[XI] 𝐋𝐔𝐈𝐒
POŚPIECH.
Rzecz tak często występująca w codzienności ludzi — zarówno śmiertelników jak i herosów.
Czy pośpiech był potrzebny?
Na to pytanie Luis bezskutecznie próbował znaleźć odpowiedź, pstrykając bezmyślnie długopisem podczas przynudzającego, nieobowiązkowego wykładu, na który sam nie wiedział, dlaczego przyszedł. Zapewne dlatego że nie miał do roboty nic ciekawszego. A teraz siedział tak daleko od profesora jak tylko się dało, z podbródkiem opartym na jednej dłoni i tym cholernym, kompletnie niepotrzebnym długopisem w drugiej (bo i tak nic nie zapisywał). Słyszał słowa wykładowcy, ale nie potrafił w pełni się na nich skupić, ich sens do niego nie docierał. Były jak dźwięk włączonego bez powodu telewizora w tle, którego nikt nie ogląda. Dzięki nim na sali nie panowała głucha cisza.
Pstryk. Cichy odgłos rozległ się po raz kolejny. Luis nagle się ocknął i spojrzał na zegarek. Przez ostatnie dziesięć minut błądził myślami bez celu, zapominając o rzeczywistości. A przecież miał tego nie robić. Miał skupić się na codziennych, przyziemnych sprawach, udawać zwykłego śmiertelnika, ze wszystkich sił próbować wtapiać się w tłum. Tak radziła Rachel Elizabeth Dare. Ale czy to było takie proste?
Odłożył długopis. Została jeszcze minuta do końca. Jeszcze tylko minuta i mógł sobie stąd iść. No bo kto miałby go niby zatrzymać?
— Luis? — usłyszał cichy głos tuż koło siebie.
— Hm?
— Masz czas dziś po zajęciach?
Podniósł wzrok. Shana, jedna z jego znajomych, obracała sobie na palcu koło od breloczka z kostką Rubika. Na jej ustach błąkał się szelmowski uśmiech, a palcami zaczesywała sobie cieniowane czarne włosy za uszy. Choć z tego co wiedział była śmiertelniczką, zachowywała się podobnie jak większość herosów. Nie potrafiła usiedzieć w miejscu i skoncentrować się na zbyt długo. Jej słowa były tak proste, nagłe i kompletnie niepowiązane z wcześniejszymi rozmyśleniami Luisa, że w pierwszym momencie ich sens do niego nie dotarł. Otrząsnął się pół sekundy później.
— Uch... dziś po zajęciach — powtórzył.
Dziś, czyli kiedy? Właściwie który był dzisiaj dzień? Sięgnął w głąb pamięci. Wczoraj, w niedzielę, wypadał chyba dwudziesty siódmy kwietnia. A więc dziś był dwudziesty ósmy. Luis nie przypominał sobie, by planował coś na tę datę. Zanim jednak zdążył odpowiedzieć, Shana go wyprzedziła.
— Tak. Pomyślałam sobie, że możemy fajnie spędzić razem czas — umyślnie spojrzała mu prosto w oczy. — Jeżeli to nie problem.
Równie dobrze mogłaby wylać mu wiadro zimnej wody na twarz. Mimo ostatniego zdania jej ton sugerował dość jasno, że nie jest przygotowana na odrzucenie propozycji.
Uczucie senności zniknęło całkowicie i już bezpowrotnie. Na dodatek w tym samym momencie wykładowca podniósł głos, pytając, czy są jakieś pytania. Zapadła głucha cisza, a Shana, która w dalszym ciągu nie spuszczała wzroku z Luisa, uniosła nieznacznie brew.
Na szczęście po krótkiej chwili wszyscy zaczęli zbierać się do wyjścia. Kolejna grupa studentów już podążała w stronę sali. Poniósł się lekki szmer, a każdy zajął się wyłącznie swoimi sprawami. To był dobry moment, by odpowiedzieć na pytanie tak, by nie rozniosło się po całym pomieszczeniu.
— Bardzo bym chciał, Shana. Ale obiecałem dzisiaj spotkanie komuś innemu. Może następnym razem?
Sam się zdziwił, usłyszawszy własny głos. Był taki spokojny i opanowany jak na głos kogoś, kto mówi wymyślone na poczekaniu kłamstwa.
— Ach — zapał w oczach Shany lekko przygasł. — Szkoda.
Przez krótką chwilę wszystko wydawało się takie piękne. Luis naprawdę chciał wierzyć, że propozycja Shany miała czysto przyjacielski charakter. Wtedy jednak dziewczyna podniosła się z miejsca, zarzuciła na ramię torebkę. Jej przenikliwe spojrzenie jeszcze się pogłębiło, kiedy zbliżyła się - nieco za bardzo. Mógł dostrzec każdy szczegół jej twarzy: była niewątpliwie ładna, ale...
— No to do zobaczenia - puściła mu oczko. — Następnym razem.
Luis nie zdążył odpowiedzieć, bo po tych słowach Shana szybko zniknęła w tłumie. A może przez ADHD tylko mu się wydawało, że odeszła tak prędko? Nie potrafił już ocenić.
Opuszczając uczelnię, zauważył Shanę jeszcze raz, tuż po wyjściu - oddalała się z koleżanką w przeciwnym kierunku. Kiedy obie zniknęły za zakrętem, poczuł nagle wyrzuty sumienia, choć nie bardzo wiedział dlaczego je czuje. Kłamanie może nie było najlepszym rozwiązaniem na świecie, ale naprawdę nie miał ochoty na to spotkanie. Ani czasu, co przypomniał sobie dopiero po dalszych rozmyślaniach. W końcu dziś był dwudziesty ósmy kwietnia.
Dlatego gdy po drodze do domu przykleiła się do niego kolejna grupka znajomych, tym razem znacznie liczniejsza, powiedział im to samo co Shanie. Jakby to poważnie przemyśleć, nie wymyślił całkowitej bajki, ponieważ jego wymówka zawierała ziarnko prawdy.
Ku własnemu zaskoczeniu, zdołał dotrzeć do domu spokojnie. Już od dobrego tygodnia nie miał styczności z żadnym potworem. Nie żeby narzekał, a jednak wydawało mu się to trochę dziwne. Zawsze od czasu do czasu przypałętało mu się jakieś mityczne stworzenie o nieszczególnie przyjaznych zamiarach, przynajmniej raz na parę dni. Ale teraz nawet nie dostrzegł niczego niepokojącego w drodze do domu. Albo miał szczęście (co wysoce wątpliwe), albo była to cisza przed burzą. Druga opcja wydawała się zdecydowanie bardziej prawdopodobna.
Zaraz po wejściu do środka Luis zatrzasnął za sobą drzwi nieco zbyt głośno niż planował. Jego mieszkanie, choć całkiem na poziomie, nie mogło absolutnie równać się z rodzinną willą mieszczącą się w tym samym mieście, lecz znacznie dalej. Mimo to Luis wolał je o wiele bardziej — pomijając korzystne położenie (miał stąd niedaleko na uczelnię, do Lei i do paru innych miejsc, które dość często odwiedzał), codzienność pod jednym dachem z ojcem nie uśmiechała mu się (delikatnie mówiąc). Zwłaszcza że ostatnimi czasy jego ojciec wyjeżdżał coraz mniej.
I fakt, czasami Luisa nadchodziły myśli w stylu: co by się stało, gdyby któregoś dnia po prostu tam zajrzał? Czy zastałby ojca w domu? A jeśli tak, to z jaką reakcją by się spotkał? Obojętną albo niechętną jak zwykle? Czy cokolwiek zmieniło się, odkąd był tam poprzednim razem?
Ale ciągle nie potrafił przełamać się i przekonać o tym osobiście.
Zresztą teraz miał dużo ważniejsze problemy. Był dwudziesty ósmy kwietnia. Co za tym szło? Po pierwsze, konkretna data na wypełnienie misji, mimo że nie została jeszcze określona, z całą pewnością zbliżała się wielkimi krokami. Po drugie, tego właśnie dnia Rzymianie obchodzili w Obozie Jupiter jakieś święto (jakby mało im było przeróżnych świąt ku czci bogów). A tak się składało, że właśnie tę datę wybrała pewna obozowiczka, Amanda, na poważną w jej opinii rozmowę.
Nie było to spotkanie, jak powiedział Luis znajomym, ale zwyczajna i prawdopodobnie szybka rozmowa stanowiła słaby powód na odrzucenie propozycji Shany. Luis wciąż pamiętał, jak przy poprzedniej wizycie w Obozie Jupiter (to znaczy jeszcze wcześniej niż przy poprzedniej, kiedy pojechał bez Lei) Amanda odciągnęła go na chwilę na bok.
— W sprawie tego portalu — zaczęła — a także... paru innych rzeczy. Zadzwoń do mnie dwudziestego ósmego po południu. Normalnym telefonem, nie przez iryfon.
— To coś ważnego? — zapytał wtedy.
W odpowiedzi Amanda zacisnęła usta i skinęła głową.
— Tak. Pasuje ci około szesnastej?
Nie chciała wyznać, dlaczego zależy jej na tej konkretnej dacie. W każdym razie finalnie byli umówieni na szesnastą, a owa godzina miała wybić za dokładnie dwa kwadranse — co stwierdził Luis, zerkając na zegarek podczas rzucania swoich rzeczy na łóżko (sprzątnie je stamtąd, kiedyś).
Na drugim końcu pokoju, do którego wszedł, nie przejmując się nawet takimi drobiazgami jak zdjęcie butów w przedpokoju, stała szafka. A na tejże szafce spoczywała nieduża, żółta karteczka, czekająca tylko na chwilę użycia. Amanda dała ją Luisowi tego samego dnia, gdy poprosiła o zaplanowanie rozmowy. To był jej numer telefonu, zapisany trochę (to znaczy bardzo) niedbale. Jako córka Apollina i prawdopodobnie przyszła lekarka, półbogini ewidentnie opanowała do perfekcji sztukę niewyraźnego pisania. A jednak dało się po niej jako tako odczytać. Przynajmniej w tym przypadku.
Luis podszedł do szafki, aby wyciągnąć z niej jeszcze jedną rzecz, która miała mu się wkrótce przydać — komórkę. Zazwyczaj z niej nie korzystał z uwagi na związane z tym ryzyko, więc telefon leżał sobie przykryty stertą papierów z uczelni. Ale teraz nadeszła wyjątkowa sytuacja. Amanda liczyła na rozmowę za pół godziny, więc wypadałoby włączyć urządzenie i trochę je podładować, jeśli było trzeba. Luis nie pamiętał, kiedy ostatni raz z niego korzystał i ile miało wtedy procent.
Kiedy podnosił wszystkie rzeczy, żeby wydobyć komórkę spod spodu, nieoczekiwanie mignął mu jakiś znak przed oczami. I to dosłownie — przez ułamek sekundy zdołał dostrzec przebłysk, który mógł się wydawać zwyczajnym przewidzeniem. Ot, maleńki, rozmywający się, lecz lśniący jasno znak. A może krótki napis? Nie zdążył uważnie się przyjrzeć.
To dziwne zjawisko zniknęło równie szybko jak się pojawiło. Luis, omal nie opuściwszy z powrotem stosu papieru, szybko wyciągnął telefon i zatrzasnął szafkę.
Naprawdę to zobaczył? Czy mu się przewidziało? Czy też wariował już bardziej niż większość herosów?
W tym momencie rozległ się głos, czytający mu jakby w myślach:
— Tylko wariaci są coś warci, słyszałeś?
Nagłe i nieoczekiwane wizyty przeróżnych stworzeń nie stanowiły dla półbogów niczego nowego — dlatego ręka Luisa automatycznie powędrowała do rękojeści miecza. Przez krótki moment chłopakowi przemknęło przez myśl, jaka to ironia losu: coś go wyczuło dosłownie chwilę przed tym, jak zamierzał skorzystać z urządzenia ułatwiającego znajdowanie go. Spodziewał się oczywiście, że zobaczy potwora, ale nagle go olśniło.
Ten głos. Nie słyszał go już niemal trzy lata, więc wspomnienie było na początku trochę mętne. Odwróciwszy się gwałtownie, zobaczył właśnie jego.
Na pierwszy rzut oka można by go wziąć za zwykłego człowieka, starszego nastolatka, mniej więcej w wieku Luisa. Siedział na parapecie od wewnętrznej strony tak swobodnie, jakby był u siebie. Miał na sobie luźne ciuchy: dresowe czarne spodnie, białą koszulkę wystającą spod rozpiętej kurtki i czarno-białe adidasy. Przydługie ciemne włosy miał w nieładzie, a w jego uszach widniało po kilka kolczyków. Ale dwie rzeczy w jego wyglądzie zdradzały, że nie był do końca człowiekiem.
Po pierwsze — wzrok. Pomijając już fakt, iż jego tęczówki wpadały w bardzo jasny i nietypowy odcień srebra, miał niezwykle przenikliwe spojrzenie. W jego oczach czaił się ogień; sprawiał wrażenie wyluzowanego, może trochę rozbawionego, ale nie ulegało wątpliwości, że potrafił szybko wpaść w złość.
No i po drugie — skrzydła. Miał prawdziwe, potężne skrzydła w głębokim kolorze czerni. Dziwne, że o nic nie zawadzały, kiedy siedział w ten sposób.
— Cześć, Luis — bóg (tak, zdecydowanie był bogiem) uśmiechnął się zawadiacko, jakby widzieli się wczoraj. — Ładna dzisiaj pogoda.
Luis zamrugał. Przez moment łudził się, że to mu się tylko śni. Ale to się działo naprawdę.
Dawniej uważał Ikelosa za jednego z nielicznych lepszych bóstw, ale gdy jakiś czas temu dowiedział się co go łączyło z Leą Farewall... cóż, to trochę zamąciło mu w głowie.
Jasne, jako syn śmiertelnika i bogini, nie powinien komentować. A jednak... znał Leę długo. Ostatnim, czego się po niej spodziewał, było zakochanie się akurat w bogu snów. Sugerując się mitami, takie związki prawie zawsze kończyły się rozstaniem. Czy Lea — Lea — naprawdę chciałaby się w to pakować? Co prawda, z tego co Luis wiedział, ucięli niedawno kontakt. Ale na jak długo?
— Fobetor — wypalił, nie zdążywszy się dobrze zastanowić nad słowami.
Bóg przechylił głowę.
— Tego imienia używali starożytni Grecy, żeby nie zwracać mojej uwagi. Ale Ikelos brzmi dużo lepiej. Znaczy dosłownie przypominający. — Zeskoczył z parapetu. — Jestem tutaj, by przypomnieć ci o czymś ważnym.
Strzelił palcami. Z całymi swoimi boskimi mocami mógłby tym gestem wysadzić w powietrze pół miasta albo przenieść się nagle na Antarktydę, ale teraz ewidentnie nie miał niczego takiego na celu.
— Dawno nie byłem w Sacramento — powiedział po prostu.
A potem ruszył przed siebie, całkowicie wyluzowany. Wyminął Luisa jakby nigdy nic, ale zaraz się do niego odwrócił.
— Chodź, Luis. Dzisiaj się wszystko zacznie. Już nie mogę się doczekać.
Skierował się do wyjścia.
— Zaczekaj! — zawołał Luis, zaciskając palce na trzymanym w dłoni telefonie. Jednym z nich kliknął i przytrzymał przycisk włączenia. Dźwięk wibracji został zagłuszony przez jego następne słowa. — Co się dzisiaj zacznie?
Ale Ikelos tylko uśmiechnął się przekornie w odpowiedzi i otworzył drzwi wyjściowe.
Świetnie, pomyślał Luis. Chyba już by wolał, żeby bóg snów zesłał mu jakiś koszmar w nocy, a nie robił go w ciągu dnia: bez zapowiedzi pojawia się w jego mieszkaniu, rzuca paroma zagadkami, po czym wychodzi jakby nigdy nic. W tej sytuacji Luis nie miał wielkiego wyboru. Ścisnąłwszy mocniej komórkę, ruszył za nim.
— Fo... — ugryzł się w język. — Ikelos!
Ikelos odwrócił się wreszcie i, nie przestając iść, rzucił mu spojrzenie spode łba. Może to było tylko wrażenie albo efekt oświetlenia, ale jego srebrne oczy wydawały się jeszcze jaśniejsze i bardziej błyszczące.
— Wiesz, co mam na myśli. Chyba nie chcesz zmarnować okazji na odnalezienie... portalu?
Po wypowiedzeniu tego umyślnie przyspieszył.
Luis zaklął pod nosem. Miał cień szansy, że zdąży dogonić Ikelosa, dowiedzieć się czego trzeba i wrócić przed szesnastą, by zadzwonić do Amandy. Tak szybko jak mógł zabrał klucz i zamknął za sobą drzwi. Zaraz po tym spojrzał w ekran telefonu, żeby wpisać czterocyfrowy kod. A gdy tylko skończył i podniósł wzrok, Ikelosa już nie było.
Zaklął jeszcze mocniej, po czym wybiegł na zewnątrz, jednocześnie zerkając na ekran telefonu. Sześć procent baterii. Wystarczająco na krótką rozmowę, ale na dłuższą już nie do końca. Powinien był spytać Amandę, o co chodzi i jak długo planuje dyskutować. Nie zrobił tego, bo nie miał żadnych konkretnych planów na to popołudnie i wieczór, więc sądził, iż będą mieć wystarczająco dużo czasu. No i na pewno nie mógł przewidzieć, że skrzydlaty gość pojawi się na parapecie w jego pokoju i wyciągnie go na przechadzkę po ulicy miasta.
Luis nie zastanawiał się za długo, gdzie iść. Po prostu zaufał swojej intuicji. Ruszył w stronę przeciwną do tej prowadzącej na jego uczelnię. Tuż za zakrętem zaczynał się tworzyć coraz gęstszy tłum, wśród którego po chwili dostrzegł Ikelosa.
— Wiesz coś o portalu? — podbiegł do niego.
Fobetor szedł spokojnie przed siebie.
— Przez chwilę myślałem, że mnie nie znajdziesz.
— Pytam poważnie.
— Po co ten pośpiech, co? — Ikelos uśmiechnął się. — Zacznijmy od początku.
Machnął ręką w stronę stojącego naprzeciwko budynku, bloku. Jedno z okien na najwyższym piętrze otworzyło się. Mały, czarny przedmiot wyfrunął z czyjegoś mieszkania i poleciał prosto do jego dłoni. Luis nie zdążył się temu przyjrzeć, bo Ikelos w mgnieniu oka wsunął niewielką rzecz do kieszeni.
— Trochę minęło od ostatniej wojny, jak zresztą wiesz. Przez ten czas na Olimpie panowała... nerwowa atmosfera. Jeśli mam być szczery, nie pamiętam aż tak wielkiego zamieszania od czasów wojny trojańskiej.
Urwał na chwilę, by sprawnie przeskoczyć nad jakimś rowerem, jeszcze niedawno opartym pewnie o ścianę budynku, a teraz — leżącym na chodniku, gdzie utrudniał przejście.
Luis zerknął ukradkiem na komórkę i wytrzeszczył oczy. Czy to on stracił poczucie czasu, czy Ikelos coś zrobił? Jakim cudem zdążyło minąć piętnaście minut?
— Czyli... — podniósł wzrok na boga, byleby przyspieszyć rozmowę. — Olimpijczycy wiedzą, że Apate niedługo zacznie działać?
— Apate działa już od dawna — sprecyzował Ikelos — ale wiem co masz na myśli. Jest coraz bliżej swojego głównego celu.
— I naprawdę nic nie możecie nic zrobić — Luis sam nie był pewien, czy to pytanie, czy stwierdzenie. — Mimo że Chaos stanowił dużo większe wyzwanie, a pokonała go dwójka herosów.
— Gdy tak to ujmujesz, brzmi faktycznie słabo. Ale ci dwaj herosi zapłacili sporą cenę, by osiągnąć to, co osiągnęli. Poza tym portal jest jeszcze... pozostałością po Chaosie. Fakt, że odkąd Apate sprawuje tam władzę, te wszystkie zabezpieczenia i cała bariera dzieląca ona wymiary słabną. Ale wciąż jest silne. Dosyć silne.
— Dlaczego mi o tym wszystkim mówisz? — palnął Luis. — Podobno jesteś bogiem, nie możesz często ingerować w codzienność śmiertelników. No i, jako bóg koszmarów... Nie powinieneś zesłać jakiegoś snu zamiast zjawiać się osobiście?
Oczy Ikelosa rozbłysły.
— Tak byłoby najprościej. I najbardziej w moim stylu. Ale są pewne wyjątkowe sytuacje, wiesz? Pokonanie Apate nie jest robotą dla bogów. Muszą to zrobić herosi.
Muszą to zrobić herosi. Luis miał wrażenie, że słyszy taką gadkę zbyt często. Powinien się już przyzwyczaić, a jednak wciąż wydawało mu się to dziwne: bogowie byli o wiele silniejsi, potężniejsi i nieśmiertelni, lecz mimo to, gdy przyszło co do czego zrobić, byli całkowicie zależni od półbogów czy legatariuszy.
— Co za nowość — wymamrotał.
— No wiesz — Ikelos rozłożył ręce. — To odgórnie ustalone. Ale musisz wiedzieć, że Apate różni się od innych boskich przeciwników, z jakimi mieliśmy dotąd do czynienia. Jest boginią zdrady. Przez długi czas oficjalnie trzymała z Chaosem, tak naprawdę po cichu podkopując jego plany. Gdyby nie ona, Obóz Jupiter miałby o wiele większe problemy podczas tamtej pamiętnej bitwy.
— Że co?
— To osobna historia. Nie sądzę, by Apate zależało na całkowitym zniszczeniu świata. Ona pragnie zamieszania, nieustannych sporów, zwrotów akcji. Mnóstwa zdrad.
— Jak Ares. Albo Eris.
Ikelos zmarszczył brwi.
— Tak, ale w większym stopniu niż Ares. No i akurat miała szczęście. Udało jej się zdobyć władzę nad portalem.
Przeczesał sobie włosy ręką, zerkając w szklane drzwi jakiegoś budynku. Mówił o tym wszystkim tak spokojnie, że ktoś niesłyszący ich rozmowy mógłby uznać z daleka, że są zwyczajnymi ludźmi gawędzącymi o codziennych sprawach. Jedynie skrzydła Ikelosa psuły odrobinę tę wizję.
— I dlatego trzeba ją powstrzymać — ciągnął bóg. — W przeciwnym razie cała brygada starożytnych herosów wywoła zamieszanie w naszym świecie, co... okej, byłoby ciekawe, ale raczej tego nie chcemy.
Luis postanowił zignorować tę ostatnią uwagę.
— Wszystko sprowadza się do jednego. Trzeba otworzyć portal. — Spojrzał na Ikelosa, który już otwierał usta, by coś powiedzieć i dodał szybko: — Tak, wiem. To zadnie dla herosów.
— Nie dla pierwszych lepszych — odparł Ikelos. — Potrzebujemy kogoś kto myśli nieszablonowo. Kogoś, kto da radę przechytrzyć nieprzewidywalną boginię zdrady.
— Dobrze byłoby zacząć od przepowiedni.
Ikelos nachylił się do niego.
— Każesz mi wątpić w to, co zasugerowałem? — parsknął. — Apate spodziewa się, że nie kiwniecie palcem, póki nie dostaniecie przepowiedni. Wszyscy tak myślą! I dlatego musicie zrobić dokładnie odwrotnie.
Zatrzymał się i usiadł na schodach prowadzących do wejścia do ogromnej budowli. Luis odruchowo zrobił to samo, nie spojrzawszy nawet, co to za miejsce.
— Ale przepowiednia jest podstawą każej misji. Pomaga przyszłości się spełnić...
Ikelos westchnął i oparł się o wyższy schodek tak, że niemal leżał na tych schodach, nie zwracając uwagi na przechodniów.
— Czy ja mogę powiedzieć: O, bogowie? — spytał retorycznie. — Tu nie chodzi o powtarzanie historii Michaela Varusa.
— Kogo?
— Nieważne. Zapytałeś, dlaczego przychodzę akurat do ciebie. Bo ty się do tego nadajesz. Wiesz jak otworzyć znaleźć portal. Musisz tylko trochę pomyśleć. Co doprowadzi cię do tego, czego najbardziej pragniesz?
Nie wiem — cisnęło się Luisowi na usta. Niby dlaczego Ikelos uważał, że on się do tego nadaje? Przecież nie miał pojęcia, jak odszukać portal, którego bogowie nie potrafili odnaleźć przez ostatnie dwa lata.
A potem nagle, nieoczekiwanie przyszło mu coś do głowy i...
— Boże — zaklął po cichu.
— Słucham? — Ikelos uniósł brew.
Ale Luis nie zwrócił na niego uwagi.
To wszystko zaczęło się całkiem niedawno. A odpowiedź miał tuż pod nosem już na samym początku. Jak mógł być tak głupi? Przecież było jasne, kto tu gra kluczową rolę.
Wszystko się zaczęło od Ariadny.
___________________
〖Notka〗
Cóż... cześć?
Trochę długa przerwa, delikatnie mówiąc, ale ostatnio jakoś nie potrafiłam się wyrobić. W każdym razie teraz wracam. Dziękuję za przeczytanie, jak zwykle, i jak zwykle napiszcie gdybyście wyłapali jakiś błąd (sprawdzałam, ale w nocy mózg już nie pracuje ;-;) i obyśmy się zobaczyli prędzej niż za miesiąc XD
Ave!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top