[XXXIX] 𝐓𝐘𝐋𝐄𝐑

OKRĄGŁY, SREBRNY TALIZMAN, który od setek lat spoczywał w pałacu bogini Famy poza zasięgiem śmiertelników, nie należał do najsolidniejszych. Dało się to ocenić bez większego problemu po jednym odpowiednio wnikliwym spojrzeniu z bliska. Wydawałoby się, że tak cenny, potężny przedmiot powinien być znacznie trwalszy — a jednak nie był.

Gdy lodowy sopel przeszył go na wylot, w okamgnieniu rozpadł się na części. Jaskrawe, czerwone światło całkiem wygasło. Towarzyszył temu przenikliwy trzask, od którego aż dzwoniło w uszach. I dokładnie w tym samym momencie klinga sztyletu z zaskakującą łatwością zagłębiła się w posadzkę.

Tyler powinien od razu puścić rękojeść. Zamiast tego ściskał ją coraz mocniej. Knykcie zapewne mu pobielały, aczkolwiek z zaciśniętymi powiekami nie mógł tego zobaczyć i się przekonać. Czuł tylko kropelkę potu spływającą po czole, oddalającą się falę ulgi i opóźniony przypływ zmęczenia. Dopiero kiedy odetchnął spazmatycznie dotarło do niego coś więcej, a zimny dreszcz przebiegł mu po plecach.

— Luis — wykrztusił drżącym głosem.

Nic więcej nie przeszło mu przez gardło. Oddech miał wciąż niespokojny. Trzeźwość myśli powoli wracała, a wraz z nią dokuczliwy ucisk (niedawno myślał, że się go pozbył — teraz jednak uderzył go ze zdwojoną siłą). Umysł mu się rozjaśnił i wszystko co chciał wyciągnąć od Apate stało się oczywiste. Ale to wcale nie pomogło, a jedynie pogorszyło sprawę. Dostał wprawdzie to, na czym mu zależało. Wiedział dokładnie co robić.

Tylko że co z tego?

Nie widział, jak Luis wyciąga do niego rękę, dopóki nie położył mu jej na policzku. Miał lodowato zimną dłoń (dopiero co schodziła z niej cienka warstwa szronu), jednak jego dotyk był przyjemnie otrzeźwiający.

— W porządku — powiedział cicho, ale zaskakująco spokojnie i łagodnie jak na kogoś, kto właśnie uniknął śmierci.

I to o niecały centymetr — na tyle Tyler oszacował odległość dzielącą jego szyję od noża utkwionego tuż obok, w podłodze, po tym jak odważył się otworzyć wreszcie oczy. To wystarczyło, aby w pełni oprzytomniał.

Słyszał kiedyś o ejdolonach, duchach wysłanych przez Gaję do herosów z Wielkiej Siódemki, które potrafiły przejąć czyjeś ciało. I bardzo chciałby móc powiedzieć, że właśnie to mu się przydarzyło, ale minąłby się z prawdą. Choć czuł w sobie to coś przez co stracił kontrolę, cały czas mówił swoim głosem. To były jego słowa, jego działania, jego wina.

I dawało mu to satysfakcję — żadnych ograniczeń, żadnego bólu od zażycia mikstury Apate. Aż w ostatniej chwili talizman się rozpadł. I wtedy go olśniło: co on właściwie robił?

Nitka Ariadny... Faktycznie jej potrzebował, ale...

Zabrał dłoń z rękojeści. Palce mu zdrętwiały. A poza tym nie mógł znieść spojrzenia Luisa Warda.

W porządku. Jego kłamstwo brzmiało tak przekonująco. Jakby nie mógł powiedzieć czegoś bardziej... odpowiedniego. Adekwatnego do sytuacji.

Odsuń się.

Nie dotykaj mnie.

Nienawidzę cię.

A przy tym wyglądał tak cudownie, mimo że wydawał się trochę drobniejszy niż dwa lata temu i bledszy niż zazwyczaj (choć to drugie było w sumie uzasadnione). Jasne włosy osuwały mu się do tyłu, więc rysy twarzy sprawiały wrażenie wyraźniejszych. Jego granatowe oczy robiły się jaśniejsze przez liczne światła wpadające do sali przez rozległe okna i błyszczały, tylko że nie w ten energiczny sposób. Jeszcze przed chwilą był wyraźnie spięty, ale teraz się rozluźnił. I — co najlepsze i najgorsze zarazem — nie patrzył na niego z wyrzutem, lecz z ulgą.

Nie patrzyłby na niego w ogóle, gdyby nie to decydujące pół sekundy.

Tylera kusiło, żeby przycisnąć jego rękę mocniej do swojego policzka, żeby mu wszystko wyjaśnić (bo w pełni na to zasługiwał), żeby go przeprosić (choć to by i tak nie wystarczyło), żeby wziąć ten głupi nóż i wbić go tam gdzie trzeba... Ale się powstrzymał.

Finalnie po prostu wstał i się odsunął. Na parę metrów.

Chciał jeszcze sięgnąć po sztylet, aby go schować, jednak jakoś nie ufał sobie wystarczająco, by to zrobić. Talizman był pierwszym elementem, tym spoza wymiaru, podczas gdy mikstura była drugim. (Nie potrafił do końca wyjaśnić skąd to wie, pewnie właśnie dzięki niej). Skoro talizman został zniszczony, uniemożliwił wyzwolenie całej mocy. Ale wciąż zostało jej wiele. A sądząc po nieprzyjemnym ukłuciu w piersi, mogła wrócić. Na pewno mogła. Na razie tylko ją stłumił, co nie oznaczało, że zupełnie zniknęła.

Luis podparł się rękami z tyłu i usiadł z ciężkim westchnięciem.

— Tyler...

Jakaś część jego umysłu chciała dać mu dokończyć. Jednakże obawa przed powrotem tego czegoś okazała się silniejsza. A może po prostu nie potrafił tak długo patrzeć, jak Luis dochodzi do siebie po szoku, który mu sam zafundował.

— Jak nic ci się nie stało, to wracaj. — Ku własnemu zaskoczeniu, opanował drżenie głosu. — Mówię poważnie.

Z perspektywy czasu mógł stwierdzić, że zabrzmiał trochę... nie trochę. Znacznie ostrzej niż zamierzał.

Luis rzucił szybkie spojrzenie na rozbity talizman i niemal niezauważalnie przełknął ślinę.

— Nie... Ale ta nitka...

— Zapomnij o niej. Zapomnij o wszystkim co się tu wydarzyło.

Zapomnij o mnie. To chciał powiedzieć, ale nie mógł.

Luis na chwilę wstrzymał oddech.

— Nie ma mowy — odparł, ale nie tym delikatnym, kojącym tonem co wcześniej.

A więc jednak.

Tyler zacisnął pięści, przygotowując się na każdą możliwość. Na coś bezpośredniego i szczerego, co mu się należało. Właściwie chciał to usłyszeć.

Pokrótce podsumowując: pozwolił Luisowi ze sobą zostać, bo mimo że czuł, co się może wydarzyć, łudził się, iż nad tym zapanuje. Potem przycisnął go do ściany, chociaż widział, że jest cały roztrzęsiony, a na koniec omal go nie zabił i to z głupiego powodu. A powstrzymał się tylko dzięki jego szybkiej reakcji. I to w ostatniej chwili, kierując ostrze sztyletu na bok. Brakowało naprawdę niewiele.

Było źle. Fatalnie. Gorzej niż kiedykolwiek.

Co prawda, po rozmowie z Leą Tyler spodziewał się, że prędzej czy później natknie się na Luisa. Ale dlaczego to się musiało stać akurat przy nim, akurat w takiej chwili, gdy widział go po raz pierwszy od ponad dwóch lat i akurat kiedy byli sami? Wolałby każdy inny możliwy moment. Tylko nie ten.

A teraz spodziewał się usłyszeć od niego wszystko poza...

To jeszcze nie zniknęło. — Nie zabrzmiało jak pytanie. — Mógłbyś dać sobie pomóc.

W pierwszej chwili zamarł. W głosie Luisa nie było słychać pretensji. To była prośba.

Poza tym... on wiedział. Domyślił się czy było to widać? Czy może pół na pół?

Poczuł, jak ucisk w piersi słabnie — i na tę świadomość ogarnęła go panika.

— Nie chcę twojej pomocy. — Oczy mu zapłonęły. — Kazałem ci się nie wtrącać, a ty miałeś to gdzieś.

Na twarzy Luisa odmalowało się wahanie.

— Tyler...

— Z portalem radźcie sobie sami — ciągnął chłodniej niż planował. — Skoro już się uparłeś, żeby próbować się zabić, to powodzenia. — Podszedł do niego, co nie było najlepszym pomysłem, ale jak już zaczął, nie mógł się wycofać. — Ja nigdzie z tobą nie wracam.

Kiedy schylił się po sztylet, Luis się wzdrygnął. Tyler starał się nie patrzeć wprost na niego aż do ostatniego momentu, kiedy schował nóż do pochwy i znów się odsunął.

— A to — skinął na resztki talizmanu — nie twoja sprawa. Wynoś się stąd.

Luis zacisnął usta. Przez chwilę wyglądał, jakby chciał się dalej kłócić, ale gdy oczy całkiem mu się zaszkliły, wykrztusił tylko:

— Jasne.

Po czym gwałtownie się podniósł i odszedł.

Tyler poczuł nagle kolejne ukłucie. Jednak tym razem nie miało to nic wspólnego ze skutkami mikstury od Apate.

Oddech mu się uspokoił dopiero po tym jak kroki Luisa zaczęły cichnąć w oddali.

Powinien poczuć natychmiastową ulgę. Zamiast tego miał jeszcze większą ochotę zwymiotować.

Już nie wiedział co robić. Chciał tylko, żeby Luis dał sobie z nim spokój, żeby skupił się na tym przeklętym portalu, Famie, czymkolwiek, co nie wiązało się ze zmaganiami bezpośrednio z Apate. Ale po ostatnim spojrzeniu, jakie od niego otrzymał, zaczynał mieć wątpliwości.

Przez chwilę miał nawet głupią nadzieję, że Luis się jeszcze zatrzyma.

Nic z tego.

Nie był pewien, na kogo się bardziej gniewać. Na boginię zdrady za to, że wymyśliła ten głupi plan czy na siebie za to, że się na niego zgodził?

Koniec końców, to on przesadził. I teraz zalała go frustracja — tak strasznie tęsknił za Luisem, tak bardzo chciał za nim pobiec i wszystko naprawić albo przynajmniej spróbować.

Ale tego nie zrobił.

Zwrócił się w stronę rozbitego talizmanu. Zanim zdążył to dokładnie przemyśleć, kopnął go przez całą salę, używając zarówno własnej siły, jak i mocy.

Miliony maleńkich kawałeczków rozprysły się na podłodze.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top