[XVIII] 𝐋𝐔𝐈𝐒
MYŚLAŁ, ŻE JEST GOTOWY.
Nie był.
Myślał, że Larry będzie gotowy, skoro prędko dobył miecza.
Ale Larry też nie był.
Myślał, że Lea, która spojrzała za siebie setną sekundę wcześniej, będzie gotowa.
Też nie była.
W sumie nic dziwnego. Po spotkaniu sfingi, Scylli i Charybdy można się było spodziewać kolejnego, jeszcze gorszego potwora. Tymczasem tajemniczy, poruszający się niemal bezgłośnie obiekt nie przypominał żadnego mitycznego stworzenia, które Luis znał. Stwierdzenie, czym tak naprawdę był, stanowiło niemałe wyzwanie.
Próbując skupić na nim wzrok, Luis dostał jeszcze większego oczopląsu niż wcześniej, gdy po dłuższej wędrówce w ciemności zapalono światło. Postać nieustannie zmieniała kształt i co chwilę wtapiała się w tło jak kameleon. Mimo starań nie dało się nawet ocenić, czy bardziej przypomina człowieka, czy potwora. Raz była taka, raz zupełnie inna.
Luis zacisnął palce na rękojeści miecza z zamiarem wyciągnięcia go z pochwy, ale się zawahał. Nawet gdyby to zrobił, to co dalej? Jak walczyć z czymś, czemu nie można się nawet z grubsza przyjrzeć?
Usłyszał głos Lei tuż obok siebie, jednak wydawał mu się lekko stłumiony. Nie mógł wyłapać poszczególnych słów. Sądząc po jej tonie i szczątkach pełnej wypowiedzi, które udało mu się zrozumieć, wygłosiła niezbyt pochlebny komentarz po starogrecku. Luis już zamierzał się rozejrzeć, zobaczyć czy Scylla nie szykuje się do ataku od drugiej strony, ale w ostatniej chwili nieznana postać wlepiła wzrok prosto w niego.
Jego oczy przyciągały uwagę. Nie tylko dlatego, że były jedynym elementem, na którym dało się normalnie skoncentrować, który nie zmieniał się co pół sekundy, ale też dlatego że płonęły żywą czerwienią.
Jasne, Luis spotkał już wiele potworów i bogów mających albo niespotykany kolor tęczówek, albo tylko jedno oko, albo wiele, albo coś jeszcze innego. Teoretycznie nie powinien się dziwić. Ale z nieznanego powodu to konkretne, mocno czerwone spojrzenie przyprawiało go o dreszcze. Było zdecydowanie zbyt przenikliwe.
Z perspektywy czasu mógł stwierdzić, że niepotrzebnie (i odrobinę za długo) się przyglądał. W pewnym momencie zdał sobie sprawę, że po prostu nie może odwrócić wzroku. Cały świat wokół stawał się niewyraźny, aż w końcu zaniknął całkowicie. I wtedy, oczywiście, musiały się pojawić wizje.
Dla herosów nie była to wprawdzie wielka nowość. Przynajmniej od czasu do czasu każdego półboga nachodziły sny, podczas których oglądał przeróżne sceny — niekoniecznie takie, jakie chciał oglądać. No, prawie nigdy nie takie. Niemniej Luis w ostatnim czasie praktycznie nie miał koszmarów, co stanowiło miłą odmianę po pierwszych miesiącach po wojnie z Chaosem. Wtedy nie mógł nawet na chwilę zmrużyć oka bez wyjątkowo realistycznych i koszmarnych sennych wizji. Z kolei od jakiegoś roku chyba ani razu nie przyśniło mu się nic szczególnego. Najwyraźniej była to tylko cisza przed burzą. A żeby burza się rozpoczęła, nie musiał nawet zasypiać.
To stało się nagle. Nie pamiętał, w którym dokładnie momencie stracił kontakt z rzeczywistością. Nie umiał też ocenić, jak długo to trwało. Po prostu nagle cała sceneria wokół się zmieniła... zdecydowanie szybciej, niż był w stanie zarejestrować. Nie czuł się już obecny w wydarzeniach, które widział. Jedynie przyglądał się temu wszystkiemu, co się działo.
Prycza w Obozie Jupiter. Bardzo, bardzo znajoma. Nie taka, jaka znajdowała się tam teraz, tylko taka jak dwa lata temu, zanim Chaos przystąpił do ostatecznego ataku. Środek nocy. Wszyscy herosi pogrążeni w głębokim śnie.
No... przynajmniej oficjalnie.
Luis uświadomił sobie, że pamięta tę noc, kiedy ubrana w czarne dresy i bluzę z kapturem dziewczyna dyskretnie wspięła się do pryczy i potrząsnęła go za ramię.
To znaczy — nie prawdziwego jego. Jego z przeszłości, z tej wizji, który nie wyglądał na szczególnie zachwyconego nagłą pobudką.
— Luis — Lea Farewall odezwała się cichym, lecz naglącym i zdecydowanym głosem. — Wstawaj. Musimy pogadać.
Usłyszał ją, ale nie miał najmniejszej ochoty reagować. Czuł, jak lepią mu się powieki, kiedy próbował je podnieść. Wymamrotał coś pod nosem i odwrócił się na drugi bok.
— Co? — zapytała Lea.
— To może poczekać — powtórzył trochę wyraźniej. — Do rana.
Zabrzmiało bardziej jak pytanie niż stwierdzenie, choć ciężko było ocenić, bo mówiąc to, Luis wciskał twarz w poduszkę.
— Nie! Wstawaj, teraz. To ważne.
Ciekawe, która była godzina. Pewnie coś koło trzeciej.
Luis jęknął, kiedy Lea ponownie pociągnęła go za ramię.
— Daj mi spokój.
Rzecz jasna nie zamierzała tego zrobić. I nie zrobiła. Tylko na krótką chwilę rozejrzała się wokół, jakby się obawiała, że ktoś ich podsłucha.
— Nie ma mowy. I nie kłoć się ze mną, bo wszystkich obudzimy. — Po tych słowach odczekała, a gdy Luis nijak nie zareagował, nachyliła się i wyszeptała mu do ucha: — Musimy coś sprawdzić, zanim Chaos postanowi nas znów odwiedzić. Także wstań, w miarę cicho.
Tamtego dnia dopiero co zetknęli się z pierwszym, aczkolwiek łagodnym atakiem wroga. Bóstwo objawiło się w Nowym Rzymie pod postacią ogromnego płomienia, a następnie wysłało do miasta całą armię bazyliszków, którym herosi musieli stawić czoła. Po męczącym dniu część obozowiczów miała problemy z zaśnięciem. Ale Luis nie zaliczał się do tej części. Spało mu się dobrze... dopóki nie przyszła Lea.
Prawdopodobnie ignorowałby ją w dalszym ciągu, aż w końcu siłą ściągnęłaby go z łóżka, gdyby nie jej ostatnie, nieco rozbudzające słowa. Niechętnie bo niechętnie, ale jednak się podniósł i przetarł oczy.
Twarz Lei rozjaśnił pełen satysfakcji uśmiech.
— Muszę po coś iść, więc masz chwilę czasu. Spotykamy się na zewnątrz, jasne?
Luis potrzebował chwili, by sens tej wypowiedzi do niego dotarł. Rozejrzał się pospiesznie i zmarszczył brwi.
— Tylera też obudziłaś?
— Co? A, tak. — Zeszła na dół, rzuciła mu ostatnie znaczące spojrzenie i wymknęła się w stronę swojej własnej pryczy.
Kiedy tylko odeszła, znów zapanowała głucha cisza. Luis z trudem powstrzymał chęć ponownego położenia się, zakopania pod kołdrą i zaśnięcia, ale to by nic nie dało. Zapewne Lea przyszłaby znowu, więc właściwie nie miał najmniejszego wyboru.
Nie wiedząc, że zmierza na pierwsze niezbyt przyjazne spotkanie z boginią Apate, wstał w końcu i zszedł z pryczy.
W łazience, do której wpadł dosłownie na chwilę, obmył twarz wodą, aby się rozbudzić. Nic to jednak nie dało. Wciąż zaspany, wziął tylko miecz na wszelki wypadek, założył buty, po czym wyszedł na zewnątrz.
Był to czas, gdy Obóz Jupiter otaczała stworzona przez bogów specjalna bariera, chroniąca siedzibę herosów przed wszelkimi kaprysami pogody. Niemniej nawet wtedy nocą robiło się nieco zimniej. Chłodne powietrze powinno być dla Luisa przynajmniej trochę otrzeźwiające. Oczywiście nie spełniło tej powinności.
Prawdę mówiąc, podczas tego nocnego wypadu zmęczenie opuściło Luisa tylko dwa razy i to na niedługie chwile. Raz, gdy spotkali Apate. Raz, trochę wcześniej, gdy musieli dojść do zgody z posągiem Terminusa. Przez resztę czasu... no cóż.
Lea jeszcze się zbierała, więc wychodziło, że był sam. Stojąc na dworze w tych samych ubraniach, w których z trzy minuty temu spał, z podkrążonymi oczami i potarganymi włosami nie prezentował się zbyt porządnie, ale to się nie liczyło. Pomimo samej koszulki z krótkim rękawem chłód mu nie dokuczał. Nagle prawdziwy Luis poczuł silną zazdrość. Czy można zazdrościć samemu sobie? Najwyraźniej tak, jeśli chodzi o wersję z przeszłości. Dałby wszystko, by wrócić do tamtych czasów sprzed tragedii, jaką przyniosła wojna z Chaosem. Chciał móc oglądać to samo, co on w tej wizji — Obóz Jupiter z mniejszą ilością ulepszeń, mniej bogatą architekturą, ale pełnym składem obozowiczów. Rzecz jasna, mógł o tym jedynie marzyć. Wiedział o tym, doskonale wiedział.
A jednak żal pogłębił się jeszcze, kiedy Luis (ten z wizji) usłyszał za sobą głos:
— Patrz pod nogi.
Zatrzymał się gwałtownie i gdy spuścił wzrok, zrozumiał o czym mowa. Tam, gdzie zamierzał postawić następny krok, leżało coś podłużnego, ledwie zauważalnego wśród trawy i mroku. Zaraz jednak rozpoznał, że to strzała. Jedna z pozostałości po bitwie, którą najwyraźniej przeoczono podczas przywracania obozu do porządku po bitwie. Luis odwrócił się.
Widok Tylera Clarke'a opierającego się o ścianę najbliższego budynku, z rękami skrzyżowanymi na piersi i swoim typowym znudzonym spojrzeniem stanowił normę... dla Luisa z przeszłości. Dla teraźniejszego — wręcz przeciwnie.
Nie wiedział, co czuje. Mnóstwo sprzecznych emocji się ze sobą mieszało, zlewało, tworząc dziwaczną całość. Co było najgorsze? Chciał mu się dokładnie przyjrzeć, ale nie mógł. Nie dlatego że panował mrok. Ilekroć usiłował mocno się skupić na twarzy Tylera, jego oczach (tak ciemnych, że nawet za dnia z trudem dało się oddzielić tęczówki od źrenic, a co dopiero w nocy), jego ciemnobrązowych włosach (wyglądających teraz niemal na czarne) albo czymkolwiek w jego wyglądzie, obraz zdawał się zamazywać.
To nie było realne. To tylko wizja, coś jak sen. A jednak Luisa ogarnęła panika. Nienawidził tego, że w jego pamięci rysy Tylera Clarke'a naprawdę zaczynały się zacierać.
I przez to jeszcze bardziej chciał cofnąć się w czasie do nocy, która właśnie mu się ukazywała. Gdyby to zrobił, mógłby wreszcie docenić rzeczy niegdyś stanowiące dla niego codzienność. Obecność Tylera, jego głos, dotyk, wszystko. Dlaczego nie zakochał się w nim wcześniej? Albo dlaczego sobie tego nie uświadomił wcześniej, kiedy mieli tyle czasu?
Teraz za późno, by cokolwiek zmienić. A w wizji wszystko było niewyraźne. Tylko z własnych wspomnień mógł przywołać szczegóły.
Tyler spojrzał wprost na niego. Kącik ust lekko mu drgnął, oczy wypełnił błysk. To nie był jeden z jego specjalnych, serdecznych, bardzo rzadkich uśmiechów. Kryło się w nim raczej trochę przekory, ale i tak Luis zrobiłby wszystko, żeby zobaczyć ten uśmiech w prawdziwym życiu.
— Nie sądziłem, że wstaniesz — skomentował Tyler.
— Ja też nie.
Oczy rozbłysły mu jeszcze bardziej. Wyprostował się i odsunął od ściany.
Dopiero wtedy Luis zdołał lepiej mu się przyjrzeć. Nie tak dokładnie jak chciał, no i wymagało to niemałych starań, ale przynajmniej zrobił jakiś postęp.
Włosy miał wprawdzie potargane, lecz nie bardziej niż zwykle. Wciąż był ubrany w dżinsy i fioletową koszulkę Obozu Jupiter wystającą spod czarnej bluzy. Wówczas Luis nie zwrócił na to uwagi przez zmęczenie, natomiast z perspektywy czasu zdał sobie sprawę, że Tyler albo wcześniej umówił się z Leą, albo po prostu nie kładł się spać. Bo niemożliwe, żeby tak wyglądał po obudzeniu w połowie nocy. Luis nie miał tylko pewności, która z tych opcji jest prawdziwa.
— Po co idziemy o tej godzinie? — zapytał, starając się nie wyrażać w głosie tylu wyrzutów za niechcianą, nieplanowaną pobudkę. Nie udało się.
Tyler to dostrzegł. Przyjrzał mu się uważniej.
— Nie domyślasz się?
Gdy powiedziała to na głos, wszystko wydało się oczywiste. W końcu dzisiaj... nie, właściwie wczoraj... Chaos zdołał wtargnąć do Nowego Rzymu i wywołać... no, chaos. Działo się coś niedobrego. I dało się to wyczuć, szczególnie po latach spędzonych w towarzystwie jego sprzymierzeńców. Gdyby Luis był bardziej przytomny, doszedłby do tego sam. Wcześniej.
— Słuchaj, Ward — Tyler odgarnął mu włosy z czoła całkowicie naturalnym ruchem, który w tamtej chwili zirytował Luisa. — Jeśli nie chcesz iść, to nie. Nikt cię nie zmusza.
— Poza Leą.
— Nieprawda. Chodziło jej tylko o to, żebyś wiedział. — Przyglądał mu się uważnie, ale z lekkim rozbawieniem. A może po prostu z kpiną. — Wracaj spać jak chcesz.
Zamiast odpowiedzieć, Luis oparł się o jego ramię. Nie zamierzał tego zrobić. To był bardziej odruch, tak jak gwałtowne mrugnięcie, gdy ktoś klaśnie ci przed oczami. Wtulił się w niego i zamknął oczy.
— Ale do łóżka — sprecyzował Tyler.
— Nie chcę.
I naprawdę nie chciał. Przecież nie mógłby zasnąć ze świadomością, że w obozie dzieje się coś złego. Nie chciał niczego przegapić. Po prostu nie mógł nic zrobić z tym, że cały czas zbierało mu się na sen.
Tyler oparł się znowu o ścianę.
— A powinieneś. Nie wyglądasz najlepiej.
— Dzięki.
Uśmiechnął się, tym razem łagodniej, ale Luis tego nie widział. Był zajęty przyciskaniem twarzy do jego bluzy, wdychaniem jego zapachu, próbami chwilowego odpoczynku bez zaśnięcia.
— No dobra. Twój wybór. Naprawdę ci zależy, żeby włóczyć się po nocach i szukać oznak nadchodzącego końca świata?
Luis westchnął i odsunął się od niego, żeby oprzeć się o ścianę budynku tuż obok. Przetarł oczy. Nie mógł sobie pozwolić na zaśnięcie.
— Zależy mi... na tym, żeby nie przespać końca świata.
Tyler wzruszył ramionami.
— Tak by było prościej.
Te słowa nic nie znaczyły. Kiedy przyszło co do czego, nie próbował uniknąć całej czarnej roboty. Wręcz przeciwnie.
Luis przez chwilę nic nie mówił, więc zapadła całkowita cisza. Nie było w niej jednak nic niezręcznego. Z Tylerem czuł się dobrze. Tak, to słowo pasowało idealnie.
Okej, bywał złośliwy. I niespecjalnie towarzyski. I Luisa też czasem to denerwowało. A jednak Tyler Clarke miał w sobie coś cholernie intrygującego. A że potrafił być też lojalny i troskliwy, cóż... Luisa do niego ciągnęło. Nie mógł tego zmienić.
Gdyby do tego wszystkiego Tyler był choć trochę mniej uparty... Może dałby się przekonać, by znaleźć jakieś inne wyjście.
— Naprawdę myślisz, że to się skończy? — zapytał nagle. W jego głosie nie pobrzmiewał jednak nawet cień rezygnacji czy przygnębienia, a jedynie ciekawość.
Luis zmarszczył czoło. Miał ochotę znowu się do niego przytulić.
— Mam nadzieję — odparł. — A ty?
Tyler spojrzał na niego z jeszcze mocniejszym niż wcześniej błyskiem w oku. Wzruszył ramionami, co nie stanowiło zbyt jasnej, satysfakcjonującej odpowiedzi.
Luis wbił wzrok w ciemne niebo rozpościerające się poza granicami bariery, która rzekomo chroniła cały teren obozu. Jeszcze parę dni temu wszyscy mieli pewność, że ochrona jest wystarczająco mocna. Aktualnie nic nie było pewne. Czy Obóz Jupiter przetrwa. Czy to niebo usiane licznymi, jaśniejącymi konstelacjami przetrwa. Czy cały świat przetrwa. Albo wszystkie światy... jeśli jakieś jeszcze istniały, według innych wierzeń. I, jeśli wojna z Chaosem zakończy się pokonaniem pierwotnego bóstwa, to jak poważne okażą się jej skutki dla herosów.
— Chciałbym wierzyć, że się uda — powiedział w końcu Tyler. — Ale niczego nie można być pewnym. — Rzucił mu przelotne spojrzenie i po chwili namysłu dodał: — Nie licząc tego, że zawsze będę przy tobie.
Świetnie.
Luis nie pamiętał, co wtedy odpowiedział. Następnym co kojarzył był moment, kiedy wróciła Lea. A i zaraz potem wizja zaczęła się rozmywać.
Nie wiedział, jak wiele czasu zabrało mu to wspomnienie. Z trudem odzyskiwał świadomość, zastanawiając się, po co to było. Wszystkie rozmowy po tamtym dniu, po ataku bazyliszków na Nowy Rzym, nie utkwiły szczególnie mocno w jego pamięci. Dlatego akurat o tych słowach Tylera nie myślał specjalnie często. Teraz przypomnienie szczegółów dobiło go jeszcze bardziej.
Najwyraźniej nie można być pewnym kompletnie niczego.
Tłumiąc w sobie złość, zacisnął mocno powieki. A kiedy je otworzył, rzeczywistość wróciła.
___________________
〖Notka〗
No i mamy ostatni rozdział przed świętami - niezbyt długi i ze znikomym (zerowym) wpływem na całą fabułę, ale jest. Do wtorku raczej nie planuję zaglądać na Wattpada (chyba że coś poczytać) więc już teraz życzę wam wesołych Świąt Wielkanocnych 🐰🌺
Ave!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top