniami na tyle dużymi, że można było na nich spokojnie usiąść.
– Pięknie tu
– Wiem, w czasie pełni jest jeszcze ładniej. Księżyc odbija się w jeziorku jak źrenica oka. Kiedyś znaleźliśmy to miejsce z Mady i często tu przychodziliśmy. Nikogo innego tu nie przyprowadzałem, aż do teraz – Cieszyłem się, że jestem dla niego na tyle wyjątkowy. To trochę dziwne jak szybko wszystko się zmienia. Jak od nienawiści, poprzez zaufanie, przeszedłem do stanu, gdzie nie mogę wyobrazić sobie życia bez Williama. Sama myśl o tym, że nagle mogłoby go zabraknąć sprawiała mi fizyczny ból.
– Obiecasz mi coś – spytałem cicho, wtulając się w mężczyznę.
– Oczywiście
– Nie zostawiaj mnie – przerwałem na chwilę – nigdy
– Nie mógłbym – zapewnił. Objął mnie mocniej jakby to miało przypieczętować jego słowa. Nie liczyło się dla mnie w tamtym momencie już nic. Nie było żadnej przeszłości, nie bałem się przyszłości, było tylko tu i teraz. Tylko my i polana. Tak było idealnie. – Kocham cię – Musnął moje usta swoimi. Początkowo był to bardzo niewinny pocałunek, ale już po chwili sam go pogłębiłem. Pozwoliłem by jego język toczył walkę z moim, choć wiedziałem, że jestem na przegranej pozycji. Szybko poddałem się i pozwoliłem mu dominować. Był to chyba najwspanialszy pocałunek pod słońce. Zupełnie jakby w ten jeden moment William przelał wszystkie swoje myśli i uczucia. Znajdowałem się jakby poza ciałem, w zupełnie nieznanej mi przestrzeni, gdzie istnieliśmy tylko my i ten pocałunek. Nigdy nie czułem się lepiej. Tak jakbym znalazł swoje miejsce na świecie. Moje miejsce było przy nim.

Ciemność, która paraliżowała moje ciało. Zimno, które przenikało mnie aż do kości. Tylko tyle czułem. Tylko to i strach. Znów mój pokój i kroki. Znów strach i ciche modlitwy. Modlitwy, które wraz z każdym krokiem, który słyszałem zmieniały się w liczby. Moje ciało trzęsło się jak w febrze, oddech urywał, a oczy wylewały hektolitry łez. Nie teraz, błagam...
Raz, dwa – coraz głośniejsze kroki.
Trzy, cztery, pięć – powoli uchylające się drzwi.
Sześć, siedem – tonę.
Moje ciało zapadło się w ciemność, przez którą nie mogły przebić moje nawoływania. Otaczała mnie pustka, a ciało bolało jakby zgniatało je wielkie ciśnienie. Czy tak wygląda śmierć?
I nagle wszystko minęło. Coś zaczęło ciągnąć mnie ku powierzchni. Coś, co emanowało spokojem i bezpieczeństwem. Coś, czego nie mogłem dostrzec.

Siedziałem na łóżku obejmowany przez Williama. Był przerażony, ale starał się tego nie pokazywać. Chciał dzwonić po Dawida, ale kiwnięciem głowy dałem mu znak, by tego nie robił. Nie potrzebowałem lekarza, tylko pewności, że moje sny już nigdy się nie ziszczą. Moja pewność właśnie siedziała ze mną. Nie rozumiałem, dlaczego to wciąż musi do mnie wracać. Kiedy wreszcie czuję się dobrze, jestem szczęśliwy, to wracają te sny i wszystko co wiąże się z nimi.

William, gdy już uspokoiłem się i przestałem płakać, wziął mnie na ręce i zaniósł do swojej sypialni. Ułożył mnie na łóżku tak delikatnie jakbym był figurką z porcelany. Położył się obok mnie, a ja przylgnąłem do niego, układając głowę tak by słuchać bicia jego serca. Albinos głaskał moje włosy i szeptał uspokajająco. Już wszystko było dobrze.
– Spokojnie, przy mnie nic ci nie grozi
– Wiem – powiedziałem tak cicho, że nie byłem pewien, czy usłyszał mnie. Chyba jednak udało mu się, bo złapał moją dłoń i złożył pocałunek na moich włosach. Wtuliłem się w niego mocniej, jakby bojąc się, że zniknie. Bałem się tego. Gdzieś z tyłu głowy kołatała się myśl, że może to wszystko jest wytworem mojej umęczonej psychiki i gdy znów otworze oczy to wszystko i wszyscy znikną, a ja znów utknę w swoim małym piekle. Wiedziałem, że to nie prawda, ale i tak bałem się. Bo to chyba by mnie zabiło, a mimo wszystko nie chciałem umierać. Wciąż nie miałem w sobie odwagi by z własnej woli oddać się w objęcia śmierci i odejść w nieznane.

Zacisnąłem powieki, by odgonić od siebie te wszystkie myśli. Noc jest okropna. W ciemnościach człowiek zbyt dużo myśli. Podniosłem się na, łokciach i spojrzałem na Williama. Zbliżyłem swoją twarz do jego i nieśmiało pocałowałem. Delikatnie, prawie niewyczuwalnie.
– Kocham cię – Jego twarz, gdy usłyszał moje wyznanie wyrażała chyba wszystkie możliwe emocje. Od zaskoczenia po wręcz euforyczne szczęście. Położyłem się znów na jego sercu i pozwoliłem by pochłonęła mnie ciemność. Przed zaśnięciem usłyszałem jeszcze
– Nawet nie wiesz jak bardzo cię kocham – Nie miał racji, wiedziałem. Bo ja kochałem go równie mocno, jeśli nawet nie bardziej.

Rozdział prawie 500 słów krótszy niż zwykle, ale przebolejecie. Miał pojawić się na dzień dziecka, ale najpierw musiałam go sprawdzić, bo chyba nikt nie ogarnąłby moich skrótów myślowych.

Do następnego misiaki! ^.^

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top