[LX] 𝐋𝐔𝐈𝐒
LUIS SPODZIEWAŁ SIĘ ATAKU OD RAZU. Tyler najwyraźniej też, bo gdy tylko odepchnął go za siebie, jego ręka powędrowała do rękojeści noża przy pasie. Dwaj herosi po bokach rzeczywiście unieśli włócznie, gotowi ruszyć dalej, jednak ten stojący pośrodku uniósł dłoń i natychmiast się zatrzymali. Ich palce obejmowały mocno drzewca, aż bielały knykcie, a spojrzenia pulsowały wściekłością. Zdecydowanie byli gotowi zrobić użytek z broni, ale wciąż stali nieruchomo, czekając na właściwy sygnał.
Sygnał, który nie miał nadejść zbyt prędko.
Środkowy heros wyglądał młodo, może na dwadzieścia parę lat — czyli w tym wieku zginął. Jako jedyny nie miał na sobie zbroi, a z przydługimi ciemnoblond włosami i spokojnymi brązowymi oczami wydawał się w sumie niegroźny. Wrażenie to burzyły zmarszczone usilnie brwi i sposób, w jaki trzymał miecz z błyszczącą klingą, niewątpliwie wykonaną z cesarskiego złota, niepozostawiający wątpliwości, że wiedział, jak go używać.
— No proszę — uśmiechnął się lekko. — Znowu się spotykamy. I to w bardzo ciekawych okolicznościach.
Bynajmniej nie zwracał się do Luisa.
Tyler zmrużył oczy. Teraz, z bliska, Luis mógł zwrócić uwagę na parę istotnych szczegółów, które wcześniej pominął, kiedy zaskoczenie samą jego obecnością całkowicie go pochłonęło. Jeżeli od ostatniego spotkania, wczoraj, chociaż odrobinę mu się poprawiło, to zupełnie nie było tego widać. Wciąż zdawał się trochę blady i chory, co jednak kontrastowało wyraźnie z jego pewną siebie postawą. Adrenalina i widoczna po twarzy złość musiały jakoś go ożywiać.
— Złamaliście umowę — oświadczył. — Nie mogę tego ignorować.
Luis nie wiedział, o co mu chodziło, ale nie to stanowiło jego największe zmartwienie. Dopiero teraz zaczął odczuwać, ile go kosztowało użycie mocy. Dotarło do niego, że z niezrozumiałego powodu zamrożenie człowieka wymaga więcej energii niż zamrożenie potwora. Mogło mu starczyć jeszcze na kilka osób, przy czym nie miał pojęcia, jak dużo sprzymierzeńców Bellerofonta znajduje się obecnie w pobliżu, gotowych przybiec i interweniować. No i nie miał miecza.
Z kolei Tyler sprawiał wrażenie, jakby panował nad sytuacją. I Luis by w to uwierzył, gdyby nie dobijająca świadomość, że mikstura od Apate cały czas niszczy go od środka, nieważne, jak świetnie to ukrywa. Ewentualnie mógłby...
Nie. Przyszedł mu do głowy pewien pomysł, ale szybko się zorientował, że to fatalne wyjście. Nie, to nie miało prawa się wydarzyć.
— My? — nieznajomy przechylił głowę lekko na bok. — Tyler, kontaktujesz się z boginią zdrady częściej niż ktokolwiek inny w tym wymiarze. Przyjąłeś od niej... to coś. — Tutaj się skrzywił. — Co niewątpliwie może utrudnić realizację planu Bellerofonta. A mimo to wyrzucasz nam, że wchodzimy ci w drogę, wbrew wcześniejszej umowie?
Jego ton był zaskakująco opanowany i rzeczowy. Każdy rozmówca niezdecydowany co do swojego stanowiska w stu procentach natychmiast skłoniłby się ku refleksjom.
Każdy.
— Dokładnie — odparował Tyler, nieporuszony nawet w najmniejszym stopniu.
Luis ścisnął mocniej talizman, który w tej chwili wydawał mu się najważniejszym przedmiotem na świecie. No... albo kilku światach. Zrobił to na tyle dyskretnie, że nie powinien ściągnąć niczyjej uwagi — zwłaszcza, że sprzymierzeńcy Bellerofonta skupiali się teraz głównie na Tylerze. A jednak heros stojący pośrodku natychmiast wbił w niego wzrok.
Wciąż potrzebowali go do otworzenia portalu. Gdyby po prostu próbował uciec i nic więcej, może zdołałby jeszcze ich do siebie przekonać. Ale po tym, jak zabrał kluczowy dla sprawy talizman... cóż, wątpił, że przymkną na to oko.
Sądząc po postawie całej trójki, byli gotowi zrobić wszystko, żeby odzyskać moc Chaosu. W końcu otwierała im masę możliwości. Oczywiście Luis nawet nie rozważał ustąpienia, jednak im dłużej analizował sytuację, tym gorzej mu się przedstawiała.
Gdzieś w bałaganie jego myśli przemknęło jedno pytanie, które z miejsca powinien uznać za nieistotne i zapomnieć o nim. Sęk w tym, że nie potrafił. Im wszystkim chodziło głównie o talizman, prawda? Nie tylko towarzyszom Bellerofonta, Tylerowi też?
— Bogowie! — heros stojący pośrodku westchnął i ostentacyjnie przewrócił oczami. — Ty chyba nie masz pojęcia, jaki on jest ważny.
Tyler przelotnie zerknął na Luisa przez ramię. Z jego spojrzenia nie dało się odczytać zbyt wiele. Kiedy znów się odezwał, w jego głosie brzmiała uderzająca arogancja.
— Wręcz przeciwnie. W końcu dlatego tu jestem.
Na nieznośną chwilę wszystkie pozostałe myśli Luisa się rozproszyły, a serce zabiło mu mocniej. Musiał sobie powtórzyć parę razy w głowie, żeby się skupić, bo zaraz może się stać coś złego.
Nieznajomy prychnął.
— Widzę, że nadal nie rozumiesz. To było konieczne. Wiesz, ja naprawdę nie mam ochoty zaczynać kolejnego starcia w tym tygodniu. Daję ci teraz ostatnią szansę: odpuść.
Był to jeden z nielicznych momentów, kiedy ponad dwa lata rozłąki nie grały najmniejszej roli. Luis znał Tylera na tyle, by umieć przewidzieć, co odpowie.
Z pewnością nie. A wtedy ten heros wzruszy ramionami i, tłumacząc się, że nie pozostawiono mu wyboru, da znak dwóm pozostałym. Całkiem prawdopodobne, że wezwą też resztę.
Tyler już otwierał usta. Luis w porę pociągnął go za ramię i wypalił:
— Czekaj!
Sam usłyszał, jak głos lekko mu zachrypł. Ale Tyler się odwrócił i spojrzał mu w oczy, co okazało się strasznie wytrącające z równowagi. Dotąd, pozostając pod wpływem mocy Chaosu, zerkał na niego z mieszaniną kpiny i rozbawienia. A jak już doszedł do siebie, to ze złością albo zmęczeniem na zmianę. Tak dawno nie patrzył na niego w taki sposób.
— Pomyśl o tym — dodał szybko. — Może lepiej...
Tyler nie pozwolił mu nawet skończyć.
— Już wystarczająco długo nad tym myślałem — po czym zwrócił się do trójki herosów: — Nie ma mowy. Od momentu, w którym odważyliście się go tknąć, umowa jest nieważna.
Luis chciał się wtrącić, ale gardło mu się ścisnęło.
— Tak? Wielka szkoda. A więc mogę zrobić tylko jedno.
Jeszcze chwila. Została tylko chwila do finału całego zajścia. Luis był tego niemal pewien.
Pozostając szczerym z samym sobą, chciał coś zrobić. Oczywiście nie byłoby to nic szczególnie rozsądnego. Nie miał przygotowanego żadnego błyskotliwego planu. Gdy jednak popatrzył na Tylera, dostrzegł pod jego maską irytacji i kpiny skupienie, zupełnie jakby cały czas dokładnie analizował sytuację. Albo jakby... odliczał. Pozostałe sekundy.
Ponad dwa lata temu lub wcześniej Luis nie wahałby się mu zaufać. Dlaczego teraz miałby to robić?
Chęć, by rzucić puste Idź, poradzę sobie całkiem go opuściła. Nie przestawał bacznie obserwować wszystkiego dookoła, ale poczuł się... no, czy można w tej sytuacji użyć słowa dobrze? Chyba nie. W takim razie — trochę lepiej.
I w tym samym momencie herosi ruszyli do ataku.
***
Jak to w ogóle brzmiało: herosi ruszyli do ataku. W głowie Luisa zaraz pojawił się obraz całego legionu Obozu Jupiter ruszającego dzielnie do walki, ustawionego perfekcyjnie w odpowiednią formację, z dowódcą na czele. To wyobrażenie w ogóle nie przypominało rzeczywistego wydarzenia.
Rzeczywiste wydarzenie polegało na tym, że dwaj herosi stojący po bokach wyciągnęli przed siebie włócznie i... no, faktycznie natarli. Ale ten pośrodku, który sprawiał wrażenie przywódcy, nawet nie drgnął.
Kiedy nagle się zatrzymali, dostrzegłwszy coś w dodali, Luis zebrał całą siłę woli, żeby się nie odwrócić.
— Nieźle — nieznajomy przechylił głowę lekko na lewo, mrużąc oczy. — Boska interwencja, co? To nie jest pierwszy raz, Clarke.
Mówił spokojnie, jednak w jego oczach błyszczała coraz intensywniejsza wściekłość.
Tyler wzruszył ramionami, nieporuszony. A przynajmniej tak by można stwierdzić bez dokładnego przyjrzenia się.
— Czasami się przydaje.
— A co z Apate? — zapytał tamten, już z nieco wyraźniejszą prowokacją. — Nie stoisz po naszej stronie. Przyjąłeś jej dar. Wychodzi, że to z nią trzymasz.
Oczy Tylera gwałtownie rozbłysły. W pierwszej chwili Luis zwrócił uwagę na jedną tęczówkę, ewidentnie czerwoną, i na chwilę się zawahał. Potem zauważył, że druga pozostawała ciemna.
Naprawdę tak było? Czy on już miał zwidy?
— Wystarczy. — Jego głos brzmiał znacznie chłodniej. A potem odwrócił się i posłał mu to swoje hipnotyzujące spojrzenie. — Luis, wrócę do ciebie. Obiecuję.
Odepchnął go jeszcze bardziej, zanim Luis zdążył zrozumieć sens tych słów. W sumie, gdyby odczekał sobie z minutę, to i tak by przed tym zdążył.
No dobrze, lekka przesada — może i do Luisa wszystko docierało, tylko że on sam nie chciał tego do siebie dopuścić. Wpatrywał się w niego ze zdziwieniem, chcąc odpowiedzieć. Ale jakoś nic mu nie przechodziło przez gardło.
Nieznajomy tymczasem wywrócił oczami.
— Ty naprawdę...
Nie dokończył. Mimo że wydawał się mocno poirytowany, chwilę później spojrzał na Luisa kątem oka, z wyraźnym niepokojem. I nawet nie odważył się podejść.
Luis nie do końca wiedział, co się dzieje, kiedy poczuł stanowczy uścisk na ramieniu. Wszystko wydarzyło się zbyt szybko, by zdołał zareagować — kolejne szarpnięcie, rozmycie całego widoku i to uczucie, z którym niestety zetknął się już nie raz, jakby miał zaraz zemdleć, ale jednak się trzymał. Nie zdążył nawet krzyknąć. Był pewien tylko jednego: zaraz później musiało w końcu dojść do starcia.
Problem polegał na tym, że on już tego nie widział. Wystarczyło mrugnąć; gdy otworzył znów oczy, jego wzrok padł najpierw na pustą ścianę, jaką teraz przed sobą miał. Potem się odwrócił. I w tym samym momencie usłyszał za sobą głos:
— Tylko spokojnie, dobra?
To było trafne ostrzeżenie na początek, bo kiedy poukładał sobie wszystko w głowie, zdecydowanie nie czuł się spokojnie.
— Ikelos! — spojrzał prosto w jego srebrne, skupione oczy. Wiedział, że bóg koszmarów pomagał im już wcześniej. I że musiał być powód, dla którego nikt nie próbował wejść mu w drogę. Jednak teraz miał to gdzieś. — Dlaczego... — wziął głęboki wdech. — Zabierz mnie tam z powrotem!
— Poczekaj. — Ikelos cofnął się o krok. — Wiesz, że nie mogę.
— Ale Tyler!
— Nic mu nie będzie. Sam to widziałeś, chyba w końcu zaczyna panować nad mocą.
Powiedział to uspokajającym tonem, który powinien zadziałać, przyjmując ten wyraz złości zdecydowanie lepiej niż większość bogów. Luis opanowałby się może, gdyby nie przypomniał sobie wcześniejszych słów Apate.
— Ale... to też źle! — zrobił krok do przodu. — On nie może jej użyć!
Bóg spojrzał na niego z pewnym niezrozumieniem. No tak — w końcu nie mógł wiedzieć wszystkiego ob planach Apate, a już na pewno nie tutaj, w wymiarze chronionym przez resztki siły Chaosu.
— Ikelos...
— Już, w porządku — uniósł obie ręce. Trudno było odczytać cokolwiek z jego oczu. — On wróci. To jest akurat pewne. Nawet, gdyby doszło do kryzysowej sytuacji, w co wątpię, to Apate nie da mu zginąć.
— Jeszcze nie teraz — dopowiedział Luis. — Ale później, jeśli...
— Nie mamy wpływu na to, co się wydarzy — przerwał Ikelos — ale czasem jest jakieś wyjście, rozwiązanie, którego z początku nie dostrzegamy. Siadaj.
Luis wcale nie miał ochoty usiąść, jednak ostatecznie zmęczenie zwyciężyło. Odczuł je dopiero teraz, gdy adrenalina opadła.
Już prawie się opanował. A potem znów pomyślał o Apate. O tym, co mówiła. Skoro eliksir zawierał odpowiednią ilość mocy, by załatwić kwestie wymiaru i portalu (i przeżyć), to przekroczenie limitu...
Nie. Może Tyler nie użyje jej teraz. Może.
— Dlaczego go nie zabrałeś? — wyrzucił z siebie Luis, nie rozważywszy tego wcześniej. I może nie powinien tego mówić z tak wyraźnie odczuwalną pretensją.
Ikelos zacisnął usta.
— Właściwie... fakt, że sam tego chciał, mógłbym zignorować. Ale chodzi o coś więcej. Tyler ma teraz szansę nauczyć się wreszcie używać tej mocy właściwe. Wiesz, jeżeli tego nie zrobi, Apate najprawdopodobniej zwycięży.
Właśnie wtedy Luisa uderzyła myśl, którą natychmiast usiłował z siebie wyrzucić. Tylko że wszystkie starania szły na marne.
Dlaczego nie mogli po prostu przestać w to mieszać Tylera? Musiał być jakiś inny sposób, by zablokować portal... albo go zniszczyć, zanim Bellerofont czy ktokolwiek z jego nastawieniem zdołałby z niego skorzystać. Musiało być inne rozwiązanie.
Albo...
Luis zacisnął palce na czymś, co trzymał w ręce — dopiero później uświadomił sobie, że wciąż ma ten przeklęty talizman, przywodzący na myśl pałac Famy. I to (głównie to) co się tam wydarzyło.
— Gdyby po prostu odrzucił tę moc — wypalił. — Gdyby był jakiś sposób...
— To armia nieprzyjacielskich herosów wtargnęłaby do Obozu Jupiter, a potem jeszcze dalej. I mielibyście kolejną wojnę — dokończył Ikelos. — Ale to nie wszystko. Porządek zostałby znów zaburzony. Chaos zacząłby... no cóż, rosnąć znowu w siłę.
Biorąc pod uwagę, o czym mówił, nie powinien używać tak spokojnego tonu. A jego spojrzenie nie powinno być tak nieodgadnione.
Luis poczuł gulę w gardle.
— Ale... — zdołał w końcu wykrztusić.
— Tyler wróci, tak jak obiecał. O to mogę ręczyć.
Ikelos bardzo rzadko zachowywał się tak poważnie, więc kiedy już to robił, cała atmosfera robiła się równie podniosła.
Luis zamrugał. Wsunął talizman do kieszeni dżinsów i po raz pierwszy od początku tej rozmowy odezwał się głosem, który się nie łamał:
— Ominął mnie cały dzień. — Wcale nie chciał siedzieć bezczynnie, ale skoro i tak nie mógł nic zrobić w sprawie Tylera, wolał skupić się na czymś w swoim zasięgu. — Co z Leą, Felicią i Claire?
Usta Ikelosa uniosły się w końcu w uśmiechu — bladym, nie łobuzerskim jak zazwyczaj, jednak zawsze to coś.
— Lea jest na jakiś czas zajęta. Felicia... jak sądzę, też. Swoimi przemyśleniami. A Claire rozgląda się po okolicy, badając sytuację. Za niedługo powinna wrócić, właśnie tutaj. Ale ogółem wszystko u nich w porządku.
Przynajmniej tyle. Luis odetchnął z ulgą, częściową. Nie zastanawiał się, o jakie przemyślenia chodzi — po tym wszystkim jakoś nie potrafił skupić się na takim szczególe ani o niego zapytać.
To już jutro. Przypomniał sobie oczekiwanie powstania Chaosu. Było dokładnie tak samo.
Nie chciał tego powtarzać. I nie chciał znowu na koniec stracić Tylera. Ani kogokolwiek.
— Muszę iść — powiedział Ikelos, rozpościerając czarne skrzydła. — Zebrać formę w jednym miejscu... to dosyć ważne, bo na Olimpie znowu jest ta narada.
— Narada? — powtórzył Luis, raczej automatycznie niż z ciekawości.
— Aha. Przychodzi więcej bogów, zakładają się, jak wszystko się skończy, kłócą się... czasem przypadkowo pada jakaś klątwa czy zaraza na losowe miasto... — wzruszył ramionami. — Eee, no wiesz. Typowo. Ale ten stary grzyb się wścieknie, jeśli nie dostanie żadnych wieści z wymiaru. Oczywiście sam się tutaj nie pofatyguje.
Nietrudno było się domyślić, że chodzi o Zeusa. Zeusa, który nie mógł usłyszeć tych słów.
Luis starał się całkiem wyluzować, co, rzecz jasna, nie było możliwe. Wmawiał sobie, że Tyler naprawdę wróci, a potem... może rzeczywiście znajdzie się lepsze rozwiązanie. Teraz go nie widział, ale może wkrótce...
— Jasne. — Sam usłyszał, jak głos mu zachrypł. — I... dziękuję.
Za wszystko — począwszy od dnia, gdy pojawił się bez zapowiedzi w jego mieszkaniu, a w sumie nawet wcześniej. Ikelos był bogiem, a jednak ingerował w problemy herosów jak tylko mógł. No dobrze, zsyłał też mnóstwo koszmarów, ale bez niego by sobie nie poradzili.
— O — uśmiechnął się w odpowiedzi, tym razem ze swoim charakterystycznym błyskiem w oku. — No dobra, lecę. Liczę, że następnym razem spotkamy się w pełnym składzie.
Kiedy Ikelos mówił lecę, mógł mieć na myśli dużo rzeczy. Albo zamierzał faktycznie odlecieć, albo zwyczajnie sobie pójść, albo rozpłynąć się w powietrzu. Luis właściwie nie zapamiętał, jak się skończyło tym razem. Ostatnie, co zapadło mu w pamięć, to porozumiewawcze mrugnięcie jednego z srebrnych oczu. Potem... na chwilę przestał rejestrować, co się dzieje. A gdy oprzytomniał, boga koszmarów już nie było.
***
Dopiero po tym, jak prawie całkowicie się uspokoił, zaczęły mu przychodzić do głowy bardziej praktyczne, prozaiczne myśli. Na przykład — powinien coś zjeść, z pewnością. Tylko że jakoś nie umiał się przemóc, by cokolwiek przełknąć.
Wyszedł na zewnątrz i błyskawicznie uświadomił sobie coś, na co nie zwracał przedtem uwagi — niedawno padało. Powietrze było wilgotne, dostrzegł również parę kałuży. A teraz nad niebem zbierały się ciemne chmury. Nadchodziła burza.
W pewnym momencie powietrze parę metrów od niego zafalowało, tworząc ciemną plamę — dość wąską, ale z pewnością wyższą od niego. Pojawiła się dosłownie na chwilę, po czym szybko zniknęła.
I dlatego Luis przez moment się wahał. Czy to się stało naprawdę? Czy tylko mu się wydawało?
Rachubę czasu stracił już sporo wcześniej, dlatego nie potrafił ocenić, jak długo siedział w środku, ile zajęła rozmowa z Ikelosem, a ile pozbieranie myśli. Miał wrażenie, że bardzo krótko, ale nie był do końca pewien. Skoro Claire przeszła się tylko po okolicy, to nie powinna przypadkiem już wracać? I o co chodziło z Leą i Felicią, że były rzekomo zajęte?
Poważnie rozważał, czy nie pójść do domu... no, czy jakkolwiek by to nazwać. Tylko niewielka nadzieja go powstrzymywała.
Ostatecznie nie żałował, że został.
Zaraz po tym, jak tajemnicze (i niepokojące) zjawisko zniknęło, usłyszał za sobą głos wołający go po imieniu. Odruchowo obejrzał się za siebie.
I zamarł.
Dokładnie jak parę dni temu w pałacu Famy. Wcale nie szukał porównania z tamtą sytuacją. Nie chciał go. Ale przyszło samo.
Znowu zdawało mu się to po prostu jakieś mało prawdziwe. Znowu poczuł się, jakby śnił, a głos od razu utknął mu w gardle. Tylko że tym razem chwila osłupienia trwała znacznie krócej.
Tyler szedł do niego, ale zatrzymał się na odległości paru metrów, z rękami wsuniętymi do kieszeni. Nie promieniował już tą pewnością siebie co wcześniej. Ramiona miał opuszczone z rezygnacją. Obie tęczówki odzyskały naturalny czarny kolor, a w oczach malowało się coś... coś, czego Luis nie umiał opisać, jednak ujęło go dogłębnie.
Przez krótki moment ciszę zakłócał tylko wiejący wiatr i spadające krople deszczu — zaczęły powoli, rzadko i pojedynczo, a potem pojawiło się ich trochę więcej.
— Luis. — Tyler westchnął i w końcu spojrzał mu prosto w oczy, w ten sposób. — Przepraszam.
I wtedy finalnie Luis zdołał się przełamać.
Nie myślał za dużo, a właściwie wcale. Reakcja była instynktowna, automatyczna. Nie pamiętał nawet, jak zaczynał do niego biec. Po prostu nie mógł się już dłużej powstrzymywać. Zarzucił mu ręce na szyję i przytulił się mocno, tak, jak najchętniej by zrobił już przy pierwszym spotkaniu.
Oczywiście nie widział wyrazu jego twarzy, bo przyciskał twarz do jego koszulki. Poczuł za to, kiedy Tyler też go objął i pocałował we włosy.
— Przepraszam — powtórzył zaskakująco łagodnie. — Nic ci się nie stało?
Luis minimalnie się odsunął i podniósł wzrok.
— Nie — wydusił i chciał dodać coś jeszcze, ale Tyler szybko przerwał:
— Chodź... wejdź do środka. — Zaczął się nagle rozglądać, jakby się obawiał, że zaraz zauważy coś niepokojącego.
I tym razem nie czekał na odpowiedź. Pośpiesznie otworzył drzwi, wepchnął go przez próg, wszedł zaraz potem i je zamknął.
Wewnątrz powinien już się trochę uspokoić, ale ewidentnie mu się to nie udało. W pierwszym lepszym pokoju z brzegu praktycznie od razu ugięły się pod nim kolana. Popchnął Luisa jeszcze dalej, żeby usiadł, po czym złapał go za rękę. Chociaż... to akurat faktycznie mogło wynikać ze zmęczenia. Kiedy na niego spojrzał, wyglądał jakoś bladziej. To znaczy, jeszcze bardziej niż przedtem.
Ale nie przeszkadzało mu to w nadawaniu jak najęty.
— Nie chciałem, żeby tak wyszło. Nie... nie traktuj poważnie wszystkiego, co mówiłem. Myślałem, że będzie lepiej, jeśli was od tego odsunę, ale... Luis, bałem się o ciebie. Nie chcę tego więcej.
To było w sumie zdumiewające, jak stosunkowo szybko przeszedł od rzucania towarzyszom Bellerofonta pełnych kpiny komentarzy do... tego. Ale Luis poczuł miłe ciepło rozlewające się w piersi, tłumiące trochę wcześniejsze zdenerwowanie.
— Już dobrze — powiedział i wplótł palce w jego włosy, korzystając z okazji, gdy tylko Tyler położył mu głowę na kolanach. Nie było sensu zaczynać teraz poważnej rozmowy o Larrym, Apate czy innych problemach.
— Mógłbyś mnie za to nienawidzić — mruknął, wciąż łamiącym się głosem.
— Wcale nie.
— Ale to, co wydarzyło się w pałacu Famy — Tyler poderwał się gwałtownie do góry, w oczach zaczynały mu się zbierać łzy. — Mogło się powtórzyć. Nie chciałem... po prostu... do tego przez ostatni czas...
Luis nachylił się i go pocałował, co ostatecznie zadziałało. Na chwilę źrenice mu się rozszerzyły; przy tak ciemnych tęczówkach można było to dostrzec jedynie z bliska.
— Mam gdzieś to, co było, Tyler. Obiecaj mi tylko jedno: wrócimy. Razem albo wcale.
— Razem — Tyler przetarł oczy ręką. — Jasne. Zrobię wszystko. Przysięgam na Sty...
— Nie, wystarczy dla mnie. — Luis uświadomił sobie, że mówi to szczerze. — Mam gwarancję, że się wywiążesz, prawda? Nie płacz, chodź tutaj.
Oczy Tylera zawsze wydawały mu się wyraźne i zapadające w pamięć — ciemne, przenikliwe, z gęstymi rzęsami i ciemnymi brwiami — ale teraz były dodatkowo podkrążone ze zmęczenia. Na pewno przydałoby mu się chwilę przespać.
Jednak nie ruszył się od razu.
— Ale Bellerofont i....
— Porozmawiamy, jak odpoczniesz.
W końcu odpuścił.
— Zostaniesz ze mną, Luis? — spytał jeszcze.
Luis nie musiał długo się zastanawiać. Serce zabiło mu mocniej i uśmiechnął się, dalej głaszcząc go po włosach.
— Zostanę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top