Rozdział IX (2/2)
*Wydarzenia w tej i poprzedniej części rozgrywają się równolegle*
Dwa miesiące w ciągu których naprawdę czułem, że żyję. Dwa miesiące niczym niezmąconego szczęścia. Dwa miesiące z przyjaciółmi i Williamem.
Wszystko w moim życiu układało się, aż nazbyt dobrze. Nadrabialiśmy z Amy i Leo stracony czas, ale unikaliśmy rozmawiania o przeszłości. Nie wynikłoby z tego nic dobrego. Bałem się, że powracanie do dawnych zdarzeń tylko niepotrzebnie otworzy rany i powrócą koszmary, którymi nie martwiłem się od dłuższego czasu. Jedyną rzeczą, która przeszkadzała mi, kiedy spotykałem się z rodzeństwem, to bezustanne ostrzeżenia Leo. Denerwowały mnie jego podejrzenia wysuwane względem Willa, zwłaszcza, że nie miał żadnego logicznego wytłumaczenia dla swojej niechęci. Oczywiście ciągle trzymałem się wersji wydarzeń wymyślonej przez Willa i nie powiedziałem im o porwaniu. Wiedziałem, że są rzeczy, których nawet oni nie zrozumieją i nie zaakceptują. Takie drobne nagięcie prawdy było dla mnie gwarantem zachowania naszych relacji na niezmienionym stopniu.
Will namawiał mnie wielokrotnie bym zgodził się na spotkanie z lekarzem. Martwiły go moje koszmary i nocne ataki paniki, ale odkąd praktycznie zniknęły, darował mi. Sam jednak zaczął chodzić na wizyty ze specjalistą i łykał tabletki, które mu przepisano. Jak sam stwierdził miały ustabilizować jego chwiejny charakter. Zdecydował się na terapię, jeszcze gdy byłem w domu cioci Rose. Wciąż powtarzał, że woli łyknąć kapsułkę i pogadać z terapeutą niż znów mnie skrzywdzić.
Z dnia na dzień zbliżaliśmy się do siebie bardziej. Uwielbiałem zasypiać wtulony w niego i budzić się otoczony jego silnymi ramionami. Kochałem przekomarzać się z nim, chodzić na długie spacery i całować jakby jutra miało nie być. Czas spędzony z nim był chyba najszczęśliwszym okresem w moim dotychczasowym życiu.
Tego dnia William wrócił do domu wcześniej. Byłem pewien, że nie zobaczymy się do wieczora, gdyż zawsze, kiedy wychodził na spotkanie ze wspólnikami, wracał bardzo późno. Jak się okazało miał dla mnie niespodziankę. Mieliśmy wyjechać na dwa tygodnie do Włoch. Cieszyłem się jak małe dziecko. Zawsze chciałem tam pojechać. Rzuciłem mu się na szyję i mocno pocałowałem. Zaśmiał się wręczając mi jednocześnie szary portfel, w którym, jak się okazało, poza pieniędzmi były moje dokumenty, potrzebne w czasie podróży.
Pogoda nie zachęcała do wyjścia. Powietrze było ostre i przesiąknięte zapachem zbliżającej się zimy, niebo przysłaniały stalowe chmury, a wiatr był, co najmniej, uporczywy. Postanowiliśmy, że odpuścimy sobie codzienny spacer i po prostu poleniuchujemy. Leżeliśmy w sypialni i oglądaliśmy film, a właściwie to służył on nam za tło. Nie zwracaliśmy na niego najmniejszej uwagi, całkowicie pochłonięci sobą. Zatracaliśmy się. Od świata odgradzała nas gruba bariera naszych uczuć.
Wszystko toczyło się naturalnie. Zupełnie jakbyśmy zostali stworzeni, by być ze sobą. Nie wiem, kiedy pilot spadł na ziemię, wyłączając film. Nie wiem, kiedy nalazłem się na kolanach Willa, namiętnie go całując, z palcami wplecionymi w jego miękkie włosy. Tak samo nie wiem, kiedy jego ręka zniknęła z mich pleców by wślizgnąć się pod koszule. Było mi tak błogo. Jego dłonie delikatnie błądziły po całym moim ciele, sprawiając, mi niezwykłą przyjemność. Starałem się jak najbliżej przysunąć, tak by między nami nie było żadnej zbędnej przestrzeni. Pasowaliśmy do siebie jak dwa kawałki układanki.
Albinos nie wiedzieć kiedy rozpiął moją koszulę i położył mnie na poduszkach. Sam zawisł nade mną. Jego oczy wręcz płonęły. Czułem jak cały czerwienieję pod wpływem tego wzroku. Pociągnąłem go w swoją stronę i wpiłem w usta. Zdawały mi się być miększe niż zwykle.
Pozbył się swojej koszuli, z czego skorzystałem i zacząłem błądzić dłońmi po jego umięśnionym ciele. Byłem pewny, że chcę tego, co zaraz miało się stać. Chciałem byśmy stali się jednym.
Nagle wszystko zniknęło. Otaczała mnie ciemności. Nie mogłem ruszać ciałem. Ciemność ogarnęła cały mój umysł. Nic do mnie nie docierało. Nie wiedziałem czy to nasza sypialnia, czy pokój w moim starym domu. Czy jest dzień, czy noc. Wreszcie, przez grubą, czarną barierę coś zaczęło się przebijać. Czułem dotyk na swojej nagiej skórze. Mój oddech zaczął się urywać, serca przyspieszyło. Biło tak mocno, jakby chciało przebić mi klatkę piersiową. Słyszałem szum krwi w moich uszach, pomieszany z nieznośnym piskiem. Raz... dwa... trzy...- liczby odbijały się w moim umyśle. Nie mogłem przypomnieć sobie, kto mnie dotyka. Dłoń na zmianę zdawał się być ciepła, jak ta Williama, ale już po chwili stawała się lodowata, jak Jego. Cztery...pięć...sześć... - po moich policzkach zaczęły płynąć łzy. Liczyłem coraz szybciej jednocześnie dławiąc się nimi. Liczyłem tak szybko, że cyfry zaczęły zlewać się w bezładny bełkot.
- Emil! - Nie wiem ile razy Will musiał to powtórzyć, bym wreszcie się ocknął. Patrzyłem na wszystko wielkimi oczami, wciąż płacząc i trzęsąc się. Spanikowany mężczyzna obejmował mnie i starał uspokoić, ale na marne. - Co się stało? Nie chciałem cię zranić. Tak bardzo się bałem - Powtarzał łamiącym się głosem. Wyrwałem się z jego objęć i pobiegłem do gabinetu, zamykając najpierw drzwi łączące go z sypialną, a później szybko te prowadzące na korytarz. Skuliłem się pod ścianą i podkurczyłem kolana pod brodę. Kiwałem się jak dziecko z chorobą sierocą, czasem uderzając głowa w ścianę, ale nie czułem żadnego bólu. Palce wczepiłem we włosy i mocno za nie ciągnąłem. Na zmianę płakałem i krzyczałem. Nie mogłem patrzeć na Willa. Nie chciałem nic mu tłumaczyć. Znienawidziłby mnie. Nie uwierzyłby. A jeśli nawet uwierzyłby, to zacząłby się mnie brzydzić. Tak jak ja brzydzę się mojego ciała. Nie chciałem tego. Czułem, że jeśli powiem mu o wszystkim to nie będzie chciał ze mną być. To tak bardzo bolało. Z jednej strony chciałem komuś powiedzieć, przytulić się i wypłakać, ale wiedziałem, że nie może być to albinos.
Słyszałem jak krzyczy i dobija się do drzwi, ale nie reagowałem. Wciąż siedziałem pod ścianą. Już nie kiwałem się, ani nie krzyczałem. Rękami obejmowałem kolana, patrzyłem w jeden punkt na ścianie. Przez umysł przewijały się wszystkie wspomnienia, a policzki znaczyły ścieżki łez.
W pewnym momencie nawoływania ucichły. Z korytarza zaczęły dobiegać odgłosy kroków. Nagle coś mocno zaczęło uderzać w drugie drzwi. Skuliłem się. Po chwili zawiasy ustąpiły, a do pokoju wbiegł Will. Starałem się jak najbardziej odsunąć od niego, ale nic sobie z tego nie robiąc wziął mnie na ręce i zaniósł na łóżko w naszej sypialni.
- Emil, proszę powiedz coś. Jeśli nie chciałeś tego, jeśli w jakikolwiek sposób cię skrzywdziłem- Nie dałem mu dokończyć. Nie mogłem słuchać jak się obwinia. To była moja wina. Tylko i wyłącznie moja. To ja nie umiałem odciąć się od przeszłości i żyć teraźniejszością.
- To nie twoja wina! Ja, - głos załamał mi się - ja chciałem tego. Po prostu nie potrafię. Nie potrafię znieść takiego dotyku. To boli. Tak bardzo, bardzo boli - Wtuliłem się w niego. Tak jakbym ostatni raz miał poczuć to ciepło, bijące od jego ciała.
- Powiedz mi, co się stało
- Nie mogę. Będziesz się mnie brzydził. Zostawisz. Nie zniosę tego, rozumiesz? Rozsypię się do końca!
- Nic nie sprawi, że zacznę się ciebie brzydzić. Teraz to ty sprawiasz, że się rozsypuje. Wiesz jak się bałem, kiedy zacząłeś płakać, krzyczeć? Wiesz jaka panika mnie ogarnęła, kiedy zesztywniałeś jak lalka i tylko liczyłeś, coraz szybciej i szybciej? Dlaczego nie chcesz mi zaufać?
Trwaliśmy W ciszy. Czułem, że zawiodłem go. Ufałem mu jak nikomu innemu, po prostu bałem się. Byłem tylko słabym, kruchym człowiekiem. Nie chciałem się rozsypać na kawałki. Nie chciałem cierpieć. Nie chciałem być sam. Spuściłem wzrok, by nie patrzeć na Willa. Zacisnąłem mocno dłonie na krawędzi łóżka i wziąłem głęboki oddech. Zrobię to dla niego. Wszystko mu powiem.
- Gwałcił mnie - prawie wyszeptałem. Nawet nie patrząc na Williama, wiedziałem, że jest zszokowany.
- Kto? - To było jedyne, co mógł z siebie wydusić. - Boże, Emil. Kto ci to zrobił? - Przytulił mnie mocno.
- Ojciec - mój był coraz słabszy i bardziej łamiący. Wiedziałem, że skoro zacząłem to muszę skończyć. Postanowiłem, że opowiem mu wszystko. Tak jak kiedyś Amy i Leo. - Gwałcił mnie odkąd skończyłem dziesięć lat. Nie było już z nami mamy. Ludzie nie widzieli nic dziwnego. Dla nich byliśmy zranieni, ale szczęśliwi. Poza tym jest w ludziach takie ślepe przekonanie. Nie wyobrażają sobie, że ktoś, kogo szanują może być zły.
- Jak on - ponownie przerwałem Williamowi. Musiałem skończyć. Gdybym wybił się z rytmu, znów zamknąłbym to w sobie na lata.
- Ciągle powtarzał jak bardzo mnie kocha i jak podobny do mamy jestem. Bałem się każdej nocy. Zawsze leżałem i patrzyłem na klamkę w pokoju modląc się, żeby tym razem poszedł do siebie. Nienawidziłem go - znów zacząłem płakać. Mówienie o tym sprawiało, że znów czułem się jak wystraszone dziecko. W serce wbijały mi się tysiące lodowych igieł. - A on wciąż twierdził, że mnie kocha i nie mogę nikomu powiedzieć, bo nikt nie uwierzy, a jeśli uwierzy to zabiorą mnie gdzieś daleko. A ja byłem tylko dzieckiem i nie wiedziałem, czego bać się bardziej ojca, czy tego, że zabiorą mnie w obce miejsce. W szkole poznałem Amy i Leo. Tylko oni nie uważali mnie za dziwaka i chcieli ze mną rozmawiać, więc się z nimi zaprzyjaźniłem. Kiedyś powiedziałem im o wszystkim. Już nie mogłem tego w sobie dusić. Namówili mnie, żeby iść na policje. Okazało się, że miał racje. Nikt mi nie wierzył. Bo przecież szanowany prawnik, nie mógł być pedofilem gwałcącym własnego syna. Wszystko spadło na moich przyjaciół i na mnie. Całą sprawę wyciszono, ojciec znów mnie gwałcił, a ja wciąż się głodziłem. Zacząłem jak miałem jedenaście lat. Stwierdziłem, że może, jeśli tak zrobię to obrzydzę mu swoje ciało, nie będę już przypominał mamy i ten koszmar się skończy. Niedługo po sprawie na policji, wyjechaliśmy. Wolał być daleko od Rosevill. Ograniczył mój kontakt ze światem zewnętrznym do minimum. Nie miałem już nikogo. A on zawsze był silniejszy. Bałem się znów z kimś porozmawiać. Nie wierzyłem, że policja coś poradzi, nie miałem nikogo poza Amy i Leo, a ich już nie chciałem w to mieszać. Wiedziałem, że znów wszyscy oskarżyliby nas o wymyślanie zarzutów, żeby zrobić mojemu ojcu na złość.
- Dobrze zrobiłem - powiedział pod nosem William. Chociaż może słowo warknął lepiej by tu pasowało. Nie rozumiałem, o co mu chodziło. Jego oczy pociemniały, sylwetka naprężyła się a dłonie zacisnęły nerwowo. Wyglądał strasznie.
- O co ci chodzi?- spytałem zaniepokojony
- Nie żyje. Ten skurwysyn smaży się w piekle, gdzie jego miejsce - odsunąłem się od niego. Moje oczy rozszerzyły się. Nie wiedziałem, co zrobić. Kiedy o tym mówił jego głos był wyprany z emocji. Zupełnie jakby mówił o wczorajszej pogodzie.
-Jak to nie żyje? - Udało mi się wydukać
- Zwyczajnie. Nająłem ludzi, którzy pomogli mi cię zabrać. Żeby zapobiec ewentualnym problemom, wszystko zostało tak spreparowane, żeby świat myślał, że popełnił samobójstwo. Gdziekolwiek poszukasz, zobaczysz, że był chory psychicznie, strzelił sobie w głowę, a ciebie wyrzucił z domu tydzień wcześniej, ale przygarnęła cię ciotka. Zero śladów, zero śledztwa. Gdybym wiedział wcześniej, co ci zrobił zadbałbym o to, żeby bardziej cierpiał. Powinien zdychać w męczarniach!
- Zabiłeś go? - spytałem, jakby sam siebie. - Nic nie wiedziałeś, a jednak go zabiłeś?! - Nie mogłem pojąć, jak można dopuścić się czegoś takiego. Jak mógł to ukrywać. Jak w ogóle mógł pomyśleć o czymś takim!
- Wiesz mi, gdybym wiedział zrobiłbym coś o wiele gorszego. Ci ludzie znali się na swoim fachu. Jego śmierć była wręcz humanitarna - jego głos był pusty. Nie docierało do mnie, co mówi. Bałem się go bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Przez cały ten czas żyłem z mordercą. Z psychopatą, który nie widział nic złego w tym, co zrobił.
Uklęknął przede mną i złapał moje dłonie. Gładził je uspokajająco, ale po moim ciele przebiegały nieprzyjemne dreszcze.
- Zrobiłem to, bo cię kocham - To przelało czarę. Powiedział to. Powiedział to co ojciec, za każdym razem. Zacząłem płakać i krzyczeć by mnie nie dotykał. Nic sobie z tego nie robił i starał się mnie objąć. Wyrwałem się i pchnąłem go z całej siły. Will uderzył głową w szafę nocna i stracił przytomność.
Zabrałem dokumenty i pobiegłem do garażu. Zabrałem jeden z samochodów i tak szybko jak mogłem odjechałem. Łamałem po drodze wszystkie możliwe przepisy, kilkakrotnie omal nie wypadłem z drogi, ale nie mogłem zwolnić. Zbyt się bałem. Miałem tylko nadzieję, że nie zatrzyma mnie policja. William był zbyt bogaty i wpływowy. Skoro na sucho uszło mu morderstwo, to nie musiał się niczym martwić. Policja, co najwyżej odstawiłaby mnie z powrotem do posiadłości.
Byłem już w Rosevill, kiedy zauważyłem, że kończy się benzyna. Zostawiłem samochód w bocznej uliczce, a sam pobiegłem do Leo i Amy. Nie miałem nikogo innego, by zwrócić się po pomoc. Biegłem najszybciej jak potrafiłem, mijając kolejne zaułki i unikając głównych, dobrze widocznych dróg.
Kiedy wreszcie znalazłem się w ich kamienicy, byłem wyczerpany. Adrenalina, która dotąd mnie napędzała zaczęła opadać i odczuwałem coraz dotkliwsze zmęczenie. Uklęknąłem pod drzwiami, opierając się o nie i zapukałem. Kiedy Rodzeństwo otworzyło, po prostu wpadłem na korytarz i uderzyłem w twardą, zimną podłogę. Ostatkami sił zerwałem się i hamując kolejne salwy łez i duszności wykrzyczałem:
- Miałeś rację! Muszę uciekać! Uciekać!
Wszystko, co działo się później, docierało do mnie z opóźnieniem. Zupełnie jakbym był widzem w kinie i oglądał całą sytuację z boku, nie biorąc w niej czynnego udziału. Rodzeństwo widząc, ze sprawa jest poważna, nie zadawało zbędnych pytań. Jako że byli spakowani do dawno planowanej przeprowadzki, szybko uwinęli się z zapakowaniem najpotrzebniejszych toreb do samochodu. Amy starała się zachować spokój i kierować na tyle spokojnie by nie zwrócić na nas niczyjej uwagi. Leo był przygnębiony. Mimo obojętnej maski, która jak zawsze skrywała jego emocje, mogłem to dostrzec w oczach. Miał rację. Przez cały ten czas miał rację! Wiedziałem, że ta świadomość wcale mu nie pomagała. Na pewno wolałby się mylić niż patrzeć na to co się działo.
Sam byłem roztrzęsiony i przerażony. Co chwilę odwracałem się, żeby sprawdzić, czy nikt za nami nie jedzie. Dosłownie co kilka sekund moja głowa zwracała się do tyłu. Nie pomagało to zdenerwowanej dziewczynie, w prowadzeniu. W końcu Leo z westchnieniem sięgnął po apteczkę. Był w tym momencie jedyną opanowaną osobą. Dał mi jakieś tabletki i butelkę wody. Zacząłem się uspokajać. Głowa zdawała się ciążyć. Ostatnim, o czym pomyślałem, nim ogarnęła mnie bezgraniczna ciemność, były czerwone oczy Williama. Te oczy, które kochałem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top