Rozdział I

Słońce wdarło się do pokoju i z całych sił starało się zmusić mnie do otworzenia oczu. Nie miałem na to najmniejszej ochoty. Nie pamiętam kiedy ostatnio spałem tak dobrze.
W pewnym momencie do mojego, wciąż zaspanego i ociężałego, umysłu zaczęły docierać pewne, nie pasujące do mojej codziennej rutyny, szczegóły. Słońce raziło mnie z lewej strony, chociaż łóżko w moim pokoju stało centralnie pod oknem. Apropos łóżka było jakieś inne. Wreszcie otworzyłem oczy.

Byłem przerażony. Obudziłem się w kompletnie obcym pokoju i nie mogłem wymyślić żadnego racjonalnego wytłumaczenia dla takiego stanu rzeczy. Byłem w stu procentach pewny, że kładłem się spać w swoim domu.
Rozejżałem się po pokoju, chociaż bez okularów wszystko było zamazene. Pomieszczenie było o wiele większe niż salon w moim domu. Ściany miały kolor ciemnego beżu, a na podłodze leżał miękki biały dywan. Leżałem na łóżku z ciemnego drewna, na którym spokojnie zmieściłoby się kilka osób. Mebel miał rzeźbione wezgłowie i cztery kolumienki, na których rozpięto baldachim. Na ścianie naprzeciw, wisiał wielki telewizor, a pod nim stała szafka z filmami. Po prawej stronie zauważyłem drzwi, kolejne były na lewo od łóżka, ale nie miałem zamiaru sprawdzić dokąd prowadzą. Najważniejsze to wydostać się stąd.

Wstałem, ale zrobiłem to zbyt gwałtownie i pociemniało mi w oczach. Powoli poszedłem do drzwi, starając się nie narobić hałasu. Bałem się, że porywacz może być w pobliżu. Przyłożyłem ucho do drzwi, a kiedy nic nie usłyszałem otworzyłem je.
Korytarz skojarzył mi się z jakimś horrorem, ewentualnie filmem historycznym. Był ciemny, pełen portretów między którymi wisiały posrebrzane kandelabry. Na podłodze leżał bordowy dywan, tłumiący wszelkie dźwięki. Zauważyłem, że kilka metrów dalej hall się rozświetla. Z nadzieją, że są tam schody, chciałem iść w tym kierunku. Gdy miałem to zrobić, drzwi naprzeciw mnie otworzyły się.

Spanikowany patrzyłem na dziewczynę, która opuściła pokój. Wyglądała jakby była w moim wieku. Miała na sobie czarną spódnicę do kolan, szarą koszulę i biały fartuch. Była wyższa o kilka centymetrów, ale przy moim metrze sześćdziesiąt dwa, to żaden wyczyn. Pokojówka miała lekko opaloną skórę, a miodowe włosy upięła w ścisłego koka. Przez chwilę na jej trójkątnej twarzy malowało się zdziwienie, lecz po chwili na usta wstąpił wesoły uśmiech, a zabarwione soczewkami na fioletowo, oczy rozbłysły.
Przysunąłem palec do ust, chcąc dać jej znać, by była cicho, ale zignorowała to. Pobiegła w głąb korytarza, uprzednio odkładając niesiony kosz z pościelą. Chciałem jeszcze ją zatrzymać, ale zdołałem jedynie złapać za wiązanie fartucha, który rozwiązał się przez to. Była bardzo szybka. Usłyszałem energiczne pukanie.
Szybko wróciłem do pokoju. Wiedziałem, że w tej chwili ucieczka nie wchodziła w rachubę. Dziewczyna mogła mnie zobaczyć w drodze do schodów, a z moją mizerną kondycją złapałaby mnie w mgnieniu oka. Nic nie wiedziałem też o osobie (bądź osobach), stojącej za porwaniem i chyba wolałem nie sprawdzać co spotka mnie za próbę ucieczki.

Klamka opadła, a do pokoju wkroczył porywacz. Młody mężczyzna o chorobliwie bladej cerze, krótkich, białych włosach i czerwonych oczach. Był bardzo wysoki i szczupły, ale umięśniony. Jego twarz miała ostre rysy, a kości policzkowe nieznacznie odstawały. Po lewej stronie czoła biegła, kończąca się przy kąciku oka, blizna. Nosił dopasowaną czarną koszulę i tego samego koloru spodnie.
Zbliżał się do mnie z ciepłym uśmiechem, a z każdym jego krokiem, ja cofałem się coraz bardziej wgłąb pokoju.
- Cieszę się, że się obudziłeś - powiedział z szerokim uśmiechem, ale gdy na mnie spojrzał wydał się zmarywiony. Moja twarz musiała wyrażać czyste przerażenie.
– Wszystko w porządku? Nie jest ci słabo? Nic cię nie boli? – zadawał pytania z prędkością karabinu, a ja rozglądałem się za drogą ucieczki. Złapał mnie za ramiona i spojrzał w oczy. – Emil, powiedz coś
– Skąd Nasz moje imię? – wydobyłem z siebie słaby głos.
– Dużo o tobie wiem, – znów się rozpromienił - to chyba dobrze, że interesuję się ukochaną osobą - w tym momencie, naprawdę poczułem się słabo. Nagle wszystko spowiła ciemność.

Kiedy odzyskałem przytomność, na zewnątrz było już ciemno. Po moim ciele przebiegł nieprzyjemny dreszcz. Znów byłem w tym pokoju. Na domiar złego w fotelu obok łóżka spał mężczyzna, którego wcześniej poznałem. W tej chwili wyglądał na niewinną i łagodną osobę, ale wiedziałem, że to tylko pozory i nie mogę mu ufać. Niewinni ludzie nie porywają, nie więżą i nie śledzą innych! (Pamiętam, że znał moje imię i mówił, że dobrze mnie zna, więc śledzenie jest bardzo prawdopodobne). Zacząłem zastanawiać się czy nie spotkałem go już kiedyś, ale na pewno zapamiętał bym osobę o takim wyglądzie.

W pewnym momencie książka, którą trzymał albinos, wypadła mu z ręki budząc go. Chwilę rozglądał się zaspany, aż jego wzrok spoczął na mnie. Momentalnie wstał i znalazł się na łóżku i przytulił mnie, a moim ciałem znów wstrząsnął dreszcz.
– Wiesz jak mnie wystraszyłeś? – spytał wciąż trzymając mnie w ramionach. Ja wystraszyłem jego?! Czy on słyszy co mówi? Ciekawe, jak według niego, powinienem zareagować.
– Kim jesteś? Dlaczego mnie porwałeś? – byłem przerażony i nie mogłem opanować drżenia głosu.
Na twarzy mężczyzny malowało się zdziwienie i swego rodzaju pobłażliwość. Zupełnie jakby patrzył na dziecko zadające naiwne pytanie, na które powinno znać odpowiedź. Westchnął cicho.
– Może zacznijmy od początku. Nazywam się William Bethell, a ty jesteś tutaj, ponieważ kocham cię i nie mogłem dłużej czekać na spotkanie – Nie czekając na moją reakcję, unieruchomił mnie i zmusił do pocałunku. Starałem się wyrwać, ale nie robiło to na nim żadnego wrażenia. Opierałem się, jednak w końcu wygrał i wdarł się do moich ust. Badał je i zachęcał do oddania pocałunku. Robiłem to bardzo niezdarnie, co mu nie przeszkadzało. Wciąż całował mnie zaborczo i namiętnie, jakby od tego zależało jego życie.
Wreszcie oderwał się od moich warg. Łapczywie łapałem powietrze i patrzyłem na Williama wielkimi oczami. Gdy znów nachylił się, by mnie pocałować zrobiłem unik.
– Przestań, tak nie można! – krzyknąłem z całych sił.
– Nie wyglądałeś na niezadowolonego – zaśmiał się dźwięcznie i ponownie spróbował zbliżyć. Oczywiście starałem się uciec, co zaskutkowało jedynie upadkiem z łóżka.
– Po prostu mnie zaskoczyłeś – czułem jak moja twarz czerwienieje. Starałem się ukryć rumieniec swoimi, ciut już zbyt długimi, włosami w kolorze brązu, ale na marne.
– Mówiłem już, że cię kocham, więc chyba logiczne jest, że cię pocałowałem. Ukochanym osobom trzeba okazywać swoje uczucia, czyż nie? – Z każdym słowem był bliżej. A ja czułem się jakbym tonął w jego szkarłatnych tęczówkach. Były jak dwa hipnotyzujące kamienie szlachetne. Kolejny już raz znalazłem się w jego ramionach. Składał delikatne pocałunki na mojej szyi i zdawał się wcale nie czuć moich prób wyrwania się.
–Ale ja cię nie kocham – wyjąkałem. Spojrzał na mnie z mieszaniną bólu i rozczarowania, która przygasiła w jego oczach blask. Chociaż wiedziałem, że nie powinienem to przez chwilę czułem wobec niego współczucie. Czy sądził, że będę mu wdzięczny za porwanie i wyznam dozgonną miłość przy pierwszym spotkaniu? Po chwili jednak znów rozchmurzył się.
– Przysięgam, że mnie pokochasz – powiedział to z takim przekonaniem, że w innych okolicznościach uwierzyłbym. Po raz ostatni tej nocy przytulił mnie i delikatnie pocałował.

   Gdy tylko wyszedł, podbiegłem do drzwi, ale były zamknięte na klucz. Widać miłość miłością, ale nawet w niej obowiązuje zasada ograniczonego zaufania. Zwłaszcza, kiedy traktujesz porwanie za synonim "Kocham cię". Z ostatkami nadzieji poszedłem do okna. Niestety jak wiadomo, nadzieja matką głupich, a że matka wyrodna to i dziatek swych nie lubi. Było za wysoko, by skoczyć nie ryzykując życia. Mimo wielkiego ogrodu (choć może słowo park lepiej pasuje do tej wielkiej przestrzeni), nie było żadnego drzewa z konarem na który mógłbym się dostać, a później zejść na ziemię. Po ścianach nie wił się bluszcz, ani inne rośliny, a wszelkie gzymsy i dekoracje były tak wykonane, że tylko samobójca wykorzystałby je do ucieczki. Westchnąłem. Okno nie wchodziło w rachubę. Chciałem wydostać się do świata, a nie zejść z niego.

   Rzuciłem się na wznak łóżka i spojrzałem na sklepienie baldachimu. Granatowy materiał przetykany był drobnymi kryształami, które przypominały gwiazdy. Z minuty na minutę byłem coraz bardziej przygnębiony. Zastanawiałem się dlaczego coś takiego spotkało właśnie mnie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top