[LXXI] 𝐋𝐔𝐈𝐒
WYKŁAD TRWAŁ W NAJLEPSZE.
Tym razem był obowiązkowy, dlatego po lekkim uchyleniu drzwi Luis dostrzegł mniej pustych miejsc niż ostatnim razem, kiedy był w tej konkretnej sali — to znaczy, jeszcze przed oficjalnym rozpoczęciem całego bałaganu związanego z portalem i Apate. Przedwczoraj powrót do codzienności wydawał mu się po prostu dziwny. Powinien już się przyzwyczaić do kolosalnego kontrastu między życiem półbogów a śmiertelników (tam toczyła się walka o losy świata, a tam życie biegło spokojnie jakby nigdy nic), jednak wciąż potrzebował trochę czasu, żeby wszystko sobie poukładać. Nie był pewien, czy jego marne usprawiedliwienia nieobecności naprawdę się przyjęły, ale przecież nie mógł wyznać nikomu prawdy.
Szczęśliwie trafił na moment, gdy profesor odwrócił się do tablicy, objaśniając coś z zapałem. Luis przemknął do środka najciszej jak potrafił, zamknął za sobą drzwi i zajął miejsce w ostatnim rzędzie, po czym spojrzał na zegarek.
Trzy minuty spóźnienia. O wiele lepiej, niż się spodziewał. A już na pewno lepiej od Lei Farewall, która drugą lekcję zaczynała wcześniej.
Wzrok profesora powędrował z powrotem w stronę studentów. Może zauważyłby zmianę, może nie, ale w tym momencie jego uwagę odciągnęła dziewczyna siedząca gdzieś pośrodku, która podniosła rękę, by zadać pytanie.
Luis spojrzał na tablicę, próbując się skupić i choć mniej więcej zorientować w temacie, kiedy ktoś obok zwrócił się do niego szeptem po imieniu, a potem podsunął mu listę obecności.
No, naprawdę nie było źle.
Wziął głęboki oddech i podpisał się. Jednocześnie próbował uporządkować myśli, które szalały mu w głowie bardziej niż zazwyczaj.
Był najzwyklejszy w świecie dzień. Wcale nie spóźnił się na wykład z powodu Tylera Clarke'a i jego beznadziejnie ryzykownego, ale ostatecznie udanego pomysłu konfrontacji z grecką boginią zdrady, która w ostatnim czasie omal nie sprowadziła śmiertelnego niebezpieczeństwa na obóz rzymskich półbogów.
Nie, wcale nie.
Podał listę dalej, do przodu. Chłopak zajmujący miejsce przed nim odwrócił się nieco zbyt gwałtownie, przesuwając swoje notatki i wywołując lekkie poruszenie. A to z kolei zwróciło uwagę Shany, która siedziała dwa rzędy dalej. Jedną ręką zapisywała najważniejsze informacje, drugą bawiła się zawieszonym na kciuku brelokiem. Skupione na siłę spojrzenie utkwiła w profesorze, jednak gdy tylko za jej plecami rozległ się jakiś dźwięk, zerknęła w jego kierunku.
Dostrzegłwszy Luisa, zamrugała z delikatnym zdziwieniem, co oznaczało, że nie zauważyła jego wejścia. A potem popatrzyła na niego w jeden ze swoich znaczących sposobów, których zwykle nie rozumiał. Trwało to ledwie sekundę, zanim odwróciła się z powrotem.
Dopiero po zakończeniu wykładu spotkali się na korytarzu.
— Sądziłam, że znowu nie przyjdziesz —przechyliła głowę i zmrużyła delikatnie oczy, co przypomniało mu nieciekawą sytuację sprzed pół roku, kiedy przypadkiem wpadł na nią po bliższej konfrontacji z jednym potworem, z pyłem na ubraniu i krwią na pół twarzy, a Mgła zadziałała sekundę za późno. —Ostatnim razem...
— Wiem — wtrącił. — Nie planowałem tego. Ale więcej nie zniknę na tak długo.
Oczywiście wszystko było kłamstwem. Wiedział, że w końcu nadejdzie czas, gdy będzie musiał zapomnieć o tej części swojego życia, dopóki nie powstrzymają Apate. A teraz, choć wszystko się skończyło, nie miał pewności, czy nie pojawi się kolejny problem, który zaburzy cały porządek trzymający się w ryzach.
Ale Shana uśmiechnęła się. Jej długie czarne włosy były podpięte z tyłu klamrą i trzęsły się przy każdym ruchu.
— No, lepiej, żebyś tego nie robił. Patrząc na to, co będzie na następnej sesji... —machnęła ręką.
W porównaniu z problemami, którymi dotychczas zajmował się Luis, jakaś sesja wydawała się śmieszną błahostką, a jednak była ważna. Miał trochę zaległego materiału. Powinien od razu po zamknięciu kwestii wymiaru zająć się bardziej przyziemnymi obowiązkami. Gdyby tylko mogło to przyjść tak łatwo.
Ostatecznie podjął temat — bardzo mu pasował, bo w dyskusji o masie skomplikowanych zagadnień nie musiał przynajmniej kłamać ani szukać wymówek.
Przerwa nie trwała za długo, a zaraz po niej mieli rozejść się na inne zajęcia. W ostatnich minutach Shana przystanęła, skrzyżowała ręce na piersi i zmierzyła go uważnym, przenikliwym spojrzeniem oczu, których koloru nigdy nie potrafił określić. Rzadko kiedy jej wzrok był tak skupiony w jednym miejscu.
— Wiesz co, Luis? Mam wrażenie, że coś ukrywasz.
Zmusił się, żeby nie parsknąć jej śmiechem w twarz.
— To znaczy? — uniósł brwi.
Wzruszyła ramionami.
— Nie wiem. Czuję, że mi nie powiesz. Jeżeli chodzi o to, co ci ostatnio proponowałam, załapałam aluzję.
Potrzebował chwili, a właściwie dwóch. Jednej, żeby przypomnieć sobie tę propozycję. Drugiej — żeby wszystko sobie poukładać.
W dniu, o którym mówiła Shana, wydarzyło się tyle rzeczy, że ta krótka wymiana zdań pod koniec zajęć jakoś wyleciała mu z głowy.
Ale żadnej aluzji nie było. Może rzeczywiście tak to wyglądało... ale nie. Akurat wtedy powiedział prawdę. Już zamierzał zaprzeczyć, kiedy się powstrzymał.
W sumie... Jeżeli liczyła wtedy na coś więcej, to mógł jej pozwolić tak myśleć. A wymyślanie wiarygodnych usprawiedliwień dawno temu stało się męczące.
Westchnął.
— Niczego nie ukrywam, Shana.
To zabrzmiało wystarczająco swobodnie, ale czy przekonująco? Może i tak, gdyby ktoś nie znał go dobrze. Tak naprawdę nie wiedział. I się nie dowiedział, bo dziewczyna mówiła dalej, zupełnie jakby nie usłyszała tej uwagi.
— Spróbujmy ponownie, inaczej. Tym razem nic nie sugeruję. Masz czas dziś po zajęciach?
To samo pytanie zadała dwudziestego ósmego kwietnia. Wydawało się to tak koszmarnie dawno... No, może nie dla niej.
— Dziś po zajęciach — powtórzył. — Chcesz spędzić razem czas?
Rozpromieniła się.
— Myślę, że może być fajnie. No i... zamierzam zapytać jeszcze Clyde'a, Seana i Kerstin, ale...
— Żaden problem. Mam czas.
— Świetnie — odparła usatysfakcjonowana, po czym zerknęła na zegarek na ręce. — Muszę już lecieć.
Zanim się obejrzał, odwróciła się i pobiegła w kierunku sali, w której miała następne zajęcia.
Luis patrzył na nią przez chwilę, zanim sam nie ruszył dalej.
Może jednak jakoś ze wszystkim nadąży.
***
W końcu nadszedł weekend.
Na dobry początek, z samego rana pojawił się bazyliszek. Cóż, przynajmniej miał tyle przyzwoitości, by nie przeszkadzać Luisowi w tygodniu i nie wpełzać na uczelnię. To by było bardziej problematyczne niż walka w domu. Zwłaszcza w trakcie jakiś zajęć.
Lea skrzywiła się, kiedy jej o tym opowiedział, ale zaraz potem się uśmiechnęła.
— Nareszcie jest jakaś równowaga, Luis, bo w ostatnim czasie to za mną łaziły wszystkie potwory, wiesz?
Po południu nie musieli się już tym martwić, bo pojechali razem do Nowego Rzymu. Lea zdołała namówić także Felicię, mimo że ta uparcie szukała wymówek.
Wiadomo — w rzeczywistości po prostu bardzo, bardzo nie chciała zobaczyć się z Larrym.
Nie żeby Luisowi szczególnie na tym zależało.
— Pokażę ci wszystko — zaoferowała przyjaciółce Lea, ledwie po przekroczeniu granicy miasta.
— Byłam tu już, pamiętasz? Wiem, jak wygląda Nowy Rzym.
— Och, ale nie znasz go tak dokładnie.
Patrząc na nie, Luis musiał się wysilić, żeby powstrzymać uśmiech. Jeszcze niedawno wprost się nienawidziły.
W pierwszej kolejności zajrzeli do kawiarni, ponieważ Lea uwielbiała ją najbardziej z całego Nowego Rzymu. To tam natknęli się na dwójkę herosów pochłoniętych sprzeczką.
A przynajmniej na pierwszy rzut oka Luis założył, że to herosi. W końcu mieszkańcy tego miasta pochodzili od bogów. Owen McRae z pewnością nie należał do wyjątków, ale towarzysząca mu blondynka — już tak.
Była wysoka i zbudowana jak modelka. Długi, gęsty warkocz spływał jej po ramieniu. Miała na sobie luźną brązową bluzę wkładaną przez głowę, krótkie kremowe spodenki i białe adidasy. Z uszu zwisały jej duże, okrągłe kolczyki.
Z początku ich kłótnia wyglądała na poważną — dopóki nie podeszło się bliżej i nie dostrzegło, że Owen robi co chwilę przerwę, by pohamować śmiech.
A potem ich zauważył i się odezwał.
Dziewczyna odwróciła się. Miała piwne oczy otoczone wachlarzem długich rzęs.
Lea pospiesznie szepnęła coś Felicii na ucho, po czym pierwsza do nich podbiegła.
— Co się znowu dzieje?
— Mała różnica zdań — wyjaśnił mrukliwie Owen.
Dziewczyna machnęła lekceważąco ręką.
— Nieistotna.
— Umówmy się, że wam wierzę. — Lea wcale nie wyglądała na przekonaną. — A właśnie, Maeve, to jest Felicia — zwróciła się do blondynki.
Maeve Conner była jedyną śmiertelniczką niewidzącą przez Mgłę na terenie miasta. Przyjechała tylko na jakiś czas, za zgodą pretorów. Rzymianie nie posiadali żadnej magicznej bariery, więc wystarczyło tylko rozwiać odrobinę Mgłę — ale nie za bardzo. Jej dziewczyna, Harper McRae, sama się tym zajęła.
— Cześć — przywitała się z uśmiechem Maeve, po czym podniosła torebkę z krzesła i przerzuciła ją przez ramię. — Wybaczcie, właśnie muszę lecieć.
— Wyjeżdżacie już? — zapytał Luis.
— Urlop mi się kończy. Było świetnie, naprawdę. — Zerknęła na Owena. — A ty pod koniec zrobiłeś się nawet znośny.
— Wielkie dzięki.
Zmierzwiła mu włosy (na co wzdrygnął się i prychnął), pożegnała się i wyszła.
Dziwnym trafem jej urlop wypadał akurat wtedy, kiedy Harper chciała przyjechać do obozu, by ocenić sytuację po starciu z Apate. Co za zbieg okoliczności.
— No dobra — Lea oparła ręce o blat stolika. — Bierzemy najlepszą kawę, jaką tu mają.
Owen zmrużył oczy.
— Wiesz, kto robi najlepszą kawę? Maeve — skinął podbródkiem w stronę drzwi, mówiąc cicho, jakby się bał, że właściciel kawiarni go usłyszy.
— Chciałam, żeby się zachwyciła — Lea wskazała na Felicię. — Wszystko psujesz.
Uniósł ręce w geście kapitulacji.
— Dobrze, rany!
Finalnie zamówili tę kawę i Felicia przyznała, że jej smakuje, na co Lea uśmiechnęła się.
— To dopiero początek.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top