[LXIX] 𝐓𝐘𝐋𝐄𝐑
NIENAWIDZIŁ IDEI PRZEZNACZENIA, ODKĄD PAMIĘTAŁ.
Wiedział o nim co nieco od najmłodszych lat. Rodzina od strony jego matki, wywodząca się od Akwilona, miała koszmarnego bzika na punkcie tradycji. Nie pozwalano nikomu zapomnieć o bogach, ba — nie było to możliwe, kiedy zdolność panowania nad wiatrem jakimś sposobem przetrwała przez kolejne pokolenia, co nie zdarzało się często.
Do tego, wychowując się przez pewien czas w Nowym Rzymie, Tyler nie miał szans nie poznać treści podstawowych mitów czy opowieści o herosach z Obozu Jupiter, zanim jeszcze nauczył się dobrze czytać. Czasami matka opowiadała mu je do snu z taką łatwością, jak dzieciom śmiertelników opowiada się bajki.
Pamiętał swoją matkę, ale nie tak dokładnie, jak by chciał. Na pewno miała gęste, czekoladowe włosy. Kiedyś opadały jej kaskadami na ramiona i plecy. Później, jakiś rok przed śmiercią, obcięła je do połowy szyi. Może trochę ją przypominał, jednak jej oczy były zupełnie inne: jasne, niebieskie i szczere.
Wydawała mu się idealna: piękna, dzielna i pewna siebie. Podania, które słyszał w Nowym Rzymie, tylko to potwierdzały. Pamiętał też dobrze, że dużo się uśmiechała. Wiedział, że go kochała.
Po prostu nie mogła przewidzieć, jak bardzo te historie na niego wpłyną.
Może nie chodziło o same historie, tylko o motyw przeznaczenia, pojawiający się w nich tak często. Jeżeli coś zostało przepowiedziane, żadna siła nie była w stanie zmienić kolei losu. Bohaterowie zawsze wytrwale usiłowali coś zmienić, uniknąć nieszczęścia. Za każdym razem na próżno.
Kiedy Tyler był mały, denerwowało go to i tyle. Dopiero potem stało się bardziej realnym problemem.
Jako zwykły człowiek (najlepiej niewidzący przez Mgłę) mógłby nie wierzyć w bogów. Ale widząc ich, dostrzegając ich działania, pochodząc od nich, nie miał żadnego wyjścia. Musiał wierzyć.
Wszystko jest zapisane. Żyj ze świadomością, że nie masz nad niczym kontroli.
Więc jaki los był przeznaczony jemu?
Ilekroć się nad tym zastanawiał, dochodził do takich samych wniosków.
Oczywiście nie chciał tego. Próbował tego uniknąć, ale...
To nigdy się nie udaje.
***
— Stęskniłam się za tym miejscem — powiedziała Claire, obejmując dłońmi kubek parującego napoju. — Chaos nie potrafił odtworzyć tak doskonałej czekolady w swoim wymiarze.
Jej długie, czarne włosy lekko powiewały, a orzechowe oczy błyszczały pogodnie. Zwykle z jej twarzy nie dało się wyczytać nic poza obojętnością, ale teraz nie ukrywała, że cieszy się z powrotu do obozu.
Tyler mimowolnie się uśmiechnął. Miała rację. A on nigdy nie doceniał Obozu Jupiter — aż musiał go opuścić na ponad dwa lata.
Zapomniał, jak to w ogóle jest — siedzieć spokojnie obok Claire Le Bon, odpoczywać i nie martwić się, czy Apate za chwilę czegoś nie odstawi. Albo czy wymiar nie zacznie znikać. Albo czy nie otworzy się jakiś portal. Próbował, co prawda, trochę się rozluźnić, ale zawsze z tyłu głowy pozostawały mu jakieś obawy.
Teraz patrzył na herosów przechadzających się po okolicy. Odkąd rozeszła się wieść o powodzeniu misji, panował znakomity nastrój. Można by rzec, że było idealnie.
Tylko... jedna rzecz wciąż nie dawała mu spokoju.
Przeniósł wzrok na Larry'ego, rozmawiającego w oddali z dwójką synów Marsa.
— Swoją drogą — głos Claire, która ciągnęła jakby nigdy nic, przebił się przez jego zamyślenie — byłeś już u Franka i Hazel?
Zamrugał. Spojrzał na nią z lekką konsternacją.
— Mhm. Widziałem się z nimi.
— Mnie nie chodzi o zamienienie paru przyjacielskich zdań. Mówię o bardziej... oficjalnej rozmowie, Clarke.
Dopiero wtedy w pełni się otrząsnął i złapał z nią kontakt wzrokowy.
— Nie musisz mi mówić, że widziałeś się z pretorami, którzy na co dzień widują się z całym legionem — dodała już nieco kąśliwie.
— A po co bym miał do nich iść? Już znają cały przebieg wydarzeń i... — nagle zauważył, że dwaj półbogowie odeszli od Larry'ego. — Wiesz co, zaraz wrócę.
Zerwał się natychmiast.
— Chyba jeszcze nie do końca do siebie doszedłeś! — zawołała za nim, ale nie zwrócił na to uwagi.
Larry niewątpliwie usłyszał jego kroki, bo stał w miejscu, czekając. Nie odwrócił się, ale zanim Tyler zdążył się odezwać, wyprzedził go:
— Wiem, co chcesz powiedzieć.
Powinni to zrobić od razu. Powinni już od paru dni mieć to za sobą. A jednak...
Tyler zatrzymał się. Nie odpowiadał. Czekał, co jeszcze usłyszy.
Larry w końcu spojrzał przez ramię. Jego ciemne włosy były w lekkim nieładzie, a wzrok miał pusty.
— Nadal masz mi za złe... — zaczął.
— To, że stałeś z boku i patrzyłeś, kiedy ktoś przyłożył Luisowi w głowę od tyłu? — zawahał się. — Poczekaj, było lepiej: sam go tam przyprowadziłeś, żeby to zrobili. A potem...
— Tak — uciął Larry, po czym się skrzywił. — No... niezupełnie. Ale mniej więcej o to chodzi.
— Niezupełnie — powtórzył Tyler z naciskiem, ale nadal opanowanym tonem. — A czego oczekiwałeś? Że on przyjmie warunki Bellerofonta?
Larry odwrócił się całkiem, wdychając i wsuwając ręce do kieszeni.
— Czyli masz — podsumował.
Tyler otworzył usta, żeby odpowiedzieć, jednak coś go powstrzymało.
Naprawdę chciał mieć mu za złe. Powinien. I... rzeczywiście był wściekły, ale czegoś w tym brakowało.
Nie dlatego, że znał Larry'ego od dziecka i nawet go lubił. Chyba po prostu dostrzegał, co nim naprawdę kierowało.
Na ogół był nieznośny. I osłabiał morale grupy, rzucając pesymistyczne komentarze. No i oczywiście ich zdradził. Ale ostatecznie nie chciał źle.
Zdarzało mu się powiedzieć coś podnoszącego na duchu. Pomógł zmodyfikować portal od strony obozu. Poza tym, mógł jakoś wpłynąć na sprzymierzeńców Bellerofonta, którym i tak zależało na otwarciu portalu. Czy byłoby lepiej, gdyby go tam nie było?
A czy to, co robił w tamtym czasie Tyler, było dużo lepsze?
— Nie mam nic na usprawiedliwienie — przyznał Larry.
Patrzył na niego z wyczekiwaniem.
Tyler wreszcie westchnął.
— Mogę o wszystkim zapomnieć. Ale nie czuj się zbyt swobodnie. Bellerofont chciał dostać się do obozu, żeby go zniszczyć. Nie wiem, czy naprawdę wierzyłeś, że tego nie zrobi, czy nie chciałeś nie wierzyć.
Wymawiając ostatnie słowa, spojrzał mu głęboko w oczy i atmosfera zrobiła się dużo bardziej napięta. Później, z perspektywy czasu, Tyler był pewien, że gdyby trwało to jeszcze chwilę dłużej, cały spokój by go opuścił.
W oczach Larry'ego odmalowało się coś na wzór zaskoczenia, które prędko zatuszował, ale zanim zdążył odpowiedzieć, rozległ się czyjś głos.
Tyler odwrócił się. Ktoś zawołał go po imieniu. Zobaczył dziewczynę z Czwartej Kohorty. Nie przyznałby się na głos, ale właściwie nie pamiętał jej za dobrze. Może była nowa?
Otworzyła usta i na moment się zawahała, spoglądając to na jednego, to na drugiego, jakby obserwowała tykającą bombę, która zaraz wybuchnie. Szybko jednak zamrugała i otrząsnęła się na tyle, by rzucić opanowanym, zdecydowanym głosem:
— Hazel i Frank chcą cię widzieć. Podobno to pilne.
Zanim za nią poszedł, zanim w ogóle jakkolwiek zareagował, spojrzał przez ramię na Claire. Wciąż tam siedziała, popijając czekoladę. A teraz patrzyła na niego z uniesionymi brwiami.
No tak. Jak mógł o tym nie pomyśleć?
W końcu była jeszcze jedna sprawa.
Dwa lata temu, zanim opuścił obóz, miał zostać centurionem. Ta propozycja chodziła za nim od dawna, ale dopiero po niepokojąco dużych stratach w bitwie został przyparty do muru. Gdyby wtedy zjawił się na wyborach, z pewnością by go wybrali, a on by się zgodził... Ale teraz, kiedy jego życiorys wzbogacił się o niezapomniane przeżycia w wymiarze Chaosu, nabrał wątpliwości. Co właściwie zrobił? Miał dobre intencje, ale ostatecznie spędził po prostu dwa lata z boginią zdrady. I, w przeciwieństwie do Claire, nie utrzymał jej na odpowiedni dystans. Jego postępowanie nie pokrywało się chyba z przykładem wzorcowego legionisty, nie wspominając żadnych wyższych rang. Był niemal pewien, że utracił swoją szansę.
Niemniej wezwania nie mógł zignorować.
***
Czternastego maja, to znaczy dzień później, Obóz Jupiter powrócił do dawnej rutyny. Wszystko było dopięte na ostatni guzik po ostatnim zamieszaniu z udziałem bogini zdrady. Innymi słowy, był to idealny czas, żeby się stamtąd wymknąć.
No, zapewne pretorzy nie zgodziliby się z tym stwierdzeniem, ale niespecjalnie go to martwiło.
Martwił się tylko jedną kwestią — kompletnie inną i znacznie ważniejszą.
Nie powinno tak być. Powinien mieć doskonały humor. A jednak obserwując cały ten ruch na ulicach Sacramento, czuł tylko niepokój wzbierający w piersi.
Starał się. Tak rozpaczliwie się starał. Ale czy jego dobre chęci cokolwiek zmieniały?
Zacisnął palce na rękojeści sztyletu, który wciąż miał przy pasie na wszelki wypadek. Złapał się na tym, że odruchowo sięgnął również po drugi. Nie było go już, do czego Tyler w dalszym ciągu nie potrafił się przyzwyczaić.
Rozejrzał się uważnie po raz ostatni. Przechodnie wydawali się... zwyczajni, co stanowiło miłą odmianę. Jeżeli wśród nich czaił się potwór gotowy do ataku w każdej chwili, to ukrywał się wyjątkowo dobrze.
Ledwie Tyler o tym pomyślał, a ogarnął go lekki zawód zamiast ulgi. To niewątpliwie było głupie, ale walka z jakąś mityczną kreaturą sprawiała teraz wrażenie takiej łatwej. Przydałaby mu się na rozgrzewkę, bo wciąż czuł się przybity — do tego stopnia, że momentami rozważał natychmiastowy powrót.
Nie. Spojrzał przed siebie, biorąc głęboki wdech. To nie wchodziło w grę. Doskonale o tym wiedział.
Jednak gdy jakieś pięć minut później stanął przed drzwiami Luisa Warda, w pierwszej chwili zaparło mu dech w piersiach.
Decyzję podjął spontanicznie. Nie uprzedził go. Równie dobrze mógł akurat na niego nie trafić. Ale nie mógł już dłużej wytrzymać.
Kiedy tylko spojrzał w jego rozszerzone ze zdumienia fiołkowe oczy, wróciło do niego wspomnienie — zaledwie sprzed paru dni, ale niewyraźne i trochę mgliste. Gdy w końcu się ocknął i otworzył oczy, niedługo przed tym, jak opuścili wymiar, który zaraz się rozpadł, nie skupił się na paraliżujących dreszczach przebiegających po jego całym ciele. Ani na tym, że po ich przejściu nastąpiła niewyobrażalna ulga, trwająca zresztą do teraz. Przez ostatni czas na zmianę tracił nad sobą kontrolę, doświadczał koszmarnego bólu i dochodził do pewnej równowagi, ale przy tym ciągle walczył z pokusą poddania się mocy całkowicie. W końcu mógł poczuć się normalnie. A jednak zamiast w pełni się odprężyć, całą uwagę skoncentrował na Luisie.
Nienawidzę cię. Spodziewał się prędzej czy później usłyszeć od niego te słowa, ale nie przewidział, że Luis wydusi je z siebie przez łzy, przytulając go mocno.
A potem? Potem wszyscy wrócili. I było w porządku. Skończyło się dobrze.
Więc dlaczego w każdym spojrzeniu, które posyłał mu Luis, czaiła się jakaś nieufność? Dlaczego kiedy żegnali się przed weekendem, jego pocałunek smakował goryczą?
Niestety, Tyler domyślał się odpowiedzi na te pytania.
To nigdy się nie udaje.
Ale spróbować musiał. Nie przeszli przez to wszystko, żeby finalnie odpuścił.
— Tyler... — Luis zamrugał, jakby chciał się upewnić, czy nie śni. Mimo że najgorsze mieli już za sobą, wydawał się trochę zmęczony, jakby nie miał okazji się dobrze wyspać. — Co ty tu...
— Nie wytrzymam dłużej — wypalił. — Gniewasz się na mnie?
Luis odruchowo pokręcił głową, ale zaraz się zawahał.
— Nie, ja...
— Coś jest nie tak, mam rację? To moja wina?
— Nie! — Może kłamał, może nie. Trudno było to ocenić, kiedy na jego twarzy malowała się jedynie dekoncentracja. — Chodź tutaj.
Zamknął za nim drzwi, a właściwie popchnął je nogą. Jak tylko się zatrzasnęły, jego spojrzenie znacznie się ożywiło.
— W Obozie Jupiter nie miałem okazji ci tego powiedzieć. Na osobności.
— Tak? — Tyler niemal się uśmiechnął.
Luis zmarszczył brwi.
— Naprawdę nie wiesz, o co mi chodzi? Pomyślmy: tydzień temu byłem pewien, że nie żyjesz. A to dlatego, że sam wbiłem ci ten sztylet w serce. Obiecałeś, że nie będziesz ryzykować i że wrócisz z nami, ale mało brakowało...
Głos mu się załamał.
No jasne. Kiedy tak to ujął, faktycznie brzmiało fatalnie. Tyler miał ochotę go objąć i zapewnić, że więcej nie wpląta się w coś tak poważnego i niebezpiecznego, jednak nie chciał mu składać pustych obietnic. Nie mógł przewidzieć, co wydarzy się w przyszłości.
No i nie mógł nijak na to wpłynąć.
Westchnął. Nie zorientował się nawet, w którym momencie weszli w głąb mieszkania. Oczywiście wcale mu to nie przeszkadzało.
Nachylił się nad Luisem i delikatnie dotknął jego policzka. Sądził, że zaraz go odepchnie, ale tego nie zrobił.
— Przecież wróciliśmy — powiedział najłagodniejszym tonem, na jaki był w stanie się zdobyć. — Byłeś tam, Ward. Nic się nie stało.
Złapał go ostrożnie za nadgarstek i przyciągnął do siebie. Luis wsunął rękę pod jego koszulkę, dotykając miejsca pośrodku klatki piersiowej, tam, gdzie została blizna po pobycie w wymiarze Chaosu. Nie jedyna, ale ta najważniejsza. Luis sam za nią odpowiadał. Ostrze noża trafiło idealnie w serce. Ale serce wciąż biło — i Tyler czuł, jak przyspiesza pod wpływem tego znajomego, lodowatego dotyku.
— A gdyby mnie nie było? — zapytał głucho Luis.
Przez chwilę Tyler nie miał bladego pojęcia, co odpowiedzieć.
Przyjrzał mu się dokładnie. Niektóre rzeczy się nie zmieniły. Luis Ward był równie słodki jak w dniu ich pierwszego spotkania, a przy tym taki dzielny, bystry, lojalny i... No, zdecydowanie za dobry dla niego. Ale mimo wszystko...
Tyler nie umiał ocenić, ile czasu się wstrzymywał, zanim wreszcie odparł:
— Byłeś — powtórzył z naciskiem. Luis opuścił rękę. — Przestań się zadręczać. Pewnie zabrzmi to mało przekonująco, ale musisz mi uwierzyć, że wciąż próbuję... — urwał. — Chcę z tobą być, Luis. Ja też mam dość tych przeszkód. I naprawdę przepraszam...
Przypomniał sobie treść tych wszystkich historii — o bohaterach, którzy wiele przeżyli, jednak ostatecznie i tak ginęli tragiczną śmiercią, jakby nie zasłużyli na nic lepszego, bo jakaś siła wyższa tak narzuciła. W końcu spędził ponad dwa lata w towarzystwie setek herosów stanowiących idealne przykłady. Spora część z nich zmarła w młodym wieku.
— Przestań już przepraszać. Ja po prostu jestem zmęczony — Luis oparł czoło o jego ramię, ale zaraz z powrotem się wyprostował. — Nic z tego, co się wydarzyło, nie było twoją winą.
— Nic? Wiesz, że to nieprawda.
Luis otworzył usta, żeby zaprotestować, ale chyba zaraz dotarło do niego, o czym mówił Tyler. Wzrok jeszcze bardziej mu sposępniał.
— Już o tym rozmawialiśmy. I nie chcę do tego wracać.
— Ale wracasz — odgadł Tyler. — Prawda?
Wyrzuty sumienia uderzyły go z impetem, kiedy Luis odwrócił wzrok, a potem wymknął się i odsunął, jakby nie mógł znieść jego dotyku. Tyler bał się ruszyć, bał się cokolwiek powiedzieć. Niemal pożałował, że w ogóle poruszył tę kwestię, ale co innego miał zrobić? Pozwolić jej dojrzewać w ciszy?
— Nie jestem zadowolony — przyznał w końcu Luis — ale... przecież do niczego się nie zobowiązywaliśmy.
— Trochę się jednak zobowiązywaliśmy — zauważył gorzko Tyler. — I nie miałbyś problemu, żeby złamać to zobowiązanie. Ale tego nie zrobiłeś. A ja...
Luis cicho prychnął.
— Daj spokój. Też nie musiałeś się wysilać, żeby znaleźć chętnych.
— A jakie to ma znaczenie?
— Nie wiem! Nie mamy czternastu lat, do cholery. Miałem czternaście lat, kiedy się pierwszy raz całowałem. To nic wielkiego. Nic mi nie przeszkadza.
— Jasne, że nie.
Tyler słyszał niepewność w jego głosie i przypomniał sobie ten moment, jeszcze w wymiarze, kiedy próbował opowiedzieć mu o wszystkich istotnych rzeczach, które wydarzyły się w ciągu tych dwóch lat, bo nie wiedział, czy będzie miał kolejną okazję. Bardzo wyraźnie pamiętał rozczarowanie w oczach Luisa.
— Chcę tylko, żebyś wiedział... — zawahał się. — To był błąd. Kłamałem, żegnając się z tobą w Obozie Jupiter. Nie wierzyłem, że wrócę. Na początku wcale nie zamierzałem zapominać, patrząc na kogokolwiek innego, ale później... cóż, nie chcę, żeby to brzmiało tandetnie. Fatalnie się z tym czuję i... nie bardzo wiem, co zrobić.
Zapadła cisza.
— Po prostu zostań — odezwał się nagle Luis. — Tutaj. Najdłużej jak możesz.
Tyler zmrużył oczy. Nie był pewien, czy to załatwi sprawę, ale nie potrafił odmówić.
— Jest środek tygodnia — zauważył. — Nie masz czasem studiów?
— A ty nie powinieneś być w obozie? — odciął się Luis. — Frank i Hazel w ogóle wiedzą, że cię nie ma, czy czekasz aż zauważą?
Uśmiechnął się.
— Za kogo mnie masz? Powiedziałem im.
Nie skłamał. Ale czy im się to podobało — to już inna kwestia.
Przyciągnął Luisa bliżej, ujął za podbródek i pocałował, co wyszło o wiele lepiej niż ostatnim razem. Byłoby perfekcyjnie, gdyby Luis zaraz nie odsunął się, nie zmierzył go krytycznym spojrzeniem i nie zaczął drążyć tematu.
— Podobno zgodziłeś się zostać centurionem. Dlaczego dowiaduję się od Lei, która wie od Claire, która wie od Franka, zamiast od ciebie?
Tyler przypomniał sobie słowa, które wciąż wydawały mu się abstrakcyjne i nierealne: Twoja matka byłaby dumna. Jeśli wciąż chcesz...
— Hmmm, bo to nie jest najważniejsze?
— Niby dlaczego? — zaprotestował Luis w ostatniej chwili, zanim Tyler dotknął jego ust. — To jest dosyć ważne. Wiąże się z większą ilością obowiązków i...
— Jeśli chcesz wiedzieć, poprzedni centurion Dwójki objął to stanowisko po bitwie z Chaosem, tylko i wyłącznie z przymusu. Planował odejście z służby przy pierwszej okazji. No więc okazja się trafiła — wyrecytował Tyler z wyraźną niecierpliwością w głosie.
— Naprawdę tego chcesz czy po prostu dotrzymujesz obietnicy?
— Może jedno i drugie. Ale nie na długo. Zejdzie mi maksymalnie rok. Mamy teraz dużo rekrutów, znalezienie zastępcy nie będzie takie trudne.
Oczy Luisa rozbłysły.
— A potem?
— Odchodzę.
— I co wtedy...
— Zobaczymy.
— Ale...
— Cholera, Luis zamknij się już — wymamrotał.
Właściwie nie pozostawił mu innego wyjścia, kiedy znów go pocałował.
Nie wiedział, czy plany, które snuł, kiedykolwiek się udadzą. Żaden heros nie mógł mieć takiej pewności. Nie był też przekonany, czy historia, którą teraz tworzyli, zakończy się dobrze.
Ale postanowił skupić się na tym, co tu i teraz. Przynajmniej chwilowo.
Luis nie zadawał więcej pytań.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top