Rozdział VI

Obudził mnie mocny przyjemny zapach. Byłem tak rozleniwiony, że nie miałem nawet ochoty na otworzenie oczu i sprawdzenie co go wydziela. Przewróciłem się na drugi bok, by promienie słońca nie raziły mnie. W tym momencie moja ręka natchnęła się na pudełko. Zaraz podniosłem się do siadu, a moim oczom ukazały się setki róż. Miały najróżniejsze kolory od bieli, przez wszystkie odcienie różu, żółci do czerwieni i bordo. Niektóre miały tak niespotykane kolory jak czerń, fiolet, błękit, lub miały płatki w kilku kolorach jednocześnie. Kwiaty zajmowały cały pokój. Stały w wazonach, zasypywały stół, szafkę, podłogę, zebrane były też w gigantyczne bukiety. Rozglądałem się z nadzieją, że Will zaraz wejdzie do pokoju, gdyż nie miałem wątpliwości, że to jego sprawka. Niestety nigdzie go nie było. Nie powiem, zasmucił mnie taki stan rzeczy.
Zabrałem leżące obok mnie pudełko. Było liliowe, przewiązane szarą wstążką, której szybko się pozbyłem. W środku znalazłem nowy telefon. Zacząłem się nim bawić. Na liście kontaktów były wszystkie numery z mojej starej komórki (Natychmiast skasowałem ten mojego ojca) i dodatkowo kontakty do Eve, Dawida i oczywiście Willa. Podczas dalszych oględzin odkryłem, że nawet playlista pokrywa się z moją starą, chociaż brakowało kilku utworów. Najwyraźniej albinos nie przepada za Hollywood Undead.

Telefon zawibrował, informując mnie o nowej wiadomości.

Will:
Dzień dobry skarbie

Ja:
Dzień dobry :)
Dziękuję za prezent
Czemu nie zostałeś?

Will:
Nawet nie mogłem przyjść. Eve zagroziła mi utratą pewnej części ciała...
Na samą myśl mnie boli

Ja:
Nie zaryzykowałeś dla mnie? T.T

Will:
Oczywiście, że ryzykowałem, ale masz naprawdę dobrych strażników, księżniczko
Na szczęście, kwiaciarze nie mieli wilczego biletu.
Wiesz jak ciężko załatwić dostawę kwiatów o trzeciej w nocy?
Obiecuję, że niedługo się zobaczymy :*

Uśmiechałem się w stronę urządzenia. Na sam myśl, że niedługo znów zobaczę się z Willem, moje serce biło szybciej. Zauważyłem, że od kiedy mam z nim do czynienia, częściej się uśmiecham i mimo wielu nieporozumień, strachu, który zdarzało się mu we mnie wzbudzać, to czułem się przy nim bezpieczniej niż przy kimkolwiek innym. Wstałem i powoli skierowałem się do łazienki, zabierając ze sobą ubrania. Westchnąłem patrząc na swoje rzeczy. Jeśli Eve ma zamiar separować mnie i Williama dłużej to będę musiał wybrać się na jakieś zakupy. Nie zabrałem z sobą wielu ubrań, po części, przez szok i otumanienie, które towarzyszyły mi tamtego dnia, a po części dlatego, że nie miałem pojęcia na ile opuszczamy rezydencję. Chociaż, nie jestem pewien, czy opuszczaliśmy dobrze tu pasuje, zwarzywszy na to, że nie wiem, czy Eve też w niej mieszka.

Kiedy kończyłem się ubierać, do moich uszu zaczęły dobiegać dziwne dźwięki. Po chwili, gdy wsłuchałem się, zorientowałem się, że to podniesione głosy Eve i... Willa. Szybko zapiąłem wredny kosmyk wsuwką, by nie opadał mi na twarz i wybiegłem z łazienki, prawie zabijając się o własne nogi. Szybko pokonałem schody, by już po chwili stanąć twarzą w twarz z albinosem. Wyminąłem Eve, która chciała mnie zatrzymać i z pomocą miotły wyrzucić mężczyznę z domu i rzuciłem się mu na szyję. Zrobiłem to tak gwałtownie, że Will stracił równowagę i obaj wylądowaliśmy na podłodze. Dopóki go nie zobaczyłem, nie zdawałem sobie sprawy jak bardzo tęskniłem. Musiałem przyznać, że mężczyzna stał się dla mnie uzależnieniem, tlenem, narkotykiem pochłaniającym każdą myśl. Byłem pewny, że w najmniejszym stopniu mi to nie przeszkadza. Wiedziałem, że chcę tylko jednego, Williaama, ze wszystkimi zaletami, wadami i dziwactwami.
Wciąż obejmowaliśmy i śmialiśmy się. Eve westchnęła z udawaną rezygnacja i robiąc minę pod tytułem „za co ja to znoszę", opuściła swoją broń w postaci miotły i zostawiła nas samych sobie.

Większość dnia spędziliśmy w domu cioci, chociaż początkowo Will chciał od razu zabrać mnie do siebie. Zapomniał chyba, że ostatnie słowo należy do Rose. Kobieta, powołując się na polską gościnność, zarządziła, że nie wypuści nas bez obiadu. Ta kobieta ma w sobie siłę przekonywania uzbrojonego terrorysty. Kiedy zadzwoniła do Dawida, mówiąc, że ten ma pół godziny na zjawienie się z zakupami, nie musiała czekać nawet całego tego czasu, gdyż lekarz zjawił się po maksymalnie dwudziestu minutach. Tak więc w myśl zasady „pani każe, sługa musi", wszyscy czekaliśmy, aż ciocia skończy pichcić. Najbardziej niezadowolony z tego był Dawid, który przez komentarze swojej matki z minuty na minuty przybierał nowsze odcienie czerwieni. Na podstawie jego policzków Dulux mógłby wypuścić nowa linię farb.
– Widzisz, Willy już kogoś ma, a ty co? – Po raz kolejny ciocia postanowiła podręczyć swojego jedynaka.
– Mamuś proszę cię przestań
– Zawsze tylko przestań, przestań, a może ty synku wreszcie zaczniesz? Przypominam, że chcę jeszcze za życia porozpieszczać wnuki
– Nie mam teraz nikogo – bronił się Dawid. Sprawiał wrażenie jakby chciał zapaść się w krzesło, na którym siedział. William i ciocia natomiast, sugestywnie spojrzeli na niego, a później na Eve.
– Oczywiście – stwierdziła starsza kobieta, przeciągając lekko samogłoski i wróciła do mieszania sosu.

Popołudniu, wreszcie mogliśmy pożegnać Rose. W ciągu ostatnich dni zdążyłem się przywiązać do kobiety i jej specyficznego sposobu bycia, ale cieszyłem się, że niedługo znajdę się z Williamem w domu. Wsiadłem do czarnego samochodu i ostatni raz pomachałem do Eve, Dawida i cioci, po czym odjechaliśmy. Ku mojemu zdziwieniu nie kierowaliśmy się w kierunku posiadłości, a do miasta.
– Nie jedziemy do domu?
– Jedziemy, ale najpierw chcę żebyś kogoś poznał – odpowiedział z delikatnym uśmiechem na ustach. Za nic nie chciał mi powiedzieć dokąd jedziemy. Ciągle tylko powtarzał, że przekonam się na miejscu. Po dłuższej chwili uświadomiłem sobie, że jedziemy w kierunku cmentarza. Nie poznałem drogi od razu, gdyż zwykle korzystałem ze skrótów, które w większości składały się z wąskich uliczek i przesmyków między domami, w które żaden samochód nie zmieściłby się.

Podjechaliśmy pod nekropolię. William zabrał z tylnego siedzenia trzy bukieciki z białych frezji i gałązek lawendy, po czym złapał mnie za rękę i poprowadził. Mijaliśmy kolejne rzędy, aż wreszcie doszliśmy do dwunastego. Will położył dwa bukiety na sąsiadujących ze sobą grobach. Pierwszy wykonany był z białego kamienia. Na niskiej płycie ustawiono księgę z marmuru z napisem „Ci których kochamy nie umierają nigdy, bo miłość to nieśmiertelność" patrząc na nagrobek, pomyślałem o grobie mojej mamy. Ten również przedstawiał anioła. Postać, którą teraz miałem przed sobą miała posturę dziecka. Dziewczynki podpartej na rękach z książką na kolanach, chociaż gdy przyjrzałem się z bliska zobaczyłem coś niezwykłego. Nigdy nie widziałem rzeźby z tak wieloma detalami. Twarz anioła była spokojna, na ustach miał lekki uśmiech, a oczy zdawały mi się naprawdę śledzić książkę. Kiedy ponownie się przyjrzałem zobaczyłem, że aniołek ma na kolanach...komiks. Dokładnie odwzorowano kolejne kadry w formie płaskorzeźby. Poza tym elementem, dziewczynka trzymała też na kolanach misia w taki sposób jakby to jemu czytała. Aniołek siedział na podwyższeniu, na którym wyryto imię zmarłej, Madelaine Bethell. Drugi grób w porównaniu z pierwszym zdawał mi się bardzo prosty i skromny. Płyta z szarego marmuru bez żadnych ozdób, nad którą górował nagrobek. Była to prosta tablica z jednym wyjątkiem. Lewa strona miała kształt róży, która wyrasta z kamienia, a płatki oderwane od pąku znajdowały się w kilku miejscach wokół danych. Odczytałem imię, Valentina Nadya Oldfield.
– Eve mówiła ci o kilku rzeczach, prawda? – spytał Will, przerywając ciszę między nami. Nie wiedziałem co odpowiedzieć, nie chciałem by znów był zły na mnie lub Eve. Jednak albinos nie oczekiwał żadnej odpowiedzi. – Chciałem żebyś je poznał. Najważniejsze kobiety w moim sercu.
– To twoja siostra – bardziej stwierdziłem niż spytałem.
– I ciocia. Jedyne osoby, które kiedyś trzymały mnie na świecie, nie ważne jak źle bym się nie czuł. – Znów między nami zapadła cisza. Nie była jednak niezręczna i żadne z nas nie czuło potrzeby, żeby od razu ją niszczyć. Po pewnym czasie jednak Will z westchnieniem zaczął snuć swoją opowieść.
– Mady była ode mnie młodsza o cztery lata. Była wymarzonym dzieckiem rodziców. Ciągle podkreślali jak bardzo na nią czekali i kochają ją i jak bardzo nie zależy im na mnie. Przyzwyczaiłem się do tego. Oni nie byli dla mnie nigdy specjalni ważni, liczyła się tylko Mady. Rodzice od samego początku planowali jej życie pod każdym aspektem. Do jakich szkół będzie musiała się dostać, na który kierunek studiów zdawać, co może lubić, jak ma wyglądać, nawet z kim się przyjaźnić. W sumie w tych kwestiach wymagali tyle samo ode mnie. Może nawet więcej, bo nigdy to co robiłem nie było wystarczająco dobre. Chyba, że dochodziło do jakiegoś oficjalnego spędu zamożnych. Na takich spotkaniach wszyscy licytowali się, która rodzina jest bardziej idealna, czyje dzieci więcej osiągną i z kim ewentualnie wezmą ślub. Nasi rodzice w tej kwestii byli mistrzami. Idealna rodzina, w której możesz oberwać za byle głupstwo.
– Dlaczego zmarła?
– Białaczka. Złośliwe komórki nowotworowe, które kawałek po kawałku zabierały moją siostrzyczkę. Wiesz co jest najgłupsze w tym wszystkim? – Zaśmiał się gorzko, wyraźnie powstrzymując łzy – Mady była ich kochaną, wyczekaną córeczka, którą ignorowali przez całą chorobę. Zabrali całą swoją pieprzoną miłość, właśnie wtedy, kiedy najbardziej jej potrzebowała! Zapewniali jej lekarzy, kupowali prezenty i zostawiali. Wyjeżdżali w delegacje, na wakacje. Wiesz gdzie była matka, kiedy Mady umierała, a ja trzymałem ją za rękę? Na konferencji o umieralności dzieci w Afryce – wszystkie bariery runęły. Po wykrzywionej w bólu twarzy zaczęły spływać gorzkie łzy. – Przemawiała o okropnej śmierci obcych dzieci, tylko po to by wyjść na drugą matkę Teresę, w czasie, kiedy jej własne dziecko umierało. – Przytuliłem go, chcąc choć trochę go wesprzeć. Nie mogłem uwierzyć w jego słowa. Zawsze wydawało mi się, że matki skoczyłyby w ogień za swoimi dziećmi. Najwyraźniej myliłem się. Ani matka Williama i Madelaine, ani Eve, nie należały do wzorów cnót i uosobień instynktu macierzyńskiego. – Później chyba chcieli pozbyć się wyrzutów sumienia. Winnym śmierci zostałem ja. Bo tak było łatwiej. Bo tylko ja przesiadywałem z nią i starałem się, aby jej ostatnie tygodnie były najpiękniejsze na świecie. Blizne mam przez ojca. Zepchnął mnie ze schodów po pogrzebie. Wrzeszczał, że zbyt ją przemęczyłem i to przez moje głupie pomysły nie żyje jego księżniczka. Takie awantury trwały miesiącami i w końcu im uwierzyłem.
– O jakich pomysłach wtedy mówił?
– Mady kochała Azję. Miała masę komiksów, książek, pokój oblepiony plakatami koreańskich i japońskich zespołów. Marzyła, że kiedyś zjeździ cały kontynent, a później zamieszka w Korei, albo Japonii. Lekarze nie ukrywali przede mną, że zostały jej tygodnie. Chciałem spełnić jej marzenie, póki starczało jej sił. Teraz nie żałuję, bo zamiast słów tych hipokrytów pamiętam jej roześmiane oczy, kiedy pierwszy raz zobaczyła Tokio. Pamiętam jak szczęśliwa była, że widzi na własne oczy to co znała tylko z książek, mang i seriali. Tak jest teraz, ale jeszcze długo po śmierci rodziców, gdy nikt już nie wmawiał mi, że to moja wina, ja wciąż wierzyłem, ze gdybym jej tak nie przemęczył to wciąż by żyła. Częściowo z tego stanu wyciągnęła mnie ciocia Valentina. Była znienawidzoną siostrą ojca. Robiła wszystko bym jak to stwierdziła, znormalniał. Była dla mnie ważniejsza niż matka kiedykolwiek wcześniej. Kiedy zmarła popadłem w depresję. Ciągle mówiłem sobie, że gdybym bardziej się starał, wydał więcej pieniędzy, znalazł lepszych lekarzy, lepsze leki... – urwał. Westchnął po chwili i złapał moje dłonie w ciasny uścisk, jakby bał się, że odejdę. – Wariowałem. Wszystko wróciło ze zdwojoną siłą. Przeżywałem nie tylko śmierć cioci, ale na powrót całą chorobę i odejście Mady. W snach widziałem rodziców mówiących, że wszystkich stracę i moje życie jest bezwartościowe. –
W pewnym sensie bałem się tego co jeszcze mi powie. Wreszcie był ze mną szczery, ale ta szczerość wypalała w moim sercu dziurę. Zdawało mi się, że złączyła nas dziwna więź i odczuwamy to samo. Może dlatego, że naprawdę wiedziałem jakie odczucia nim targają. Doskonale wiedziałem jak to jest, kiedy najbliższa ci osoba odchodzi, kiedy cierpisz bez winy, kiedy tracisz wszystko nawet godność i jedynym wyjściem zdaje ci się podróż w jedną stronę na spotkanie z kostuchą. Po policzkach zaczęły cieknąc mi łzy. Opuściłem głowę, by choć trochę je ukryć, jednak niespecjalnie mi wyszło. Will starł je sprawnym ruchem i na powrót mnie przytulił. – Potem zjawiła się pewna istotka, która jakimś cudem w ciągu minut pomogła mi bardziej niż inni. Tego dnia usłyszałem, że zatrzymuję je na ziemi, bo wolę użalać się nad sobą niż pozwolić im odejść i odpocząć, a moje łzy nie przekonają śmierci by zwróciła bliskie mi osoby, więc...
– Więc jedyne co można zrobić to żyć. Nawet kiedy jest ciężko, bo żyjemy już nie tylko dla siebie. Musimy żyć tak, żeby przeżyć więcej niż jedno życie. Tak jakbyśmy musieli istnieć za wszystkie osoby, które wspominamy.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top