[XXVII] 𝐓𝐘𝐋𝐄𝐑
NIE TAK TO WSZYSTKO MIAŁO WYGLĄDAĆ.
Tyler naprawdę nie planował wplątywać się w kolejne konflikty, ale wyszło jak zwykle. Może po prostu problemy ciągnęły się za nim, dokądkolwiek poszedł.
Ale od początku:
Następnego dnia, kiedy normalnie wypadałby pierwszy maja, powinien już z samego rana ruszać do Rzymu. Jakkolwiek nie był zachwycony perspektywą ponownej podróży Rydwanem Nienawiści, to załatwiłoby sprawę najszybciej.
Przeszkoda numer jeden: żeby wypełnić te plany, musiałby najpierw wstać rano. A siedzenie do późnej nocy koło okna ani trochę nie pomogło.
Przeszkoda numer dwa, jeszcze gorsza: pojedynek, który wydawał się niewinny, ale wywołał spore zamieszanie.
To już dłuższa historia.
Około południa, może trochę później, Korynt z jakiś powodów tętnił życiem. Idąc drogą, Tyler uświadomił sobie, że dawno nie widział takich tłumów nawet w większych miastach. Dziwny zbieg okoliczności — zważywszy, że właśnie w Koryncie miał otworzyć się ten przeklęty portal.
Im dalej Tyler szedł, tym donośniejsza stawała się melodia, która zagłuszała liczne rozmowy herosów. Gdzieś w tłumie ktoś musiał grać na... chyba na lirze. Muzyka płynęła gładko, spokojnie, przez co tworzący się chaos nie wydawał się aż tak zły.
Normalnie Tyler nie zwracałby uwagi na przechodniów. Uważał jedynie, by nie natknąć się na Bellerofonta — przy czym spotkanie go tutaj było mało prawdopodobne, chyba nie miał specjalnie dużego pecha. Zamierzał jedynie znaleźć jakieś miejsce na uboczu, gdzie mógłby wezwać Starki i nie narazić miasta na zniszczenie w czasie jazdy.
No... ewentualnie narazić tę część, która by mu się nie spodobała.
Ale nagle pewna postać mignęła mu przed oczami i automatycznie zerknął w jej stronę, kiedy odeszła na bok.
Była parę metrów od niego — młodo wyglądająca dziewczyna z ciemnymi, lśniącymi włosami trzęsącymi się na plecach i ramionach przy każdym ruchu, ubrana w prostą białą sukienkę. Nie wyróżniałaby się szczególnie, gdyby nie rozglądała się nieustannie z niepokojem i gdyby jej oczy nie błyszczały taką inteligencją.
Tyler miał wrażenie, że gdzieś już ją widział. Po chwili sobie przypomniał — to ona kręciła się w pobliżu świątyni, przy której odbył się pojedynek dwójki herosów na śmierć i życie.
Teraz podeszła do jakiegoś mężczyzny stojącego tuż obok rogu. Po wymianie z nim kilku zdań rozejrzała się jeszcze raz, jakby za wszelką cenę chciała zapamiętać widok półbogów i legatariuszy w Koryncie, po czym ruszyła przed siebie w szybkim tempie. Nie minęła chwila, a ona zniknęła za zakrętem. Przechodząca grupa wyjątkowo wysokich herosów zaraz potem przesłoniła również mężczyznę.
I tyle Tyler ich widział.
Przynajmniej na pewien czas.
Jeszcze większy tłum zbierał się obok teatru. Choć przez wzgląd na różnorodność mieszkańców wymiaru starożytne państwa różniły się nieco od tych prawdziwych, dawnych, bo tknięto w nie szczyptę nowoczesności, zachowały większość pozorów. Przedstawienia stanowiące popularny sposób rozrywki za czasów Hellady wciąż się odbywały i wciąż nie brakowało widzów. To wyjaśniało niemałe zbiorowisko.
Tyler tylko raz zajrzał do greckiego teatru, do Aten. Nie z czystej ciekawości, a dlatego, że jedna dziewczyna strasznie nalegała. Koniec końców musiał się bardzo starać, żeby nie zasnąć. I od tamtej pory nigdy nie przyszedł na żadne inne przedstawienie. Ani nawet nie znalazł się tak blisko teatru jak teraz.
Chcąc wrócić do miejsca, w którym ostatnio wysadziły go Starki, postanowił po prostu wybrać tę krótszą drogę, przypadkowo wiodącą właśnie tamtędy.
Później doszedł do wniosku, że mógł jednak pójść dłuższą — tą co ostatnio. Może spotkałby mniej ludzi, a więc automatycznie mniej problemów.
Na początku wszystko było w porządku. Początki zawsze wydają się spokojne. Tłum zaczął wchodzić, by zająć miejsca, kiedy nagle ze środka wybiegł chłopak, który przepchnął się między ludźmi, mknąc przed siebie jak strzała.
A tuż za nim rzuciło się kilku kolejnych.
Działo się to zbyt szybko, żeby móc uważnie im się przyjrzeć, ale gdy Tyler odruchowo spojrzał w ich stronę, zobaczył, że byli ubrani w bardziej współczesny sposób i zdawali się młodzi... na oko. Jeden z nich, biegnący na końcu, krzyknął coś do pozostałych. Zbyt szybko i niewyraźnie, by zrozumieć, co. Zresztą hałas tłumu i tak go zagłuszał.
Nie byłoby to aż tak dziwne, gdyby zaraz potem wejścia do teatru nie zablokował ktoś inny.
Niski, ale mocno zbudowany mężczyzna z dłońmi zaciśniętymi w pięści, tęgą miną i czerwoną ze złości twarzą. Miał na sobie tradycyjny chiton i sandały. Na jego widok herosi stojący najbliżej wejścia zaczęli się wycofywać, a reszta natychmiast poszła w ich ślady.
— Di immortales! — syknął, wbijając wściekłe spojrzenie w chłopaków, którzy już zbyt się oddalili, by dał radę ich dogonić. Wściekłość w jego oczach, czarny kolor rzadkich włosów i zarostu, wydawały się Tylerowi znajome. Po chwili uświadomił sobie, że ten facet wyglądał jak starsza, bardziej zrzędliwa wersja obozowiczów, dzieci Dionizosa lub Merkurego.
Mężczyzna przez zaciśnięte zęby rzucił jeszcze barwniejszą wiązanką słów, po czym omiótł wzrokiem wszystkich zebranych.
— Wynoście się. Teatr zamknięty! — huknął donośnie, po czym odwrócił się i odszedł.
Wejście za nim zostało błyskawicznie zatrzaśnięte.
Wyczucie napięcia w tłumie nie sprawiało wielu trudności. Fala zdumienia przetoczyła się między herosami. Tyler dopiero wtedy oprzytomniał na tyle, by zdać sobie sprawę, że mimowolnie się zatrzymał. Właściwie drogę przed nim zastawiali ludzie, ale nie zwrócił na to uwagi. Stanął w miejscu, bo podświadomie ciekawość wzięła nad nim górę.
Już zamierzał ruszyć dalej i najlepiej zapomnieć o tym drobnym zamieszaniu, kiedy poczuł, jak ktoś łapie go za ramię. Odwrócił się.
I musiał gwałtownie zamrugać, aby się upewnić, że nie ma halucynacji.
— Co ty tu robisz? — zmarszczył brwi. — Właśnie miałem...
— Wracamy do Rzymu — Claire weszła mu w słowo. — Tak. Wiem, że powinnam wysłać iryfon, ale... to długa historia.
Machnęła wymijająco ręką, co było kompletnie nie w jej stylu, ale sądząc po błysku niepokoju w brązowych oczach, miała jakiś poważny problem. Patrzyła na niego tylko przez chwilę, po czym jej wzrok błądził wszędzie dookoła, jakby czegoś szukała.
— Teraz mi się już nie spieszy.
— Rozmawiałam z Egerią — wyznała wreszcie Claire, poprawiając ramiączko plecaka. Nie miała już na sobie zbroi, dzięki czemu nie wyróżniała się specjalnie z tłumu. — O portalu.
Tyler chciał od razu odpowiedzieć, ale w tym momencie głos utknął mu w gardle.
Cholerny portal. Cholerna Apate. I cholerny napój, po którym wciąż momentami miał ochotę zwymiotować.
— Otworzy się tutaj — ciągnęła dziewczyna. — Lub już się otworzył. Ale tylko w jedną stronę, to znaczy stamtąd do nas. Nieco większy problem stanowi ten drugi, w Rzymie.
Tyler rozejrzał się od niechcenia. Nikt ich nie obserwował i raczej nie podsłuchiwał, ale Claire i tak mówiła przyciszonym głosem. Nigdy nic nie wiadomo.
— Gdzie on jest? — zapytał.
Claire zaczęła nerwowo wyłamywać sobie palce.
— To trzeba jeszcze ustalić.
— Ktoś o nim wie? Poza tobą i mną?
— Nie mam pojęcia — zacisnęła usta.
Świetnie.
— Tylko Apate zna sposób, żeby zniszczyć ten portal.
Jeszcze lepiej.
— Ale — dodała szybko — Egeria podsunęła mi jedną sugestię, jak możemy poznać ten sposób.
Egeria. Kto jak to, ale akurat ona mogła wiedzieć, że Apate pojawi się w Koryncie. I mogła znać jakąś sztuczkę, żeby ją przekonać. Ale mimo to, bieganie do bogini zdrady z jakąkolwiek sprawą...
— Nie zdajemy się na Apate — oznajmił bez chwili wahania.
Dopiero później uświadomił sobie, że powiedział to zbyt twardym tonem. Claire jednak była zajęta rozglądaniem się dookoła z niepokojem, by zwrócić na to uwagę. Trochę przypominała tamtą dziewczynę w białej sukience, tylko że tamta była bardziej tajemnicza.
A potem uświadomił sobie jeszcze jedną rzecz — gdyby Apate to usłyszała, wywróciłaby oczami. Przecież sam przyjął od niej... coś, co nazywała pomocą, a było nią w jakiś dziesięciu procentach. Pozostałe dziewięćdziesiąt stanowiło utrudnianie mu życia.
— Nie — zgodziła się Claire. — Jest inna metoda, właśnie dlatego tu jestem.
Tłum zaczynał się powoli rozchodzić, dlatego rzuciła mu znaczące spojrzenie i odeszli na bok, żeby nie rzucać się w oczy. Dopiero wtedy zapytała niemal bezgłośnie, tak że bardziej wyczytał słowa z ruchu jej ust niż je usłyszał:
— Co wiesz o Famie?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top