[VII] 𝐋𝐄𝐀

LEA NIGDY NIE KORZYSTAŁA z rozmów wideo na typowo śmiertelniczych urządzeniach: telefonach, komputerach, laptopach i tak dalej, ale jej brat już tak. Dzięki niemu wiedziała, że jakość obrazu na tego typu połączeniach niekiedy, a właściwie dosyć często, pozostawia wiele do życzenia.

Iryfon był lepszy. O wiele. Ukazywał rzeczywistość taką, jaka była naprawdę. Lea utwierdziła się w tym przekonaniu, stając twarzą w twarz z Rachel Elizabeth Dare prezentującą się dokładnie tak, jak podczas ich rozmowy na odległość.

Córka Iris starała się ukrywać emocje, jakie w niej buzowały i tworzyły chaotyczną plątaninę — ale to nie było łatwe, podczas gdy tak wiele się działo. Potwory, potwory i jeszcze raz potwory od rana, następnie nieoczekiwany zwrot akcji podczas spotkania z Ariadną, potem ten cały przyjazd do Obozu Jupiter. Myśl, że po dwóch latach naprawdę zrobili wielki krok naprzód, dotarła do Lei tak gwałtownie i nieoczekiwanie, że początkowo dziewczyna nie potrafiła dopasować jej do wizji otaczającej ich rzeczywistości. Zdawało jej się, że to tylko sen — iluzjonistyczna sztuczka któregoś z bogów snów, może Ikelosa, jej niedoszłego chłopaka — dopóki nie zobaczyła Rachel. Widok wyroczni delfickiej działał bardziej otrzeźwiająco niż sądziła, że podziała.

Należało też zwrócić uwagę, iż Rachel nie była sama. Kroku dotrzymywała jej uderzająco ładna blondynka, którą Lea znała — Laurel, córka Afrodyty — ubrana w jasnoniebieski top i buty w tym samym kolorze oraz białe dżinsy z szerokimi nogawkami i lekką białą kurtkę. Ze swoimi idealnymi rysami twarzy i dużymi błękitnymi oczami mogłaby przypominać lalkę Barbie, jednak fryzura burzyła to wrażenie: delikatne, jasne fale rozdzielone przedziałkiem na bok i uniesione u nasady sięgały tylko podbródka.

Chłopak Laurel, Owen, szedł tuż obok. Jeszcze parę lat do tyłu sam jego widok poważnie zirytowałby Leę. Nie lubiła go, gdy się poznali. Wydawał jej się wtedy zbyt energiczny nawet jak na herosa i stanowczo zbyt natrętny. Może wrażenie to wynikało z faktu, że spotkali się po raz pierwszy w najmniej odpowiednich okolicznościach, w jakich tylko się dało, a jak to mówią — pierwsze wrażenie jest najważniejsze. Choć nie znali się dobrze, sama jego postawa, samo spojrzenie i sposób mowy w jakiś sposób Leę strasznie denerwowały. Nie tak wyobrażała sobie herosa, od którego działań zależały losy całego świata.

Od tamtego czasu wiele się jednak zmieniło. Można powiedzieć, że wojna z Chaosem w jakiś sposób zjednała ze sobą herosów, zatarła większość dzielących ich różnic. Teraz dziewczyna nie czuła awersji do większości osób, za którymi dawniej nie przepadała — w tym także do Owena McRae'a. 

Syn Nemezis wyglądał trochę inaczej niż dwa lata temu. Niby dało się go rozpoznać, ale rysy jego twarzy wydawały się poważniejsze i dojrzalsze, w wyniku czego bardziej przypominał rodzeństwo od strony matki, bogini zemsty. Niegdyś niesforne i przydługie brązowe włosy zostały trochę krócej przycięte, a i układały się naprawdę porządnie. Jedynie oczy pozostały takie same jak dawniej: bystre, przenikliwe, w kolorze gorzkiej czekolady — ładnie komponowały się z wkładaną przez głowę bluzą o tej samej barwie, jaką Owen miał na sobie. 

Kiedy tylko Rachel ich dostrzegła, zerwała się i gwałtownie przyspieszyła kroku, wyprzedzając swoich towarzyszy. Jej spojrzenie wyrażało wszystkie emocje, które w niej buzowały i spośród których najwyraźniejszy był niepokój. 

Zaczyna się — pomyślała Lea, uświadamiając sobie, że udziela się jej przejęcie Dare. 

Luis puścił jej rękę w chwili, gdy drzwi księgarni zatrzasnęły się. 

— Cześć. Nie spóźniłam się strasznie, prawda? — zapytała Rachel, po czym wzięła głęboki wdech. — Bogowie, mamy tyle do omówienia! 

W jej głosie brzmiało takie przejęcie, że w słowa nie dało się wątpić. Zanim Lea zdążyła otworzyć usta, aby odpowiedzieć (oraz zanim ktokolwiek inny zdążył to zrobić) wyrocznia zrzuciła z ramienia niewielki plecak, który prawdopodobnie był kiedyś biały, ale teraz pokrywały go plamy różnokolorowych farb. Przykucnęła na ziemi, wydobywając na światło dzienne pomarańczową, zapinaną teczkę, po czym wyrzuciła z siebie na jednym tchu:

— Jak tylko skończyłam rozmowę przez iryfon z Hazel i Frankiem, zaczęły się pojawiać te wizje — wyciągnęła z teczki stos papierów i odwróciła się do Owena: — Możesz spróbować to wyjaśnić? Tutaj jest symbol Nemezis. O, tu.

Kartki były lekko pogniecione, a widniejące na nich rysunki ewidentnie wykonano ołówkiem w pośpiechu. Talentu jednak nie można było Rachel odmówić — Lea ze świecącymi z zachwytu oczami przyglądała się dziełom. Równie duże wrażenie robiła ich ilość. Nic dziwnego, że Dare nieco się spóźniła.

— Czułam, że muszę to najpierw namalować — wytłumaczyła. — Żeby, bogowie brońcie, nie zapomnieć.

Szczególną uwagę Lea zwróciła na kilka rysunków, które akurat wysunęły się tak, że mogła ujrzeć je w całości. Jeden ukazywał fragment mapy, jednak dziewczyna nie zdążyła się zorientować, jakiej części świata. Drugi, znacznie ciekawszy i bardziej skomplikowany, przedstawiał widok na piękne miasto w typowo dawnym, rzymskim stylu. Trzeci— okrągły talizman. Ale Rachel skupiła się tylko na jednej pracy: zachmurzone niebo i widoczny wyraźnie wśród chmur znak złamanego koła. Symbol bogini zemsty, Nemezis.

— Takie coś pojawiało się na nocnym niebie przed bitwą z Chaosem, prawda? — głos zabrała Laurel, po czym podniosła wzrok i skinęła delikatnie głową, co pewnie miało służyć za zastępstwo powitania, którego nie zdążyli wypowiedzieć.

— Mamuśka chyba zamierza się angażować — skomentował Owen ze skwaszoną miną. — To nie zwiastuje nic dobrego.

Lea wzdrygnęła się. Co prawda nigdy nie spotkała osobiście Nemezis, ale zawsze była do niej sceptycznie nastawiona. (Zawsze, to znaczy: odkąd dowiedziała się o jej istnieniu). Z jednej strony, jako bogini równowagi, należała raczej do lepszej części nieśmiertelnej rodziny. Z drugiej jednak patronowała także zemście. No i co za matka żąda od swoich dzieci zapłaty w postaci oka?

W tej jednej krótkiej chwili myśli Lei automatycznie pobiegły do jej własnej matki. Choć rozmawiały tylko raz w życiu, w opinii heroski Iris mieściła się w rankingu boskich rodziców znaczenie wyżej niż Nemezis. Niczego od niej nie chciała: żadnych misji, zadań, presji. A bezglutenowe babeczki które jej dała, okazały się całkiem smaczne.

Ale z drugiej strony, podczas tego jedynego spotkania bogini tęczy powiedziała także coś, co męczyło Leę do dnia dzisiejszego: jedną niepokojącą rzecz w całym uspokajającym monologu.

Jeszcze nie na to pora. Zrealizowanie jej planu wymaga czasu. Możliwe, że zajmie się tym inne pokolenie herosów.

Ilekroć Lea myślała o owych słowach, czuła lekki przypływ adrenaliny i poddenerwowania, jakby stała na linii startu, przygotowując się do biegu, i czekała na sygnał by zacząć. Iris mówiła o Apate. O ile wcześniej Lea nie miałaby problemu ze zrzuceniem odpowiedzialności powstrzymania bogini zdrady na jakiś innych herosów w dalekiej przyszłości, teraz zależało jej na Tylerze i Claire.

I tutaj pojawiał się kolejny problem, następna niewyjaśniona kwestia. Ze słów Iris można było wywnioskować, że współcześni półbogowie nie powinni ingerować w sprawę portalu. Ale jak w takim razie wytłumaczyć zapowiedź Ikelosa? W końcu dwa lata temu bóg koszmarów sennych wspomniał, że (cytując z grubsza) dla ich trójki to nie koniec. Chodziło oczywiście o Leę, Luisa i Tylera. Dodatkową nadzieję dawały Ariadna i Rachel Elizabeth Dare. Skoro sama bogini oraz wyrocznia delficka mówiły o jakiś ważnych wydarzeniach, to chyba oznaczało, że Iryda była w błędzie.

A może i nie?

Lea odrzuciła tę myśl. Przypomniała sobie swoją pierwszą reakcję na wieść o odejściu Tylera: plątaninę sprzecznych emocji targającą nią usilnie od środka, połączenie zdziwienia i żalu, nad którym nie mogła zapanować, a teraz czuła, że te uczucia mogą wrócić z impetem w każdym momencie. Przypomniała sobie Luisa na przyjęciu olimpijskim, z rozbieganym spojrzeniem i łzami zbierającymi się w oczach, podczas gdy cała zgraja bogów wokół bawiła się wyśmienicie.

Musiała już nadejść właściwa chwila. Nie było innej opcji, po prostu nie.

— Spójrzcie jeszcze tutaj — powiedziała Rachel, wskazując palcem na róg kartki.

Lea zaklęła w duchu. Jak mogła nie zauważyć? Na dole chmury układały się w mniejszy, nieco mniej wyraźny napis: Fama.

— To jakieś imię — wypalił Luis, a gdy wszyscy spojrzeli na niego, oczekując dalszych wyjaśnień, dodał: — Zdaje się, że je gdzieś słyszałem, ale nie pamiętam gdzie.

— Faktycznie brzmi znajomo — zgodziła się Laurel i ściągnęła brwi, jakby usiłowała sobie coś przypomnieć.

Rachel strzeliła palcami, po czym zaczęła przeglądać kolejne kartki w poszukiwaniu pewnej konkretnej.

— Nie znam żadnej mitologicznej postaci, która się tak nazywa. Myślę jednak, że to rzymskie imię.

— No jasne — Laurel wytrzeszczyła oczy, widocznie coś sobie przypominając. — Fama to po łacinie pogłoska. Uczyłam się tego w Obozie Herosów, chyba drugiego lata.

Spojrzała na pozostałych wyczekująco. Nikt nie odpowiedział.

— Och, proszę — westchnęła. — Nic wam to nie mówi?

— Nie lubiłem zajęć z mitów greckich — Owen się skrzywił. — Mnóstwo dziwnych imion nienadających się do wypowiedzenia i takie tam. Koniec końców... nie chodziłem zbyt wiele na te lekcje.

Lea wytężała pamięć. Nie lubiła czytać, ale często musiała to robić, poszukując rozwiązania, informacji albo odpowiedzi na dręczące ją pytania. Nigdy jednak nie natknęła się na imię Fama. A nawet jeśli, nie pamiętała tego.

Przeklęci pomniejsi bogowie. Było ich dużo, a jak przychodziła jakaś wojna, czuli się nagle urażeni i buntowali się przeciwko Olimpowi albo stwarzali problemy w inny sposób. A tymczasem po prostu nie dało się spamiętać tak wielu trudnych imion, nie wspominając o ich historiach i powiązaniu czy pokrewieństwie z innymi.

Laurel westchnęła.

— Gdybym tylko zdołała sobie przypomnieć...

— Dobra, postaram się to sprawdzić — obiecała Rachel. — Ale zwróćcie jeszcze uwagę na inne rysunki.

Podsunęła im stosik kartek. W tym akurat momencie Lei przyszło do głowy, że głupio tak przeprowadzać poważną rozmowę, siedząc na ziemi. Jednakże zanim zdążyła się odezwać, Luis wzdrygnął się.

— Co to jest? — wypalił, sięgając po jedno z dzieł Rachel.

Na pierwszy rzut oka rysunek nie wyglądał szczególnie wyjątkowo, przypominał raczej pozbawioną sensu plątaninę czy coś w rodzaju abstrakcji. Ale kiedy Lea przyjrzała się lepiej, dostrzegła, że ołówkowe bazgroły tworzą pewien obraz — widok ogrodu Bachusa w Obozie Jupiter nocą. Ogród wyglądał tak jak dwa lata temu przed bitwą, a ciemne niebo usiane było mnóstwem maleńkich gwiazd, które układały się w rozmaite konstelacje.

Wyglądało to naprawdę ładnie, fakt, lecz Lea nie doszukała się tutaj żadnego ukrytego symbolu. Nie było żadnego talizmanu, żadnego wypisanego imienia, nic. Nie rozumiała więc, dlaczego Luis wpatruje się w rysunek z dziwną mieszaniną tęsknoty i zdenerwowania, jakby zobaczył coś niesamowitego, a jednocześnie niepokojącego.

Rachel zwilżyła wargi.

— Ogród Bachusa. Na początku moja wizja była strasznie zamazana, następnie się wyostrzyła, a potem... — wyciągnęła spod spodu kolejną kartkę — pokazało się to.

Na kolejnym rysunku ogród wyglądał dokładnie tak samo, ale niebo nie prezentowało się już tak pięknie i spokojnie. Przemykał przez nie niewielki kształt przypominający bezkształtną masę. Nie wydawał się szczególnie budzący napięcie, a jednak obawa w oczach Luisa jeszcze wzrosła.

— Te szkice są najdokładniejsze — stwierdziła Lea, przygląglądając się detalom i porównując je z resztą prac. — Musiałaś na nie poświęcić najwięcej czasu.

Czubki uszu Rachel lekko poczerwieniały.

— Wiem, że to głupie. Zmarnować czas na rysowanie, zamiast robić to podczas podróży... a jednak miałam przeczucie, że muszę uwiecznić to teraz, natychmiast, no i...

Luis nie odrywał wzroku od rysunków, kiedy jej przerwał:

— Nie. Bardzo nam pomogłaś — postukał w tę kartkę, o którą spytał chwilę temu. — Opowiesz coś więcej o tej wizji?

Dare wyprostowała się. Jeden rudy kosmyk włosów wymknął się z jej upięcia, a wtedy zagarnęła go za ucho.

— Przyzwyczailiśmy się, że co lata mamy wojnę o losy świata, ale ostatnio było naprawdę spokojnie. Już dawno nie miałam żadnych wizji, dlatego się zdziwiłam, kiedy zaczęły się pojawiać. Ta była pierwsza — młoda kobieta skinęła głową w stronę rysunku z Ogrodem Bachusa. — Kompletnie mnie zaskoczyła i dopiero po chwili zarejestrowałam, co widzę. Jak tylko ten kształt przemknął przez niebo, znów wszystko się rozmyło i to był koniec. Później ukazały mi się kolejne obrazy, ale... — zawahała się. — Mam przeczucie, że pierwszy jest najważniejszy.

Luis otwierał już usta, żeby odpowiedzieć, ale w ostatniej chwili się powstrzymał.

— Wyglądasz jakbyś się czegoś domyślał, Luis — skomentował Owen, oglądając dyskretnie kolejne szkice.

Ale on pokręcił głową.

Chciałbym się domyślać.

Lea rzuciła mu spojrzenie z ukosa. Wiedziała, że kłamie. Niby dlaczego zwróciłby tak wielką uwagę na ten konkretny rysunek i dlaczego miał taki błysk w oku, równie energiczny jak za dawnych lat? Dziewczyna nie chciała jednak mówić tego głośno, przy wszystkich. Uznała, że zapyta go na osobności.

Nie wiedziała jeszcze, że na tej osobności ciężko będzie o rozmowę.

Rozbrzmiał dźwięk konchy obwieszczający koniec manewrów — jeden z greckich zwyczajów podłapanych przez Rzymian.

— Została jeszcze Ariadna — przypomniała Laurel. — Prawda?

Wcześniej dowiedziała się o rozmowie z kreteńską księżniczką. Nie wywarło to na niej takiego wrażenia jak na Annabeth Chase, niemniej córka Afrodyty była zaciekawiona sprawą. Nic dziwnego, w końcu mogły od niej zależeć losy całego świata.

Rachel skinęła głową.

— Nie potrafię wyjaśnić wszystkiego, co powiedziała bogini. Ale to o zagrożeniu... — przejechała palcem po małym malowidle na dżinsach przedstawiającym jakąś starogrecką rzeźbę. — Myślę, że powinniście wrócić do normalnego życia.

Zabrzmiało komicznie. Rachel po chwili zdała sobie z tego sprawę.

— Och, miałam na myśli...

— Świetna rada — Owen omal się nie roześmiał. — Bo my mamy normalne, zwyczajne, proste życie.

Laurel wymierzyła mu kuksańca.

— Wiadomo, o co chodzi.

— Miałam na myśli, że zagrożenie ujawni się samo. Trzeba tylko dobrze obserwować w swoim otoczeniu — wyjaśniła Rachel. — Dlatego możecie wrócić do codzienności. Mówi się czasem, że najtrudniej coś znaleźć, gdy szuka się najbardziej, no nie?

Lea pomyślała o wszystkim, co nagadała Ariadnie: że dadzą radę, że to będzie łatwe, że znajdą złowrogą boginię i bez najmniejszych problemów otworzą portal. Innymi słowy, mieli zrobić to, czego przez dwa lata nie zdołali zrobić Olimpijczycy. Im bardziej w to brnęła, tym mniej prawdopodobne wydawało się powodzenie.

Ale przecież bogów powstrzymywały pewne zasady. Jeden nie mógł wejść na teren drugiego bez zaproszenia ani osobiście czegoś mu ukraść. Herosów nie ograniczało nic poza zdrowym rozsądkiem. A więc wciąż mieli nadzieję, cień szansy.

Lea wbiła wzrok w dal. Nie widziała zbyt wiele przez wysokie budynki, lecz wiedziała dobrze, że stosunkowo niedaleko (bo na Polu Marsowym) Rzymianie zbierają się właśnie po ukończonych manewrach. Życie biegło naprzód tak jak codziennie, a oni miała na głowie losy całego świata. Nie był to wprawdzie pierwszy raz, a jednak teraz wszystko zależało głównie od nich — podobnie jak kluczową rolę w bitwie z Chaosem odegrali McRae'owie, wcześniej w starciu z Gają wykazała się Wielka Siódemka, a jeszcze wcześniej sam Percy Jackson stawiał czoła Kronosowi. Lea nie spodziewała się, że nadejdzie moment, gdy ona wskoczy na pierwszy plan. Z jednej strony czuła coś w rodzaju ekscytacji, z drugiej dręczyły ją obawy. Tak łatwo dało się popełnić błąd, który mógł zdecydować o klęsce ich wszystkich...

— No cóż — powiedziała, podnosząc się. — Póki co, nic tu po nas.

***


Kiedy Rachel przyznała, że nie ma raczej żadnej szczególnej przepowiedni, Lea utwierdziła się w przekonaniu, że jakkolwiek pięknie było w Obozie Jupiter, naprawdę nie chciała siedzieć tam dłużej.

Idąc przez obóz, nie zwracała uwagi na pogrążonych w sprzeczkach rzymskich półbogów i legatariuszy. Dwaj herosi, którzy kłócili się przedtem o włócznię, widocznie wciąż nie doszli do porozumienia — no chyba że używali takich zwrotów na co dzień w rozmowach między sobą. Grupka uderzająco ładnych nastolatek (może córek Wenus) zajęła miejsce koło swoich prycz. Dziewczyny przeglądały się w ostrzach noży i gawędziły w najlepsze. Nieco dalej gromadka dzieci Ceres hodowała olbrzymią roślinę tak, że potężna łodyga oplatała ściany kantyny coraz mocniej. Lea nie umiała nazwać tej rośliny. Nie wiedziała też, po co to robią, ale postanowiła nie wnikać.

Ściskała w dłoniach teczkę z rysunkami, którą wręczyła jej Rachel. Choć ledwie rzuciła okiem na te szkice, wątpiła, czy da radę odgadnąć, o co z nimi chodzi. Nie czuła się pewnie w takich zagadkach.

Ale miała Luisa. I w nim całą nadzieję... albo przynajmniej większość.

Odwróciła się, żeby się upewnić, że nikt nie zwraca na nich uwagi, po czym położyła mu rękę na ramieniu.

— Wiesz, o co chodzi z tym rysunkiem? — zapytała.

Luis rzucił jej spojrzenie spode łba.

— Nie.

— Czyli nie chcesz mi powiedzieć?

— Naprawdę nie wiem — jego ton jasno sugerował, że chce zakończyć rozmowę.

Przyspieszył kroku.

Czyli nie będzie tak łatwo — przemknęło Lei przez myśl. — Mogłam się spodziewać.

Dogoniła go, po raz kolejny nie zwracając uwagi na zabieganych herosów wokół. Zgodnie z radą Rachel, mieli wrócić do codzienności, żyć w miarę normalnie, tak jak dawniej.

Pytanie, czy było to w ogóle możliwe.


___________________

Notka
Wiem, że to dziwne wrzucać rozdział fanfika we Wszystkich Świętych, ale i tak to robię. Bo jutro by mi się nie chciało.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top