6.5

Stalowe chmury nie pozwalały promieniom słonecznym na dotarcie do ziemi i rozpogodzenie tego dnia. Drzewa już dawno straciły liście i stały się scenerią rodem z horroru. Dni były coraz krótsze i przygnębiające. Ludzie stawali się osowiali i ponurzy. Nie inaczej było z Emilem.

Szedł opatulony kurtką. Co rusz wiatr starał się porwać jego parasol. Podmuchy co jakiś czas uspokajały się, by niespodziewanie zadąć mocno kpiąc sobie z drobnego chłopaka. Emil złapał mocniej rączkę parasola i cicho przeklął. Przeklinał kpiący z niego świat. Przeklinał swoją słabość. Przeklinał Boga, który nie mógł go ocalić.

Cmentarz nigdy nie wydawał mu się tak ponury jak tego dnia. Nawet fakt, że deszcz, który dotąd zacinał, nareszcie ustał nie poprawiał jego samopoczucia. Brunet kroczył po ścieżce ze spuszczoną głową. Pozwolił ostatnim łzom, które mu pozostały skapywać na drobne kamyczki i zniknąć. Wtopić się w pozostałe krople, które już je pokrywały. Rzeźby, które miały strzec zmarłych wyglądały tego dnia jak kpiący kaci. Płyty nagrobne nagle zdały mu się niewiarygodnie ciężkie. Musiały takie być. Ciężkie, zimne, miażdżące ciało i kości. Tylko jedna myśl kołatała się w głowie chłopaka, czy taka kołdra zapewniłaby mu upragnione ukojenie. Czy jeśli postanowiłby zakończyć to tu i teraz to byłby świadom tego co się stało. Spotkałby Boga, Szatana, czy może nie byłoby już nic? Pustka. Pustka, której nie doświadczyłby. Pustka tak inna od tej, która dręczyła go teraz.
Powoli uniósł głowę. Jego zielone oczy, podkrążone, zaczerwienione od płaczu i wypalone, przez życie, spojrzały na anioła.
– On zrobił to...– Pociągnął nosem. – znowu
Zacisnął dłonie tak mocno, że kostki zbielały. Paznokcie boleśnie wbijały się w skórę, a niektóre zdołały ją przebić. Odrobiny krwi spływały po dłoniach chłopca jak ze stygmatów. Nie czuł bólu, a właściwie był on zbyt słaby by zrobić na nim wrażenie.
– Amy i Leo chcieli pomóc. Nie wyszło – westchnął – Wyjeżdżamy. Nie wiem gdzie. Nie wiem czy kiedyś tu wrócę. Nic nie wiem – Łzy ponownie zaczęły znaczyć ścieżki na jego policzkach, choć był przekonany, że nie została mu już ani jedna. Spojrzał w twarz anioła. Wyglądał jakby jego wyciągnięte dłonie były zaproszeniem. Jakby chciał powiedzieć „Chodź, przecież nic gorszego nie może cię spotkać" – Byłabyś zła, gdybym do ciebie przyszedł? – prawie bezgłośnie spytał, patrząc w niebo. Doszukując się choćby jednego znaku. Jedyne co widział to stalowy całun na nieboskłonie. To było głupie pytanie. Wiedział, że nie jest w stanie posunąć się do tego nawet, gdyby teraz na niebie pojawił się napis „Śmiało, tylko uważaj na dywan. Krew ciężko schodzi. Czekam. Mama". Był za słaby psychicznie.
Bez względu na to co mówią ludzie, samobójstwo nie jest tchórzostwem. Trzeba mieć w sobie naprawdę mnóstwo odwagi, by porzucić codzienność. Nawet tę najokrutniejszą, ale jednak znajomą i rzucić się w objęcia śmierci i niepewności. Wtedy nie miał tej odwagi.

– Przepraszam! – Rozniosło się w koło. Okropny, przepełniony bólem szloch. W pewnej odległości od Emila stał jakiś człowiek. Ubrany w czarny płaszcz, który mocno kontrastował z białymi włosami i chorobliwie białą skórą. Brunet miał ochotę zignorować nieznajomego, albo wygarnąć mu, że nie umie zachować się na cmentarzu. Chociaż wokół nie było nikogo poza nimi. Tylko oni i zmarli, którzy jakoś nie kwapili się do złożenia zażaleń w sprawie zbyt głośnego gościa.

Brunet wcisnął krwawiące dłonie do kieszeni wytartych spodni, by nie zwracać na siebie niepotrzebnej uwagi. Ruszył w kierunku białowłosego, jakby przywoływany przez jego łkania i ciągłe „przepraszam".

William przyszedł na cmentarz tylko dlatego, że ściany rezydencji nagle stały się przytłaczające. Siedząc w swojej sypialni czuł się jak zwierzę w klatce. Choć może lepszym porównaniem byłby wariat w izolatce. Dobre rady Dawida, stawały się z dnia na dzień coraz naiwniejszym bełkotem. Troska Eve, uporczywą natarczywością. Pokój Mady był jak puszka Pandory. Pełen wspomnień i uczuć, które skumulowane w każdym centymetrze ściany, w każdym meblu, zdjęciu i przedmiocie, zatruwały dom jak nowotwór. Miał dość udawanej troski i słuchania o tym, że wszyscy w koło rozumieją jak się czuje. Jak mogli wiedzieć? Czy kiedykolwiek stracili najważniejsze dla siebie osoby? Czy patrzyli jak te osoby odchodzą? Czy mówili swojej siostrze, że jej stan się poprawia, że jeszcze będzie zdrowa i spełni marzenia, tylko po to by nie czuła strachu i wciąż miała nadzieję? Czy mówili swojej siostrze „dobranoc", kiedy zamykała oczy zmęczona, by już nigdy ich nie otworzyć?!

– Co z tobą? – Albinos odwrócił głowę, słysząc nieco drżący i jakby zdenerwowany głos. Za nim stał bardzo drobny i wychudzony chłopak. Mógłby skojarzyć się komuś z zamęczonym psiakiem. Brązowe włosy posklejał mu deszcz, a ciało było chude, co było widoczne nawet przez ubranie. Policzki miał zaczerwienione, a oczy jeszcze nosiły na sobie znamiona płaczu. William nie wiedział co myśli o chłopaku. Z jednej strony był zły, że ten przeszkodził mu i pewnie zacznie prawić mądrości o tym, że życie ma sens, ale z drugiej strony miał najpiękniejsze zielone oczy na świecie. Duże, zielone, okolone długimi rzęsami. Tak piękne i tak smutne. Gdyby nie ten kryjący się w nich ból, byłyby to najidealniejsze oczy na świecie. William zaraz odgonił od siebie te myśli. Sądził, że obrażają one jego bliskich. Jakim prawem miałby patrzeć na piękno, cieszyć się i kochać, skoro Mady i ciocia już nigdy miały tego nie doświadczyć?
– Czy chociaż ty możesz sobie darować i po prostu odejść? – starał się brzmieć jak najbardziej szorstko, choć niezbyt to wyszło, gdyż głos wciąż mu się łamał. Emil był już pewien, że nie może zostawić nieznajomego. Nieważne, że sam czuł się okropnie, musiał coś zrobić. Od zawsze los krzyżował jego ścieżki z innymi życiowymi rozbitkami i choć chłopak miał świadomość, że jego Fortuna też nie oszczędzała, to miał potrzebę pomagania innym.
– Nie będę ci truł o życiu. Nie musisz się o to martwić – Brunet podszedł bliżej nieznajomego, wciskając dłonie głębiej w kieszenie. – Wiem, jakie to irytujące. Umiera bliska ci osoba, a każdy nagle wie jak się czujesz – westchnął – Wszyscy ci współczują, wszyscy wiedzą, że życie się ułoży. Wszyscy wiedzą, że zmarli są już w lepszym miejscu.
– Właśnie, wszyscy, ale nie my – Wtrącił się William. Poczuł coś, czego od dawna nie zaznał. Zrozumienie. Miał obok siebie osobę podobną do siebie i to było w pewnym sensie pokrzepiające. Każdy potrzebuje takiego doznania. Świadomości, że nie jest sam jeden i może z kimś porozmawiać, bez obaw o ocenę.
– Powiesz mi co się stało?
– Nie
– Dlaczego? Mówiłem, nie będę bawił się w kaznodzieję. Nie walnę ci tu kazania o sensie życia. Wiem po prostu, że czasem lepiej wygadać się obcym. Myślisz, że czemu ludzie są tacy szczerzy w necie?
– Zabiłem je – rzucił nagle William, a brunet patrzył na niego zszokowany. Wystraszył się tego wyznania i poczuł przemożną chęć ucieczki – Gdybym coś zrobił – William zaczął płakać, a Emil poczuł się zbity z pantałyku. Nie docierało do niego, o co tak naprawdę obwinia się nieznajomy.
– Co miałbyś zrobić?
– Cokolwiek! Wydać więcej pieniędzy, znaleźć lepszy szpital, mądrzejszych lekarzy, skuteczniejsze leki. One mogły jeszcze żyć! To moja wina! Tylko je okłamywałem. Mówiłem, że będzie lepiej, chociaż wiedziałem, że nie będzie.

Trwało to jeszcze jakiś czas. William płakał, mówił i krzyczał, a Emil... Emil zwyczajnie słuchał. Wiedział, że nie musi na razie robić nic innego. Białowłosy potrzebował słuchacza, a on nie miał nic przeciwko wcieleniu się w niego. Chociaż musiał przyznać, że wynurzenia starszego stawały się męczące. Emil nie chciał go zostawiać, ale coraz częściej słyszał w jego żalach egoizm. Wreszcie postanowił to zakończyć. Wziął wdech i ostatni raz pomyślał o tym co chce powiedzieć.
– Jesteś egoistą – powiedział, wcinając się starszemu w pół zdania. William patrzył na niego zszokowany. Jak mógł być egoistą, skoro wciąż myślał tylko o siostrze i cioci? – Nie patrz tak na mnie. Te łzy nie są ani dla twojej siostry, ani dla ciotki. Myślisz, że one chcą zostawać tutaj na ziemi. Tutaj gdzie tyle cierpiały? Ja wiem, że tego nie chcę i one na pewno też nie. Tyle że ty nie pozwalasz im odejść. Opłakujesz je i użalasz się nad sobą, a one na pewno się martwią. To nie one są martwe, tylko ty. Porzuciłeś życie, na rzecz łez. Ale wiesz co? Tak nie można. Jeśli mamy pewność, że osoby, które odeszły kochały nas tak mocno jak my je, to powinniśmy wiedzieć, czego by chciały. Myślisz, że twoja siostra, ciocia, czy moja mama, chciałyby, żebyśmy zamiast żyć wegetowali. One nie znikną, ani nie obrażą się przez to, że będziemy żyć. Przeciwnie! Musimy żyć, tak jakbyśmy mieli więcej niż jedno życie. Teraz żyjemy za siebie i za nie. Nasze życie jest też ich i musimy zadbać, by było jak najlepsze

Emil nie czekał na reakcję albinosa. Szybko uciekł ocierając łzy, które pojawiły się nie wiadomo, kiedy. Nie wierzył, że to powiedział. Czuł się podle. Nie dlatego, że się mylił. Wiedział, że miał rację, a każde jego słowo było szczere. Był zły na siebie, za pouczanie innych, przy własnej bezczynności. Za to, że jest taki jak ten człowiek, którego pouczał. Obaj byli wrakami, obaj wegetowali. Jedno ich dzieliło, Emil nie wierzył, że kiedykolwiek zmieni swoje życie, ale miał nadzieję, że nieznajomemu się uda.
Biegł do domu jak najszybciej. Chciał zamknąć się w swoim pokoju, wypłakać i zasnąć. Wiedział, że nie będzie jadł. Należała mu się kara.

William był w szoku jeszcze długo po spotkaniu z brunetem. Po powrocie do domu pierwszy raz od dawna nie poczuł się jak w klatce. W swojej sypialni znalazł album, który zaczął przeglądać. Uśmiechał się widząc szczęśliwą Mady, nieco poważną, ale również radosną ciocię. Nie winił się za to, że pozwalał sobie na uśmiech. Czuł, że chłopak, którego poznał miał racje. Musiał żyć. Dla siebie, dla Mady, dla cioci i dla tego drobnego bruneta, który otworzył mu oczy.
Wbiegł jeszcze na piętro i zrobił to co powinien uczynić już dawno. Zamknął pokój należący do jego siostry. Ten sam w którym umarła i który stał się siedliskiem wszystkich złych emocji. Nie chciałby ktokolwiek go otworzył i zagłębiał się w cierpienie jego i bliskich mu osób. Wiedział, że to dobry krok.
Ku zdziwieniu wszystkich pracowników domu, William z uśmiechem spacerował po rezydencji. Nikt jednak nie chciał wtrącać się w jego zachowanie, znając wybuchowy charakter albinosa i podejrzewając, że jest lekko niepoczytalny. Dopiero Eve odważyła się. Spokojnie podeszła do mężczyzny i bez ogródek zapytała:
– Coś się stało?
– Chyba się zakochałem – Uścisnął blondynkę z szerokim uśmiechem na ustach. Eve była tak zszokowana, że nie wiedziała co powiedzieć. Nie miała pojęcia, kto miał tę cudowną moc wydobywania ludzi z samego dna, ale obiecała sobie, zrobić wszystko, by Willy i tajemniczy ktoś byli razem. Bo przecież ktoś musiał się o to zatroszczyć.


Ogłoszenia parafialne

1) Nie pomyliły mi się narracje. Ze względu na dalej planowaną akcję, od teraz każdy rozdział „połówka" (lub inny ułamek XD) będzie pisany z trzeciej osoby
2)Jestem normalnie mistrzem! Wstawiam coś, co wygląda jak prolog, w środek opowiadania ^.^

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top