[LXV] 𝐋𝐔𝐈𝐒
JEGO MIĘŚNIE WYRAŹNIE SIĘ ROZLUŹNIŁY. Ramiona mu opadły, czołem zetknął się z ramieniem Luisa.
Luis też by tak chciał, zdobyć się przynajmniej na połowę tego luzu. Tymczasem gardło ściskało go niemiłosiernie. Ilekroć się odzywał, powtarzając rozpaczliwie jego imię, głos coraz bardziej mu się łamał. Miał całkowicie uzasadnioną pokusę, żeby przyłożyć palce do jego gardła i sprawdzić puls, ale wciąż się powstrzymywał. Chyba bał się przekonać.
Chciał jeszcze jednego — żeby to wszystko okazało się snem, który zaraz się zakończy.
Wiedział wcześniej. Tamtego wieczoru, kiedy ostatnio przeglądał książkę Lei, poukładał sobie kolejne fakty w głowie. Rozwiązanie (jedyne możliwe zakończenie) ukazało się samo.
Wiedział, czego się spodziewać.
Na co w ogóle liczył?
Nawet teraz, z pełną świadomością, jakie to bezsensowne, nadal miał na coś nadzieję.
Niby na co? Co się może zmienić?
Objął go mocniej, jakby w ten sposób mógł odciąć się od wszystkiego wokół. Nie zadziałało. Czuł, że się trzęsie, ale nawet nie próbował przestać.
Lekka mżawka już dawno zamieniła się w ulewę i z każdą chwilą przybierała na sile. Wymiar rozpadał się coraz szybciej. Powinni się spieszyć.
Luisa nic to nie obchodziło.
Odsunął się delikatnie. Do jego nozdrzy dotarła charakterystyczna woń wilgoci, którą zawsze czuło się podczas deszczu. Odetchnął głęboko. Nie mógł odkładać tego w nieskończoność.
Gdy tylko się zebrał i już miał to zrobić, usłyszał, jak ktoś zwraca się do niego po imieniu.
Wzdrygnął się, jednak podniósł wzrok. Larry stał tuż obok. Miał narzucony kaptur na głowę. W jego jasnych, niebieskich oczach błyszczało coś niemożliwego do opisania, co teraz, pod wpływem emocji, wydało się Luisowi okropnie irytujące.
— Co tu jeszcze robisz? — wydusił z siebie.
Larry zacisnął usta i przez chwilę nie odpowiadał.
— Ja... chyba tam pójdę — skinął podbródkiem w stronę portalu. — Chciałbym wziąć ze sobą Felicię i może kogoś jeszcze. Ale najpierw...
— Rób, co chcesz — prychnął Luis, odwracając wzrok.
Zdał sobie sprawę, że naprawdę o to nie dba.
Wrócimy, powiedział Tylerowi ledwie w poprzedni wieczór. Razem albo wcale.
— Luis, proszę.
Nie słuchał.
Ręka wciąż mu drżała, ale ostrożnie, z gulą w gardle, położył Tylerowi dwa palce pod żuchwą. Następna krótka chwila zdawała mu się najdłuższym i najgorszym wyczekiwaniem w całym życiu.
Aż w końcu to poczuł. Łzy napłynęły mu do oczu.
— On wciąż... — nie dokończył.
W ustach zrobiło mu się koszmarnie sucho. Chciał wypowiedzieć to na głos, ale powstrzymała go jedna nagła myśl.
Co z tego?
Mieli do czynienia z mocą Chaosu. Zabijała go od środka, a Luis nie mógł nic zrobić. Poczucie bezradności i frustracji coraz mocniej go przytłaczało.
Ile to jeszcze potrwa?
Larry zbliżył się z lekkim wahaniem i rzucił mu pytające spojrzenie, jakby prosił o pozwolenie. Luis całkowicie go zignorował. Czegokolwiek by nie próbować, nic to nie zmieniało.
Rzymianin sprawdził puls w tym samym miejscu. Twarz miał ściągniętą ze skupienia. Finalnie odsunął się i dyskretnie zwinął dłonie w pięści.
— Bardzo słaby — powiedział cicho. — Moc Chaosu nadal działa. Jest jeden sposób, żeby ją zatrzymać.
Luis przez chwilę był pewien, stuprocentowo pewien, że się przesłyszał.
— Jaki sposób?
Ale Larry zmarszczył brwi, jakby szykował się, by przekazać coś nieprzyjemnego. Przechylił lekko głowę w bok.
— Chyba... sam już do tego doszedłeś, prawda?
Jeżeli do tej pory pozostała jakaś nadzieja, właśnie przepadła bezpowrotnie.
Oczywiście. Sposób Mirandy Gardiner. Lub Willa Solace'a. Był taki sam. Oboje skończyli tak samo.
Luis zacisnął powieki. Nie.
Obiecał Famie, że się dowie. I dążył do tego. A jednak teraz dotarł do wniosku, że wolałby nigdy nie poznać tego rozwiązania. Nie, skoro było takie.
— Bellerofont też tego próbował — dodał Larry z wyraźnym wahaniem. — To znaczy, tej mocy. Apate zaoferowała mu odrobinę w zamian za bezpośrednią współpracę, ale kiedy przekonał się, jaka jest niebezpieczna, odrzucił ją. Tylko trochę go to osłabiło. Nie miał jej wystarczająco dużo, żeby musieć...
— Zrozumiałem — przerwał gorzko Luis.
Popełnił błąd już dwa lata temu. Po co w ogóle pozwolił Tylerowi przekroczyć ten przeklęty portal? Później było już za późno, by cokolwiek naprawić, ale liczył, że następnym razem się uda. Że wyciągnie jakieś wnioski.
Ale nic z tego. Historia się powtórzyła. A właściwie, teraz było jeszcze gorzej.
Wrócimy. Razem albo wcale.
Przełknął ślinę.
Przypomniał sobie Graje i podpowiedź, którą od nich otrzymał. Prawa strona. O co chodziło?
— Luis — odezwał się znów Larry, nachylając się nad nim. Spokojny, poważny ton głosu i poczucie winy wymalowane na twarzy kompletnie do niego nie pasowały. — Przepraszam.
W pierwszym odruchu Luis miał ochotę zwrócić się do niego ze wszystkimi oskarżeniami, które już wcześniej siedziały mu w głowie. W ostatnim momencie się opamiętał. Uświadomił sobie coś.
— Nie, miałeś rację. Trzeba było wybrać jakiekolwiek inne wyjście, tylko nie to.
Gdzieś w głębi umysłu majaczyła mu świadomość niebezpieczeństwa, z jakim wiązało się przybycie Bellerofonta i jego towarzyszy do Obozu Jupiter, jednak to zignorował.
Larry zmrużył oczy.
— Nie myślisz racjonalnie, co? — wziął głęboki wdech, nie otrzymawszy żadnej reakcji. — Dobrze. Wystarczy. Naprawdę sądziłem, że to niemożliwe. Ale Tyler to zrobił.
Tak, zrobił. Luis odgarnął mu wilgotne włosy z czoła. Tyler wyglądał tak... uderzająco spokojnie. Jak nigdy.
— Mogę wam to wynagrodzić — ciągnął Larry. — Jakkolwiek chcecie. Ale póki co, portal czeka, a wymiar zaraz zupełnie zniknie. Musimy działać.
— No to działaj — mruknął Luis. — Weź Felicię i idźcie wszyscy.
Jednak Larry pokręcił głową.
— Nie o tym mówię. Trzeba zatrzymać moc Chaosu — napotkał jego spojrzenie i prędko dopowiedział: — Ja wiem. Ale jeżeli tego nie zrobimy, moc pozostanie... nawet kiedy on umrze.
Po czym ponuro skinął głową w jakimś kierunku.
Luis za nim podążył i spojrzał prosto na sztylet, który Tyler miał przypięty przy pasie. Tylko jeden. Drugi musiał gdzieś zostawić, stracić albo zgubić... Nieważne. Pozostał tylko jeden. Ten po prawej stronie.
Po prawej stronie.
Coś ścisnęło go mocno w piersi. Wszystko się zakręciło.
— Nie. Nie mogę — zaprotestował.
I natychmiast się za to znienawidził.
To była jedna z chwil, w których należało zachować zimną krew, przełożyć rozum nad uczucia. Innymi słowy — postąpić właściwie. Chociaż raz mógłby się na to zdobyć. Ale z drugiej strony...
Jeżeli to zrobi, nie będzie odwrotu. Żadnych resztek nadziei. Żadnych szans na inne, lepsze rozwiązanie.
Larry przez chwilę po prostu trwał w ciszy. Finalnie odetchnął i wyciągnął rękę.
— Jasne. W porządku.
Przez moment Luis nie miał pojęcia, o co mu chodziło. Dezorientacja była frustrująca, ale kiedy zrozumiał, serce podeszło mu do gardła. To było gorsze.
Błyskawicznie i bez większego namysłu wyciągnął sztylet z pochwy. Ścisnął rękojeść, aż pobielały mu knykcie.
— Zaczekaj.
Larry przygryzł policzek od środka, ale nie wydawał się specjalnie zaskoczony.
— Pójdę po resztę — oznajmił, nie mniej ponuro niż wcześniej. — Masz jeszcze trochę czasu. Tylko... zdecyduj się.
Luis nie potaknął ani nie odmówił, ani w ogóle nie zareagował w żaden sposób. Larry jednak tego nie oczekiwał. Odwrócił się i odszedł.
Wśród migających plam ciemności ogarniających powoli cały wymiar nie było trudno wyobrazić sobie, że to wszystko jest snem. Z pewnością nie wyglądało realnie. Ale słysząc kolejne grzmoty i błyskawice, coraz bliżej, a także trzymając Tylera blisko siebie, Luis nie mógł długo się łudzić.
Spojrzał w klingę noża, na którą spadało coraz więcej kropel deszczu. Czy naprawdę to chciały mu powiedzieć Starki? To pragnęła wiedzieć Fama? Tak miało się wszystko zakończyć?
Zdusił w piersi szloch. Pochylił się mocniej nad Tylerem i przyłożył palec do jego szyi. Wyczuł puls. Słaby, ale co z tego? Wciąż był.
— Obudź się — wyszeptał, nie cofając ręki. — To jeszcze nie koniec. Jesteś silniejszy niż zakładała Apate.
Żadnej reakcji. Nadal wyglądał blado.
— Proszę cię, Tyler — powtórzył z naciskiem.
Ale już wtedy wiedział, że to bez sensu.
Tyler i tak wytrzymał dłużej niż powinien. I tak używał tylko połowy mocy, więc już dawno przekroczył granicę.
Powoli, drżącą ręką, Luis skierował czubek noża prosto w jego serce. I w tym momencie się zatrzymał.
Nawet gdyby Tyler jakimś cudem wytrwał i mieliby wracać... nadal miałby w sobie tę moc, niszczącą od środka. Cokolwiek by nie zrobić, on i tak w końcu by zginął.
A jednak...
Coś rozbłysło w oddali. Luis niechętnie podniósł wzrok na portal.
Wrócimy. Razem albo wcale.
Jego puls naprawdę zrobił się słabszy czy tylko mu się tak wydawało? Jedno było pewne: czas uciekał.
Zdecyduj się, powiedział Larry.
Luis naparł na sztylet nieco mocniej, tak że gdyby Tyler był choć trochę przytomny, z pewnością poczułby ukłucie. Ale to wciąż było za mało.
Po prostu to zrób — szeptał mu jakiś głos w głowie. Może jego własny. Przecież potrafił wbić ostrze tak głęboko jak tylko się dało, przecież robił to tyle razy.
Ale co jeśli... — kłócił się drugi głos, podsuwając całą masę przesadnie optymistycznych, nierealnych rozwiązań, które właśnie w tej chwili wydawały się Luisowi prawdopodobne. Co, jeśli pozostawał jakiś cień szansy, inne wyjście? Stawka była zbyt wysoka, by nie wziąć takiej możliwości pod uwagę.
Raz, dwa. Puls nadal słabł.
Luis ostatni raz delikatnie pogłaskał go po policzku. Smutek i żal powoli przeradzały się w złość. Czy Tyler Clarke nie zasługiwał na więcej? Po tym wszystkim, co zrobił? Naprawdę nie mógł nawet umrzeć w Obozie Jupiter albo... no, gdziekolwiek, tylko nie tutaj, w wymiarze Chaosu?
Luis przesunął rękę z powrotem na jego szyję. Wydawało mu się, że Tyler ledwo zauważalnie się wzdrygnął, ale nie miał pojęcia, czy rzeczywiście to się stało, czy tylko to sobie wyobraził.
— Kocham cię — wydusił cicho, zdławionym głosem. Nie wiedział, czy da radę go usłyszeć, jednak właśnie sobie uświadomił, że nigdy nie powiedział mu tego wprost.
A potem zamknął oczy. Zacisnął powieki tak mocno, że piekły go od zebranych łez, które irytująco nie chciały nawet wypłynąć, przynieść odrobiny ulgi. Złapał rękojeść sztyletu z całej siły i ostatecznie dopchnął go do końca.
***
Całkowicie stracił rachubę czasu.
Nie otwierając oczu, trzymając nóż teraz obiema dłońmi i trzęsąc się, po prostu trwał. Nie umiał ocenić, jak długo.
Koniec. Ostatecznie.
Otrząsnął się dopiero, kiedy usłyszał kolejne grzmoty — ewidentnie bliższe od poprzednich — a następnie jeszcze donośny huk. Podniósł wzrok. Przez chwilę obraz przed oczami był zamazany. Kiedy się wyostrzył, następne uczucie, niepokój, ścisnęło go w piersi.
Po wszystkim, co się wydarzyło, miał ochotę nie ruszać się z miejsca. Przegrał. Stracił go. Frustracja okazała się jednak zbyt silna, musiał ją w jakiś sposób wyładować. A tuż przed sobą miał widok, którego nie mógł potraktować obojętnie.
Portal zaczął migać, na zmianę pojawiać się i znikać. Był w tej chwili najważniejszym miejscem w całym wymiarze. Powinien ulec zniszczeniu na końcu. Inaczej, jeśli nie będą mogli z niego skorzystać...
Luis podniósł się gwałtownie, po czym spojrzał za siebie. Większość tego, co widział, pochłaniała ciemność. Zaklął w duchu. Gdzie się wszyscy podziali?
Zerknął jeszcze na Tylera. Wytężając siłę woli, jak tylko potrafił, dał radę skupić się raczej na jego twarzy, nie na tym, co było niżej. Jednak sama świadomość wystarczyła, aby skutecznie go dobić.
Miał dość.
Dość. Tak, to słowo pasowało. Mógłby je powtarzać w nieskończoność i tak stworzyłby całkiem trafny opis całej sytuacji.
Przez chwilę myślał, czy nie wyciągnąć sztyletu, ale doszedł do wniosku, że nie zdoła już tego zrobić.
Co miał zrobić? Zostawienie tutaj Tylera nie wchodziło w grę. Trzeba było zająć się portalem, tylko że nie miał pojęcia, jak. Chciał się upewnić, czy przynajmniej u pozostałych wszystko w porządku, ale jak ich znaleźć?
Spróbuj. Znajdź ich. Skup się chociaż na tym. Powtarzał to sobie w głowie. Tak, musiał skoncentrować się na jednej z nielicznych spraw, na jakich mu teraz zależało, żeby nie usiąść i się nie załamać. Ale zamieszanie robiło się coraz większe. Nie miał pojęcia, jak poradzić sobie w takim chaosie. Lea, Felicia, Larry i Claire mogli być gdziekolwiek.
Nagle przez dźwięk nieustannych grzmotów przebił się głośny huk. Luis rozejrzał się w poszukiwaniu jego źródła, ale oczywiście nic nie dostrzegł. Po długim wahaniu wyciągnął wreszcie sztylet, po czym odłożył go na bok. I nieoczekiwanie zauważył coś innego, znacznie bliżej siebie.
Czy raczej — zauważył brak czegoś. A konkretniej krwi, która powinna zostać na klindze i wypłynąć z rany.
Przez chwilę nie mógł się ruszyć. Pierwsze wyjaśnienia, jakie automatycznie zaczęły mu się nasuwać, były oczywiście nielogiczne, ale jednocześnie na tyle szokujące, że oddech sam mu się zatrzymał.
Trącił rękojeść z największą możliwą ostrożnością, jakby miał się rozpaść pod jego dotykiem. Rzecz jasna, tak się nie stało, za to zaczęła go pokrywać bardzo cienka warstwa lodu, której Luis nie zdążył już powstrzymać. I nie zdążył też zrobić niczego więcej, bo w oddali rozległ się kolejny huk, a następnie ciemność zaczęła się rozstępować.
To była szansa.
Luis wahał się równo przez trzy sekundy — do tylu policzył, zanim dotarł do wniosku, że powinien skupić się na tym, co może jeszcze zrobić. Nieważne, co dokładnie stało się Tylerowi. Nie mogło pójść na marne.
Rozbrzmiał kolejny huk. I jeszcze parę grzmotów.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top