[XLIV] 𝐋𝐄𝐀
MIAŁEM NADZIEJĘ, ŻE DASZ SOBIE SPOKÓJ.
Słysząc te słowa, na chwilę osłupiała. No jasne, musiał słyszeć jej kroki, kiedy przyspieszyła, będąc już odpowiednio blisko. Spodziewał się kogoś — ale niekoniecznie jej.
Gdy spuścił na nią wzrok, częściowo odetchnęła z ulgą. Miał czarne oczy. Sęk w tym, że malowała się w nich wyraźna niechęć wymieszana z odrobiną złości. Przez to Lea poczuła gwałtowny przypływ awersji.
— Ty... — cudem się powstrzymała od użycia jakiegoś barwnego określenia pod jego adresem. Mieli się przecież dogadać. — Nie. Nie ma mowy. Co to było w pałacu Famy?
Zmarszczył brwi, mięśnie jego ramion napięły się w widoczny sposób.
Lea wydęła usta w podkówkę. Tym razem nie zamierzała mu darować, ale zdawała sobie sprawę, że nie będzie to takie proste. Był najbardziej upartą osobą jaką znała, tylko Luis potrafił go czasem do czegoś przekonać, a teraz Luisa tu nie było. Właściwie bała się, że tylko pogorszy sytuację, jednak postanowiła się postarać.
Przełknęła ślinę, a wraz z nią — okropną mieszaninę niepokoju, żalu i zmartwienia, którą czuła, stojąc przed Tylerem.
— Chyba już wiesz — stwierdził.
— Och, proszę. Luis rzadko mówi wszystko, co trzeba, więc większości muszę się domyślić. Zrobiłeś mu coś? To nie twoja wina, jeśli byłeś pod wpływem mocy Chaosu, ale teraz już nie jesteś i należałoby to naprawić.
Chłopak odwrócił się całkiem, przez co jej ręka opadła z jego ramienia.
— Nie ma nic do naprawiania.
Pięści Lei zwinęły się z frustracji, paznokcie wbiła mocno w środek dłoni, pozostawiając ślady w postaci półksiężycy. Nie miała ze sobą żadnej broni, bo w pośpiechu jej nie zabrała, zresztą w dalszym ciągu pozostawała w tej stosunkowo bezpiecznej części miasta. Mimo to, wśród licznych przechodniów trochę straciła pewność siebie. W każdej chwili mogła spodziewać się najgorszego.
— Nie wiem, o co ci chodzi — poczuła jeden kosmyk wysuwający się zza ucha, gdzie go wcześniej wepchnęła. — Ale nie urwiesz znowu kontaktu. Nieważne czy na dwa lata, czy dwa dni.
Przewrócił oczami w odpowiedzi, lecz gdy kącik ust delikatnie mu drgnął, ośmieliła się mieć nadzieję, że coś do niego trafiło.
Oczywiście doznała rozczarowania.
— Wracaj do rzeczywistości, Lea — powiedział tak złośliwym tonem, że poczuła jak się czerwieni. — Koniec ze wspólnymi misjami. To, co było przed powstaniem Chaosu, więcej już nie wróci.
Gdyby wcześniej Luis jej nie uprzedził, że może coś takiego usłyszeć, nie wiedziała jak by zareagowała.
Czasy sprzed ostatecznej bitwy z Chaosem, kiedy trzymali się we trójkę, były czymś więcej niż tylko współpracą z konieczności. Wszyscy dobrze o tym wiedzieli. Pamiętała uderzająco dokładnie cały przebieg ich relacji. Na początku nie lubiła Tylera, zresztą z wzajemnością, bo wydawał jej się zbyt wredny i nieprzyjemny. On z kolei twierdził, że jest niesamowicie irytująca. Ale każda problematyczna sytuacja ich do siebie zbliżała. W końcu zaczęli się wzajemnie tolerować. A finalnie się zaprzyjaźnili, i trwało to długo — najwyraźniej aż do teraz.
Teraz Tyler mówił, jakby dawno zamknął za sobą tamten rozdział. I jakby ani ona, ani Luis absolutnie nic nie znaczyli. Musiała gwałtownie zamrugać, żeby się opanować.
Mogłaby odpuścić, gdyby ktoś z jej szkolnych kolegów i koleżanek z klasy chciał urwać znajomość. Kiedy zmieniała szkołę, zdarzyło się już coś takiego — nie przejęła się zbytnio. Ale w tamtym przypadku mogła zacząć w nowym miejscu, z dala od byłych znajomych. Tutaj sytuacja prezentowała się inaczej. Byli w kolejnych, niemałych tarapatach. I Tylerowi się coś działo. Nie mogła po prostu się zgodzić, by oboje zapomnieli o swoim istnieniu i zajęli się własnymi sprawami.
— Wiesz co? — parsknęła. — Pleć sobie co chcesz. I tak za tobą pójdę.
Westchnął teatralnie, wsuwając ręce do kieszeni. Tam, gdzie zaledwie parę dni temu Lea znalazła buteleczkę. Wtedy sądziła, że to nic ważnego — teraz dopiero poznała prawdę. Gdyby nie to coś, co wypił, mieliby o jeden problem mniej.
Chociaż... Może to miało jakoś pomóc? Ale nawet jeśli, wątpiła, że da radę cokolwiek od niego wyciągnąć.
Swoją drogą, ciekawe, co jeszcze trzymał w tej kieszeni.
— Strasznie jesteś wścibska — wypomniał, po czym jego tęczówki przeszły z ciemnobrązowych na czerwone.
Wzdrygnęła się. Luis nie opisał tego tak dokładnie. Próbowała to sobie wyobrazić, ale realny widok różnił się od jej oczekiwań.
Czerwień jego oczu była trochę jaskrawa, ale też głęboka. Nie połyskiwała, jak to przyszło jej na myśl w pierwszej chwili. Jego wzrok był przenikliwy... i wydawał się trochę znajomy. Gdzieś widziała coś podobnego, tylko nie mogła sobie przypomnieć, gdzie.
— A... — rozdziawiła usta. — A tobie lepiej w ciemnych oczach.
Dopiero teraz zaczęła zauważać inne szczegóły. Wcześniej, pomimo całej swojej kpiącej postawy, sprawiał wrażenie nieco wyczerpanego. Wrażenie to zniknęło wraz z niemal czarnym kolorem jego tęczówek, przez co jeszcze mocniej ją denerwował. Cały czas, nawet nic nie mówiąc.
Ledwo wypowiedziała te słowa, a dotarło do niej, że może nie powinna. Chociaż w gruncie rzeczy to była prawda.
— Jeśli już chcecie skorzystać z okazji, powinniście jutro ruszyć do Rzymu — oznajmił Tyler, nie zwracając uwagi na jej komentarz. — Zanim zrobi się tutaj naprawdę nieprzyjemnie.
Wreszcie coś konkretnego.
— Nieprzyjemnie — powtórzyła Lea. — To znaczy...?
Jego uśmiech był dosyć niepokojący.
— Już dziś panuje tu wystarczająco napięta atmosfera. Sama pewnie wiesz, w końcu słyszałem sporo ciekawych rzeczy od Claire.
A więc musiał widzieć się z Claire. I to niedawno, jeśli opowiadała mu o tamtym ognistym ataku przypadkowych przechodniów.
— Coraz więcej osób kręci się w pobliżu pałacu Syzyfa — mówił dalej Tyler. — A to nowość, bo zazwyczaj nikt normalny tam nie zagląda. Pozostaje jedynie kwestią czasu, aż odkryją portal.
— Ale nie skorzystają z niego. On działa tylko w jedną stronę.
— I dlatego mamy trochę czasu, żeby zająć się szukaniem portalu w Rzymie, podczas gdy wszyscy zjadą się do Koryntu.
Lea zmierzyła go wzrokiem.
— Mamy? Jednak my?
Spojrzał na nią w podobny sposób, co wcale jej się nie podobało. Nie z tymi czerwonymi oczami.
— Może w innym celu. I nie razem. — Tęczówki znów zrobiły mu się czarne. — Ale tak, mamy.
— Co masz na myśli, mówiąc o innym celu? — oburzyła się. Wciąż nie potrafiła rozgryźć, co on planował.
Rzecz jasna, nie udzielił jej konkretnej odpowiedzi. Uśmiechnął się jeszcze raz, choć w jego oczach nie było ani odrobiny ciepła, a następnie odrzekł wymijająco:
— Zobaczymy się jeszcze, choć nie w takich miłych okolicznościach — machnął ręką, wskazując wszystko wokół. — Na razie.
Wystarczyło, że na chwilę zamarła w bezruchu, a on błyskawicznie się oddalił. A może to przez ADHD nie zarejestrowała momentu, kiedy odchodził.
W pierwszym odruchu chciała wrócić do Larry'ego i Felicii, żeby im o wszystkim opowiedzieć. Zawahała się jednak. Nie była pewna, czy mogą zaufać Tylerowi. Może po prostu próbował ich od siebie odtrącić najdalej jak się dało?
Potem przypomniała sobie, że to nieistotne. Tak czy owak drugi portal znajdował się w Rzymie, więc powinni się tam znaleźć w porę. Umówili się wprawdzie, że zaczekają jeszcze na wieści od Claire. A skoro ona niedawno widziała się z Tylerem, pozostawało tylko kwestią czasu, aż się odezwie. Zatem jutro rano mogli spokojnie ruszyć.
Lea odwróciła się, żeby pobiec z powrotem.
***
— Zostawiłaś nieumuty dzbanek po kawie — zbeształa ją Felicia, opierając się o stół w kuchni, ze spojrzeniem wbitym w puste naczynie.
Lea, która dopiero co weszła do środka, wywróciła oczami.
— Myślę, że jakoś to przeżyjemy.
Właściwie kompletnie zapomniała o istnieniu tego dzbanka, mimo że miała dużo czasu.
Felicia prychnęła, odepchnęła dzbanek od siebie, po czym odsunęła jedno krzesło i usiadła na nim. Podbródek oparła na jednej ręce, a drugą zaczęła stukać w blat.
— Umyjesz go. — To nie zabrzmiało jak prośba. — Gdzie jest Luis?
Lea wzruszyła ramionami.
— Pije tę kawę z dzbanka na drugim końcu miasta, jednocześnie przyspieszając naszą misję. A co?
Felicia zmrużyła oczy, próbując ustalić, czy to żart.
— Wolę po prostu to wiedzieć — wyjaśniła cierpliwym tonem jak do dwuletniego dziecka, które nie rozumie za wiele. — Nie mogłaś pójść z nim? Byłoby trochę spokoju... No, nie dla niego.
Lea wciągnęła powietrze w płuca. Wątpiła, że dadzą radę wytrzymać kolejne cztery dni.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, Larry pojawił się w progu i odchrząknął. Gdy się odwróciła, machał przed sobą grubym egzemplarzem. Pomimo uśmiechu na twarzy w oczach miał rezygnację.
— Jeżeli jest tu jakaś wskazówka, to piekielnie dobrze ukryta.
Lea opuściła ramiona.
— Jak już tu jesteś i nic nie wymyśliłeś — wyrwała mu książkę — to przynajmniej posłuchaj. Jutro jedziemy do Grecji.
— Co? — zapytali niemal w tym samym momencie.
— Poczekamy na Luisa — odrzekła. — Bo nie będę powtarzać dwa razy.
Po tych słowach wyminęła Larry'ego i wyszła, żeby odłożyć książkę do pokoju.
***
Ale czekanie na Luisa zajęło więcej czasu niż przewidywała.
Koniec końców zbliżał się już wieczór, kiedy siedzieli razem w pokoju Larry'ego, omawiając wszystko po kolei.
— Dowiedziałeś się czegoś? — zapytała Felicia Luisa.
Zmarszczył brwi. Nie wyglądał jakby podczas jego wyjścia stało się coś poważnego, w przeciwieństwie do ostatniego razu. Mimo to Lea miała prawie całkowitą pewność, że coś ukrywał.
— Nic ważnego. Ale zajście było niezłe.
Już otwierała usta, żeby trochę zacząć trochę dociekać, ale się powstrzymała. W tej jednej kwestii musiała przyznać rację Felicii — żałowała, że nie poszła razem z nim. Mniejsza o ryzyko.
Zamiast przyznać to na głos, opowiedziała trochę o swoich (i Larry'ego, i wczoraj też Luisa) nieudanych próbach skorzystania z książki od Iris. A potem przeszła do bardziej aktualnych spraw — czyli do spotkania z Tylerem.
— Poczekaj, zwolnij — Larry uniósł rękę, gdy już się rozkręciła na dobre. — Co to znaczy: pojedziemy jutro do Grecji? Niby czym? A jeśli jakiś starożytny policjant zabierze mi prawo jazdy, to...
Lea zamrugała, po czym zdobyła się na lekki uśmiech.
— No ale... możemy skorzystać z Rydwanu Potępienia.
— Brzmi uroczo — Felicia skinęła głową.— Tylko dlaczego czekamy do jutra?
Luis trzymał sobie na kolanach książkę o mitach, przeglądając uważnie mit o Argonautach, ale jednocześnie słuchał całej rozmowy z równym skupieniem.
— Bo czekamy na wieści od Claire.
Lea nie chciała przyznawać tego na głos, ale miała obawy. Dlaczego wiadomość od Rzymianki wciąż nie dotarła? Może napotkała jakieś problemy?
Larry się podniósł i westchnął.
— Ma czas do rana. Aha, jeśli przeżyjemy i dotrzemy do tego Rzymu, to zawsze chciałem zobaczyć prawdziwe Koloseum.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top