[XLV] 𝐓𝐘𝐋𝐄𝐑

ZACZĘŁO SIĘ NIEPOZORNIE.

Stos białych, lekko pogniecionych dokumentów opadł na stół. Dziewczyna westchnęła, pochylając się nad nim i opierając ręce po jego bokach. Pomimo niedorzecznie wczesnej pory wstała już dość dawno i teraz była gotowa do wyjścia. Długie, grube włosy w kolorze lukrecji, kontrastujące z porcelanową cerą, zaplotła starannie w dwa warkocze. Przenikliwe szare oczy lustrowały pospiesznie wydrukowany tekst. Poza tym, miała na sobie postrzępione czarne dżinsy, białe adidasy i dopasowaną białą koszulkę z golfem pod kurtką bejsbolówką opatrzoną logo Obozu Jupiter. Dzięki podwiniętym rękawom widoczny był tatuaż na jej przedramieniu: SPQR, rząd kresek i księżyc, symbol Luny. Jej twarz nie zdradzała ani odrobiny zmęczenia, co mogłoby się wydawać zaskakujące wpół do szóstej rano, ale po treningu wilczycy Lupy i tylu latach w legionie stanowiło normę.

Wyprostowała się i przekartkowała stos. A kiedy tylko usłyszała jego kroki na korytarzu, odezwała się:

— Wzięłam trochę papierów od naszych pretorów. Ważne sprawy dotyczące kontaktu z Łowczyniami, Amazonkami i takie tam... — machnęła ręką.

Tyler podszedł bliżej, krzyżując ramiona na piersi. Te sprawy organizacyjne nie powinny go obchodzić. I go nie obchodziły, chyba że słuchał o nich od niej. Ona nie brzmiała, jakby po prostu go o czymś informowała, tylko jakby wspólnie dyskutowali nad problemem, którego rozwiązanie zależy od nich obojga. A przez to zaczynał się trochę angażować (choć oficjalnie nie miał nic do powiedzenia). I... chyba już wtedy się spodziewał, co się pewnego dnia wydarzy — że w końcu będzie musiał przyjąć ofertę chodzącą za nim od dłuższego czasu.

— A to nie miało być tak, że oni chcieli osobiście to załatwić? — uniósł brwi.

— Na początku tak. Potem... okazało się, że mają strasznie dużo roboty. No więc spytałam wczoraj Hazel, czy mogłabym pomóc, a ona się zgodziła.

Dziewczyna podniosła dokumenty do pionu, postukała nimi o blat, po czym wręczyła Tylerowi.

— Możesz jej to przekazać? Albo Frankowi — poprosiła. — Powiedz, że wszystko gotowe. Muszę lecieć do zbrojowni, Lea i Lavinia pewnie już czekają.

Przypomniał sobie przez mgłę, jak Lea wieczorem narzekała, że musi wstać wcześnie do jakiegoś nudnego zajęcia (Jutro może być koniec świata, a ja się nawet dobrze nie wyśpię!).

Spojrzał po sobie. Nie przebrał się jeszcze z ubrań, w których spał, ale zaraz zamierzał to zrobić.

— Nie ma sprawy.

— Dzięki! — rzuciła i pobiegła do wyjścia, jednak w ostatniej chwili się zatrzymała. Obróciła się na pięcie. — Ach, i w ogóle... skoro dzisiaj prawdopodobnie odbędzie się bitwa, to na wypadek, gdyby się coś stało...

Nie chciał usłyszeć końcówki.

— Nic się nie stanie, Ida.

Zamarła.

— Ale...

— Wygramy i będzie dobrze — uśmiechnął się, przecierając kącik oczu. Sam nie do końca w to wierzył, ale starał się brzmieć przekonująco, żeby uniknąć tematu. — Okej, muszę się ubrać.

Ida odwzajemniła uśmiech z lekką niepewnością.

— Może... na to liczę. Ale gdyby jednak...

— To wtedy pogadamy. Chociaż wątpię, że tak będzie.

Poczuł, jak pocą mu się ręce. Wiedział, o co jej chodziło. Mógłby się tego podjąć, o ile by wytrwał do końca bitwy w odpowiednim stanie. Po prostu nie chciał myśleć, z czego wynikałaby taka potrzeba.

Oczy Idy rozbłysły. Chyba poważnie zastanawiała się nad jego słowami. Finalnie skinęła głową.

— Jasne. Widzimy się później.

W chwili, gdy wyszła, cała sceneria się rozmyła.

Tyler znalazł się znowu na polu bitwy — tym, które śniło mu się wiele razy w pierwszych miesiącach spędzonych w wymiarze, tyle że wtedy zawsze towarzyszył mu gwar walki. Teraz obóz był opustoszały i zrujnowany. Pod gruzami leżały zakrwawione bronie poległych herosów, jednak ciał nie było widać. Niebo się uspokoiło; najwyraźniej bogowie również ze sobą skończyli.

Chciał się ruszyć, ale nogi odmawiały mu posłuszeństwa, jakby zostały przytwierdzone do ziemi.

Druga Kohorta — głos Idy, który usłyszał znacznie później, zabrzmiał mu w głowie. — Oni potrzebują centuriona.

Poczuł ucisk w piersi. Śnił, więc nie powinien niczego czuć. A jednak to były wyrzuty sumienia. Zostawił ten obóz zaraz po bitwie. Zostawił ich wszystkich, zdając sobie sprawę, że już nigdy nie wróci.

Myślał, że w ciągu dwóch lat pozbył się poczucia winy, a ono teraz wróciło z kilkukrotnie zwiększoną siłą. To prawda, że kiedyś nie przepadał za tym miejscem. Nie podobały mu się niektóre zasady i... no cóż, cały czas gryzła go ponura świadomość, że słudzy Chaosu w jakimś stopniu śledzą jego poczynania, kiedy tam przebywał. Potem wszystko się zmieniło, zyskał więcej luzu. Chociaż musiało minąć kilka miesięcy, aby się przyzwyczaił.

A teraz bardzo chciał tam wrócić, zajrzeć choćby na chwilę. Oczywiście nie było to możliwe.

Jego matka i rodzina od jej strony należeli do legionu od... Uch. Zdecydowanie od dawna. I wszyscy byli dobrymi, oddanymi Rzymianami. Ale była też druga strona, to znaczy jego ojciec, śmiertelnik. O nim nie mógł za wiele powiedzieć, skoro nigdy nie miał okazji go poznać — chociaż może to też o czymś świadczyło. I może dało się ocenić, w kogo się bardziej wdał.

Nagle całą ziemią wstrząsnęło. Tło znów się rozmyło. Tyler odsunął od siebie te myśli.

Nastała ciemność. Nie był pewien ile czasu spędził, próbując dojrzeć cokolwiek wokół siebie, ale wystarczająco dużo, żeby zakręciło mu się w głowie. W końcu z całkowitego mroku wynurzyła się postać. Nie... nie postać. To był jakiś niezidentyfikowany, zmieniający się bez przerwy kształt, który w jakiś sposób był widoczny w ciemności.

Tyler nie zdążył nawet dobrze mu się przyjrzeć. Kształt okazał się niematerialny, bo dosłownie przez niego przeszedł. Albo... w niego wniknął. Chłopak nie potrafił stwierdzić, gdyż w chwili, kiedy poczuł na całym ciele chłód (którego też nie powinien czuć) gwałtownie otworzył oczy.

Obudził się, wciąż z dreszczami od zimna. Powieki miał zlepione. Przełknął ślinę, z trudem znosząc nieprzyjemny posmak w ustach, a następnie usiadł na łóżku.

Był ranek czwartego maja. Niezależnie od tego, co się miało wydarzyć za trzy dni, Tyler miał pewność, że gdy opuści Korynt, już więcej do niego nie wróci.

***

Łudził się, że po wstaniu i uszykowaniu się do wyjazdu poczuje się lepiej.

Nic z tych rzeczy.

Chłód nie ustępował, a jeszcze się pogłębiał. Było mu tak źle, że nawet nie rozważał zjedzenia czegokolwiek, by przynajmniej nie mieć nic do zwrócenia.

Kiedy wyszedł na zewnątrz i przeszedł się kawałek, nie mógł nie zauważyć, że coś się zaczynało dziać. Na ulicach miasta panowało wyraźne napięcie. Zwykli, neutralnie nastawieni mieszkańcy nie odważyli się pospacerować lub gdziekolwiek się udać. Tyler mijał tylko grupy herosów w zbrojach, a każdy miał srogą minę, dłoń przy rękojeści broni i podejrzliwe spojrzenie, jakby spodziewał się ataku z każdej możliwej strony.

Wszystko to działo się niedaleko od budynku, który Claire wskazała Lei. A przynajmniej tak mu ostatnio powiedziała (rozmowa nie należała do najprzyjemniejszych, ale zdołał przy niej powstrzymać... to coś). Miał szczerą nadzieję, że Lea weźmie jego radę na poważnie, mimo że podczas tego spotkania zachowywał się tak, że wcale by się nie zdziwił, gdyby straciła do niego zaufanie. On sam go do siebie nie miał.

Chciał się upewnić, czy zamierzają jechać do Grecji, ale oczywiście nie mógł tego zrobić. Jeszcze by pogorszył sprawę.

Chociaż wciąż, zerkając w tę stronę, czuł się gorzej niż normalnie. O ile to w ogóle możliwe.

Miał wielkiego pecha. Po odkryciu działania mikstury Apate przeniósł się w inne miejsce (bo ostatnie pokazał Lei). Ale musiał trafić niedaleko nich.

Zacisnął usta i przyspieszył. Musiał znaleźć dobre miejsce do wezwania Graj, z daleka od ciekawskich, gotowych do buntu herosów. Jednak w pewnym momencie zemdliło go tak bardzo, że się poddał. Potrzebował coś zjeść.

Zatrzymał się, zszedł na bok i zaczął przeszukiwać kieszenie, żeby wyjąć drachmy, kiedy usłyszał za sobą głos:

— Tyler.

Zamarł. Odwrócił się sztywno, a wtedy zalała go fala sprzecznych emocji, jedna po drugiej.

Uświadomił sobie nagle, jak dawno go nie widział — nie tak normalnie. Nie dwa lata temu, na wpół przytomnego, po ciężkich obrażeniach odniesionych w bitwie. Nie parę dni temu, gdy sam go prawie nie zabił. Tylko tak jak teraz, bez cienia większego zmęczenia czy przerażenia na twarzy, z blond włosami sprawiającymi wrażenie jeszcze jaśniejszych w promieniach słońca i typowym dla niego blaskiem w oczach. Patrzył na niego, jakby nic się nie stało. A Tyler byłby skłonny w to uwierzyć (zaczynał już czuć trochę miłego ciepła w piersi), gdyby nie ból w skroni, który pojawił się właśnie w tym momencie, sprowadzając go na ziemię.

I wtedy wciągnął gwałtownie powietrze, starając się opanować złość. Luis tu był, sam, w czasie gdy zaczynało się najgorsze. Równie dobrze mógłby nadstawiać się komuś, kto wymachuje na oślep mieczem.

(No dobrze, Tyler robił dokładnie to samo, ale po nim nikt nie oczekiwał, że będzie na siebie uważać).

Otwierał usta, żeby mu to powiedzieć, ale w ostatnim momencie się pohamował. Przecież miał go do siebie nie zachęcać. Nadal nie umiał wyczuć momentu, w którym to coś przejmie kontrolę. I nadal nie panował nad tym wystarczająco.

Wyjął rękę z kieszeni. Rozejrzał się, czy na pewno nikt nie zwraca na nich zbyt dużej uwagi, po czym szybko do niego podszedł.

— Co tu jeszcze robisz? — wycedził. — Powiedziałem Lei, żebyście...

— Wiem — przerwał szybko Luis. — Niedługo tam jedziemy.

Przez mgłę desperacji Tyler uzmysłowił sobie, że nie powinien mówić o wyprawie do Rzymu, nie w takim miejscu i otoczeniu. Zaklął w duchu.

— A tobie powiedziałem, żebyś się trzymał z daleka — zacisnął pięści, wsuwając je z powrotem do kieszeni.

Na ułamek sekundy oczy Luisa przybrały podobny wyraz do tego, który miały w pałacu Famy, tuż przed tym jak wyszedł.

— Nie chciałem... — zawahał się. — To nie powinno tak wyglądać.

Tyler poczuł absurdalną potrzebę parsknięcia śmiechem. Z trudem się powstrzymał. Gdyby cokolwiek wyglądało tak, jak powinno...

— Racja. Nie powinno cię tu być.

Luis spuścił wzrok, a rękę wsunął do kieszeni. Kiedy ją wyciągnął, Tylerowi zakręciło się w głowie.

— Powiedz mi tylko, czego potrzebujesz — podszedł do niego powoli, wyciągając w dłoni kłębek nici. Nici Ariadny. — I nie będę ci więcej przeszkadzał.

— Nie — Tyler pokręcił głową. — Zabierz to. Już jej nie chcę.

— Więc o co chodzi? — Luis schował ją z powrotem do kieszeni. — Proszę. Cokolwiek chcesz zrobić, jestem po twojej stronie. Tylko daj znać.

Tyler nie był pewien, jak zdołał nie zmienić tonu ani spojrzenia na choć trochę łagodniejszy. Chyba wyłącznie przez doskwierający ból. Bo kiedy Luis tak na niego patrzył, miał ochotę go objąć i przycisnąć do siebie, i...

Czy on specjalnie tak na niego działał? Ciężko było ocenić.

— Nie mam na to czasu — odparł cierpko.

Luis westchnął, jakby szykował się, aby mu coś powiedzieć — coś poważnego. W końcu zmierzył go przenikliwie tymi ciemnoniebieskimi oczami, po czym wykrztusił tylko:

— Nie możesz jechać sam.

Tego faktu nie dało się podważyć. Faktycznie czuł się fatalnie, ale...

— Nie ty o tym decydujesz.

Powiedział wcześniej jasno i wyraźnie: Nie chcę twojej pomocy. Najwidoczniej nie dotarło.

Luis podszedł bliżej, przez co puls mu gwałtownie przyspieszył.

— Proszę. I tak wszyscy tam będziemy. A ty...

Tyler uniósł rękę i się odwrócił, nie dając mu skończyć. Nie tylko dlatego, że nie chciał tego słuchać. To znaczy, nie chciał. Ale nie przerwałby w taki sposób, gdyby nie poczuł się aż tak źle w tym momencie.

Chęć na wymioty wprawdzie mu przeszła, zastąpiły ją jednak inne dolegliwości. Ból głowy się nasilił, mroczki zatańczyły mu przed oczami.

— Po prostu... już idź.

Te słowa nie były przesiąknięte wymuszoną złością jak poprzednie. Było słychać, że wyrzuca je z siebie z niechęcią. W końcu zachwiał się na nogach i w ostatniej chwili podparł się ręką ściany. Pomyślał, że zaraz zemdleje. Wcześniej było przecież lepiej. Dlaczego objawy się pogłębiały? Nie mógł się do nich przyzwyczaić.

W wyjątkowej (naprawdę wyjątkowej) sytuacji nie zaoponował, kiedy Luis odciągnął go na bok, żeby usiadł.

— Tyler, popatrz na mnie — głos miał łagodny, ale stanowczy.

Żaden problem. Gorzej było z oderwaniem od niego wzroku, gdy się nad nim pochylał z troską wymalowaną na twarzy. Tyler półprzytomnie zdał sobie sprawę, że już przesadził, pozwalając mu się na tyle zbliżyć. Ale po przechyleniu głowy do tyłu i oparciu jej o ścianę jakoś stracił cały zapał.

Wszystko powoli ciemniało.

— Tyler! — powtórzył Luis jeszcze bardziej nagląco.

Trochę podziałało. Obraz przed oczami Tylera minimalnie się wyostrzył, dzięki czemu mógł dostrzec, jak Luis się rozgląda z niepokojem, jakby czegoś szukał.

Oczywiście jego starania były z góry skazane na niepowodzenie. Istniał tylko jeden sposób, żeby w zupełności pozbyć się tego bólu — uruchomić to coś. Tylko że to coś uruchamiało się samo, zwykle w najmniej spodziewanym momencie. A nawet gdyby Tyler nad tym panował, powstrzymałby to przy Luisie. Może nic wielkiego by się nie stało, tak jak w przypadku rozmowy z Leą. A może wręcz przeciwnie.

Powoli próbował sobie ułożyć w głowie wszystkie fakty po kolei. Powinien po prostu odczekać, aż trochę mu przejdzie, po czym jechać do Rzymu sam. Zamiast tego siedział tutaj z Luisem, podczas gdy wokół wciąż przechadzali się ci podejrzani herosi. A jeśli coś by się stało, to on nawet w pełni nie kontaktował z otoczeniem.

— Słuchaj — głos Luisa brzmiał spokojnie, ale gdy sięgnął do kieszeni, ręka mu wyraźnie drżała. — Przekażę reszcie, żeby pojechali w trójkę. Nie możesz dać się zabić po drodze.

Nie czekając na odpowiedź, wcisnął mu coś do ręki.

Batonik z ambrozji. Tylerowi chwilę zajęło rozpoznanie go. Od jakiś dwóch lat nie miał w ustach ambrozji ani nektaru, a już na pewno w tym wymiarze nie mógłby ich znaleźć w takiej postaci.

Nie powinien go przyjmować, ale nie chciał stracić przytomności przed wyjazdem. Smak wydawał mu się jeszcze lepszy niż zapamiętał.

Stan nie poprawił mu się w znacznym stopniu, jednak teraz dało się znieść te dolegliwości. Obraz był już znacznie ostrzejszy.

— Rób... rób już co chcesz — wykrztusił.

Przypomniała mu się bardzo podobna sytuacja, kiedy wyjeżdżał z Rzymu i Faeton postanowił się z nim zabrać. Wtedy po prostu bardzo, bardzo nie chciał niczyjego towarzystwa. Tak samo jak teraz. Ale teraz wynikało to z zupełnie innych kwestii.

Teraz po części chciał, żeby Luis z nim pojechał, lecz z drugiej strony obawiał się, jak to się wszystko skończy.

Podniósł wzrok. Luis był tak blisko. Przez chwilę Tyler miał ochotę go pocałować, ale to zrujnowałoby cały jego wysiłek, cały dystans, jaki między nimi powstał.

Wziął głęboki wdech, odsunął się i wstał.

— Tylko się pospiesz. Jak nie zdążysz, jadę bez ciebie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top