[LV] 𝐋𝐄𝐀

LEA CZĘSTO SŁYSZAŁA, że ludzie lubią sprzątać, by wraz z rozmaitymi rzeczami uporządkować sobie myśli. Albo żeby znaleźć sobie zajęcie w czasie nudów. Albo dla odstresowania.

Żaden z tych powodów nie wydawał jej się przekonujący. Aż do teraz.

W swoim tymczasowym pokoju (nauczyła się go tak nazywać) nie trzymała zbyt dużo rzeczy, co jednak nie oznaczało, że nie była w stanie stworzyć tam chaosu. Dlatego gdy zapadł wieczór, ku własnemu zdumieniu wzięła się do roboty.

Najpierw poukładała rzeczy w plecaku. Potem odłożyła kołczan w kąt, do czego właściwie namówił ją Larry, kiedy jeszcze ostatnio tutaj był. (Rzucasz strzały na podłogę? Ktoś się tu zabije). Na koniec poukładała rzeczy na półce: książkę od Iris i wazon z różą od Ikelosa.

Odrobinę pomogło. Nie czuła już potrzeby chodzenia w tę i we w tę bez celu ani klnięcia na każdego, kogo napotkała na drodze.

Spróbuj jeszcze raz, powiedziała sobie w myślach. Na spokojnie.

Z głębokim westchnięciem usiadła na łóżku, jedynym miejscu w pokoju, którego nie doprowadziła do ładu. Wydawało jej się to bezcelowe, skoro i tak za niedługo położy się spać.

Czy raczej: położy się i będzie usiłowała zasnąć.

Machnęła przed sobą ręką. Powietrze zafalowało, tworząc delikatną tęczową mgiełkę.

— No dalej, Runo — wymamrotała. — Proszę. Pokaż mi Tylera Clarke'a, gdziekolwiek jest.

Odczekała chwilę. Bez efektu. Tak, jak przy ostatnich pięciu próbach.

— To Luisa Warda — dziewczyna podjęła kolejną próbę.

Nic się nie wydarzyło. Lea poczuła, że spokój, do jakiego dążyła przez ostatnie pół godziny, powoli ją opuszcza.

— To...

Nie dokończyła. Utraciła kontrolę i obraz się rozprysł, a parę kropelek wody poleciało jej na twarz.

Poderwała się do góry i kopnęła plecak, żeby wyładować frustrację. Oczywiście plecak się przewrócił, a zawartość wypadła na podłogę.

I tyle z jej porządków.

Ale Lea o to nie dbała.

Wsunąwszy byle jak trampki na nogi, wybiegła z pokoju i ruszyła do wyjścia, nie zwracając uwagi na nic, co mijała. Miała jeden cel — wyjść na zewnątrz. I gdy była już bardzo, bardzo blisko, odezwał się głos rozsądku.

To znaczy głos Claire Le Bon.

— Nie możesz się oddalać.

Lea zatrzymała się i odwróciła. Rzymianka stała parę metrów od niej z typowym opanowaniem na twarzy i przyglądała jej się jak równaniu matematycznemu, które udało jej się rozwiązać dopiero w połowie.

Córka Iris odetchnęła.

— Ale muszę.

— Jutro szósty maja. — Ton Claire był rzeczowy i spokojny jak zwykle. — Jestem pewna, że im słabiej działa wymiar, tym większą łatwość sprawia starszym herosom wyczuwanie cię. A jeśli sama wpakujesz się w kłopoty, to nikomu nie pomoże.

Przez mgłę wściekłości Lea zarejestrowała, że jej przyjaciółka ma na sobie te same ubrania, w których chodziła cały dzień, a przy pasie wisi jej miecz. To nie był jej typowy strój do spania. Raczej. A więc... nie szykowała się jeszcze na noc.

— Ale...

— Ja pójdę — przerwała Claire. — Tylko się rozejrzę. Jestem tu od dwóch lat, więc nie będę zwracać niczyjej uwagi. Nie zrobię nic głupiego ani ryzykownego... w miarę możliwości.

— Claire...

— Chyba mam pomysł, dokąd mógł pójść Tyler. Muszę się jedynie upewnić.

Lea zacisnęła usta w wąską kreskę. Czuła się beznadziejnie, tkwiąc bezradnie w domu, jednak musiała przyznać Rzymiance rację. Takie rozwiązanie miało więcej sensu.

— Dobrze — mruknęła. — Ale zaraz jak się czegoś dowiesz, wyślij iryfon.

Claire skinęła głową i zbliżyła się. Jej duże orzechowe oczy błyszczały w ciemności. Lea pomyślała o mroku, jaki rozciągał się poza tym budynkiem, i fala niepokoju przetoczyła się przez jej pierś.

To było niesprawiedliwe. Ostatnio pokłóciła się z Luisem. A poza tym, zostało tak mało czasu do finału całej historii, że właśnie teraz powinni trzymać się wszyscy razem. Bo... nie wiadomo, czy na końcu będzie to możliwe.

— Wytrzymaj jeszcze trochę — Claire posłała jej słaby, ale pokrzepiający uśmiech. Wiedząc, jak rzadko się uśmiechała, Lea poczuła wdzięczność. — Niedługo to, jaką energią emanujesz, straci znaczenie. Mieszkańcy wymiaru skupią się na innych priorytetach. I... jestem pewna, że to się uda.

Dziewczynę ścisnęło w piersi.

— Oczywiście.

Przytuliwszy ją, Claire odwróciła się i odeszła. Nie zamknęła za sobą drzwi, więc Lea mogła jeszcze przez jakiś czas obserwować, jak jej sylwetka ginie w ciemnościach.

W końcu zniknęła całkowicie.

***

Próba snu nie skończyła się zbyt dobrze.

Minęło kilka godzin nieustannego wiercenia się na łóżku z natłokiem myśli, zanim Lea zdołała zasnąć. A wtedy pojawiły się te wizje.

Na początku była znów małą dziewczynką kulącą się ze strachu na szkolnym korytarzu, podczas gdy w niewielkiej odległości od niej wznosiła się ogromna kreatura, której nie potrafiła rozpoznać ani nawet dobrze opisać, bo w tamtej chwili jej umysł krzyczał po prostu: Potwór! Lea cała się trzęsła. Chciała rzucić się biegiem do ucieczki, ale nogi jej nie słuchały. Pot zalewał jej całe plecy.

Straciła rachubę czasu. Nie wiedziała, jak długo tak stała, sparaliżowana przez lęk, ale wydawało się to trwać całe wieki. Wreszcie rozległ się donośny ryk stwora — głośniejszy od poprzednich. Lea poczuła zimne dreszcze, napięcie dosłownie zawisło w powietrzu. Spodziewała się ostatecznego ataku.

Ale nie. Potwór po prostu rozpłynął się w wir pyłu.

Wydała z siebie zduszony okrzyk. Gdzieś za jej plecami nieznany obiekt buchnął światłem, a jego blask przetoczył się po całym korytarzu. Była zbyt zszokowana, by się od razu odwrócić, jednak wcale nie musiała tego robić.

— Zazwyczaj to się dzieje później — powiedział nieznany kobiecy głos. — Ale to nic.

Wtem postać pojawiła się dokładnie w tym miejscu, w którym niedawno stał stwór.

Bogini (jak się później okazało) wyglądała zdumiewająco w ciemnoczerwonej, połyskującej sukni do ziemi. Kaskada ciemnobrązowych włosów opadała jej jedwabiście na ramiona, a twarz miała... naprawdę piękną, podkreśloną mocnym, perfekcyjnie wykonanym makijażem. Tylko że jej widok wcale nie wzbudzał pozytywnych emocji. Spotkawszy się bezpośrednio z czekoladowymi oczami pełnymi okrucieństwa, Lea jeszcze bardziej się spięła.

Kobieta już zamierzała się odezwać, kiedy ktoś ją uprzedził.

— Eris, ja to załatwię.

Tym razem Lea nie wytrzymała, musiała się odwrócić. Zobaczyła młodego mężczyznę z bladą cerą, czarnymi włosami i znacznie spokojniejszym spojrzeniem. Instynktownie odczuła... coś w rodzaju ulgi. Może nie do końca, ale na tyle, ile to możliwe w obecnej sytuacji.

Chłopak tymczasem skierował wzrok prosto na nią.

— Mamy propozycję.

W tym momencie wizja się zmieniła.

Lea była już nieco starsza, choć nie aż tak dużo. Jak na standardy herosów, to wystarczyło, żeby zacząć posługiwać się śmiercionośną bronią. Dlatego stojąc na rozległym, opuszczonym boisku trzymała już w rękach łuk, a z zarzuconego na plecy kołczanu powoli i ostrożnie wyjmowała strzałę.

Początkowo może nie szło jej idealnie, jednak szczerze wierzyła, że jest na dobrej drodze. Za każdym razem, gdy chybiła, chciała spróbować jeszcze raz. I jeszcze. Zależało jej, by wykorzystać każdą wolną chwilę, ponieważ łucznictwo coraz bardziej jej się podobało.

Najpierw ustawiła się zgodnie z kierunkiem wiatru, ale wtedy jej długie za połowę pleców blond loki zaczęły stanowić przeszkodę. Zgarnęła je więc za uszy i związała w koński ogon, po czym wbiła wzrok w oddalony słupek, na którym leżała zwiotczała piłka do siatkówki — jej własna, cała pokryta ziemią i pyłem.

Lea skoncentrowała się tak mocno, jak tylko potrafiła. I przystąpiła do celowania.

Jedna strzała mknęła zaraz za drugą. Pierwsza poleciała zdecydowanie za daleko, parę kolejnych niemal musnęło piłkę. Następna znów była w znacznej odległości. Dziewczynka wzięła głęboki wdech i ponownie podjęła próbę.

W końcu się udało. Piąta lub szósta (nie pamiętała już) trafiła w sam środek celu. Ramiona Lei opadły z ulgi i odprężenia w reakcji na uczucie satysfakcji.

Sięgała do kołczanu, żeby sprawdzić, czy da radę to powtórzyć, kiedy usłyszała za sobą:

— Źle rozkładasz ciężar.

Odwróciła się. W pierwszej chwili była skołowana. Liam zapewniał, że w tym miejscu nie ma szans spotkać żadnego śmiertelnika, więc może spokojnie ćwiczyć. Poza tym mówił też coś o Mgle, magicznej zasłonie, dzięki której większość zwyczajnych ludzi nie dostrzegała rzeczywistości takiej, jaka była naprawdę. A zatem żaden przypadkowy przechodzeń nie powinien dostrzec jej prawdziwego łuku.

Lea otworzyła usta, chcąc jakoś wybrnąć z sytuacji. I wtedy nagle ją olśniło.

Widziała tego chłopaka już wcześniej. Nie z bliska, ale z pewnością mignął jej gdzieś w tłumie... w jednym z miejsc, które odwiedziła z Liamem i Luisem.

Nie mógł być śmiertelnikiem, a przynajmniej nie do końca. Rozpoznała jego czarne, wyraźnie zarysowane oczy, ciemne brwi i czekoladowe włosy. Wyglądał raczej na jej wiek, ewentualnie trochę starszy, ale miał coś znaczącego w spojrzeniu i... ogólnie, całej postawie. Zdawało się, że zaraz wykona jakiś gwałtowny ruch bez cienia wahania.

Lea z automatu poczuła do niego niechęć.

— Co? — wymknęło jej się z ust niemal natychmiast, zanim w ogóle do niej dotarło, o czym mówił.

Zmrużył oczy.

— Większą część ciężaru musisz dać do przodu. Wtedy postawa jest bardziej stabilna.

Podstawa. Banał. A jednak, skupiając się na celowaniu, Lei zdarzało się to pominąć. Powinna podziękować za uwagę, ale ten chłopak powiedział to tak poirytowanym tonem, że... cóż, jego nastrój się jej udzielił.

— Może zrób to lepiej, co? — prychnęła.

I zaraz uświadomiła sobie własny błąd: istniała w końcu pewna szansa, że zrobi to lepiej. Ale skoro Lea już się wkopała, nie mogła ot tak się wycofać. Skrzyżowała więc ramiona na piersi i ani myślała opuszczać wzroku.

Oczy chłopaka rozbłysły. Gdy już była pewna, że weźmie ten łuk i z łatwością trafi do wybranego celu, on tylko się uśmiechnął. Nie nazwałaby tego uśmiechu pogodnym ani serdecznym. Było w nim coś ciętego, co jednak w dziwny sposób zarazem ją fascynowało jak i odpychało.

— No dobra, tylko mówię — nie brzmiał wcale przepraszająco.

Lea poczuła ochotę pociągnąć tę rozmowę mimo wszystko. Dlatego kiedy swobodnym ruchem schował ręce do kieszeni i ruszył w przeciwnym kierunku, zawołała za nim bez zastanowienia:

— Poczekaj!

Zatrzymał się i rzucił jej przelotne, pytające spojrzenie przez ramię.

— Zostań. — Lea sama niezupełnie wierzyła, że to mówi, ale... miała przeczucie, że zrobi się ciekawiej. Złapała mocniej łuk. — Będę... jeszcze ćwiczyć.

Ku jej zdumieniu, został.

Nie musieli się starać, by utrzymać dyskusję — potoczyła się sama bez żadnego wysiłku. Lea nawet dobrze nie pamiętała, o czym rozmawiali, więc i w sennej wizji było to niewyraźne. Bardziej niż słowa w pamięć zapadło jej spojrzenie jego ciemnych oczu, kpiąco-intrygujący uśmiech i zmarszczone brwi, które miał przy głoszeniu każdej uwagi.

Tyler (w jakimś momencie podał swoje imię, chociaż nie miała pojęcia, w jakim) świetnie sobie radził z gadaniem i krytykowaniem. Ale gdy przychodziło co do czego, tracił cały zapał.

— Nie jesteś Rzymianinem? — wycedziła Lea, sycąc się samolubnie satysfakcją, że znalazła coś, co może mu wytknąć. — Słyszałam, że w Obozie Jupiter przechodzą bardzo rygorystyczne treningi. Z wilkami i w ogóle.

(Kiedy dokładnie skojarzyła, że jest rzymskim herosem, potomkiem Akwilona — tego też nie pamiętała).

Gdyby wzrok mógł zabijać, padłaby w tamtej chwili natychmiast.

— Z jedną wilczycą, jeśli już — sprecyzował, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie.

A potem napiął łuk, który wcisnęła mu chwilę wcześniej, i wystrzelił. Strzała wbiła się idealnie w środek piłki, zrzucając ją na ziemię. Jednak Lea odczuła zmianę w powiewie wiatru, a Tyler wyraźnie odetchnął. Nawet blask w jego oczach trochę przygasł.

— Nie zrozumieliśmy się — oznajmiła.

— Co?

— Chcę zobaczyć, czy umiesz celować, nie kierować wiatrem.

— Niepotrzebne mi to — zmarszczył czoło i rzucił jej łuk.

Lea złapała.

— Chyba jeszcze nie jesteś w tym obozie, mam rację?

Sam fakt, że nie dostała bezpośredniej odpowiedzi, stanowił potwierdzenie.

— Pilnuj swoich spraw, co? Przychodzę tutaj co tydzień, żeby mieć trochę prywatności. Wszystko zepsułaś.

Tyler odwrócił się z zamiarem odejścia, ale gdy Lea przyjrzała mu się po raz ostatni... Coś jej podpowiadało, że tak naprawdę się nie gniewa.

— Więc... — wyjęła kolejną strzałę — do zobaczenia za tydzień.

Nie odpowiedział. Wcale tego nie oczekiwała.

Przez jakiś czas patrzyła, jak odchodził, zanim wróciła do ćwiczeń. Oczywiście wtedy jeszcze nie miała pojęcia, jak rozwinie się ta relacja. Ani ich zdolności. Ani, rzecz jasna, nie mogła przewidzieć, że pewnego dnia dotrą do tego miejsca — do równoległego wymiaru Chaosu, beznadziejnej sytuacji i koszmarnie bliskiej możliwości śmierci.

Sceneria znowu się rozmyła.

Lea poczuła chłód, co nie powinno być możliwe we śnie, a jednak było. Wokół sypał śnieg, a ona miała na ramionach jedynie krótką, dżinsową kurtkę. Próbowała nie trząść się zauważalnie... i biegła ile sił w nogach, z adrenaliną buzującą w całym ciele. Towarzyszyła jej inna młoda półbogini w obozowej purpurowej koszulce.

Nagle ta dziewczyna stanęła. Lea odruchowo zrobiła to samo, omal się nie ślizgając.

— Co?! — krzyknęła.

Lavinia Asimov spojrzała jej prosto w twarz. Jej okrągłe, brązowe oczy lśniły determinacją. Kucyk utrzymywał się w ryzach na jej różowych włosach.

— Biegnij dalej! Muszę sprawdzić, czy na pewno wszystko się rozwaliło. Eksplozja już minęła, nic mi nie będzie!

Fala niepokoju przelała się przez pierś Lei.

— Idę z tobą.

— Nie, nie — Lavinia pokręciła głową. — Ty jesteś potrzebna tam.

— Ale...

Nie skończyła. Rzymianka złapała ją za ramię, a jej twarz rozjaśnił słaby uśmiech.

— Lea, niedługo to wszystko się skończy. Będziemy mogły żyć spokojnie... w miarę spokojnie, jak na półbogów. Idź tam i trzymaj się!

Po czym odwróciła się i pobiegła, nie dając Lei szansy na odpowiedź.

Teraz córka Iris chciała jeszcze zareagować. Zawołać, zatrzymać ją. Ale to było tylko wspomnienie. Nic nie mogła zrobić.

STÓJ! — krzyk, który w niej wzbierał, nie miał szans wydostać się na zewnątrz. Lea wiedziała, co się za chwilę wydarzy.

Obudziła się gwałtownie. Zbyt gwałtownie. Poderwała się do góry, otwierając zlepione od snu powieki, i poczuła pod nimi wilgoć.

Wspomnienia z bitwy z Chaosem od tak dawna nie wracały do niej w snach, że... miała nadzieję, że to już koniec. Ale o tym się nie dało po prostu zapomnieć na zawsze.

Przetarła oczy i usiadła na łóżku. W pomieszczeniu panował mrok, musiała wciąż być noc. Czy Claire już wróciła?

Śpij — odezwała się jej bardzo słaba racjonalna część umysłu. — Spróbuj się wyspać.

I próbowała. Wycierała łzy, przewracała się z boku na bok, na zmianę odkrywała i przykrywała — nie miała pojęcia, jak długo to trwało, ale nie przyniosło pożądanych efektów.

Nagle rozległo się pukanie do drzwi. Lea drgnęła, mnóstwo czarnych scenariuszy automatycznie napłynęło jej na myśl.

Jednak po chwili to tylko Felicia weszła do środka. Półbogini odetchnęła, a zaraz potem znów się spięła.

Ale nie dlatego, że nie chciała jej oglądać. Przestawała się już martwić o tę panującą między nimi niezgodę.

Zdziwiła się, bo wizerunek Felicii, jaki przed sobą miała, znacznie odstawał od tego, do którego przywykła w szkole. Po pierwsze — nie przypominała sobie, kiedy Felicia ostatnio stała tak blisko niej bez obcasów. Zdecydowanie ją to uderzyło. Nie była niska, z czym chyba każdy by się zgodził, ale nie była też znacznie wyższa od Lei, wbrew temu, co się wcześniej wydawało. Była... prawie taka sama, może wzrostu Luisa.

Po drugie — z twarzy zawsze wydawała się starsza, ale teraz, bez ani odrobiny makijażu, bez kresek podkreślających jej złote oczy, to złudzenie minęło. Wyglądała... normalnie. Po prostu zwyczajnie.

Po trzecie — miała na sobie krótkie dresowe spodenki (chyba w kolorze fuksji, choć ciężko było stwierdzić po ciemku) i zwyczajną czarną koszulkę do spania, nawet trochę za dużą, co też kłóciło się z jej codziennym stylem. Długie kasztanowe włosy opadały jej smętnie na ramiona, trochę spuszone po jednej stronie, zdecydowanie nie tak gładkie, proste i błyszczące jak zazwyczaj.

No i jeszcze jedno — patrzyła Lei prosto w oczy tak intensywnie, że odczytanie jej żalu i frustracji nie stanowiło specjalnego wyzwania. Przygryzała wargę i zaciskała mocno pięści.

— Obudziłam cię? — wydusiła gorzko, siląc się, by opanować drżenie głosu.

Lea ze zdziwienia nie wiedziała, co odpowiedzieć, więc pokręciła jedynie głową.

— Przepraszam — Felicia machnęła ręką w stronę półki, na której leżał egzemplarz mitów greckich. — Już dłużej nie mogę... Nie wytrzymam. Weź tę książkę i chodź.

Jej ton był zbyt naglący, a Lea zbyt skołowana, żeby oponować. Dlatego już chwilę później szła za Felicią, ściskając książkę pod pachą, aż wypadły razem na zewnątrz.

Środek nocy. Ciemność. Lea nie zwracała na to wszystko uwagi. Felicia dygotała, choć nie było zimno.

— Ja też nie wytrzymam — powiedziała w końcu córka Iris z trochę większą złością niż planowała. — O co chodzi? Co jest na tyle ważne, żeby wstawać o tej porze i siedzieć na dworze?

Ale wszystkie negatywne emocje z niej wyparowały, gdy napotkała spojrzenie Felicii. Nigdy nie widziała jej w aż tak fatalnym stanie i tak bliskiej płaczu.

— Wy... nie doceniliście Chaosu. I Apate — wyszeptała.

Mętlik w głowie Lei zwiększał się z każdą chwilą.

— Mówisz o Peliasie? — spytała łagodnie. Jeszcze z tydzień temu nie spodziewałaby się, że odezwie się takim tonem do Felicii, na poważnie.

Wydarzenia z tego przyjęcia były jeszcze jednym zmartwieniem do kolekcji. Słowa Peliasa nadal napawały ją niepokojem, ilekroć sobie je przypomniała.

Apate zapowiedziała, że się zjawicie. Kiedy tylko Ino przekaże tę wiadomość dalej...

Że Pelias stanowił zagrożenie, to nikogo specjalnie nie dziwiło. Ale jego już się pozbyli. Natomiast Ino... trzymała z Bellerofontem. A podobno Bellerofont wraz z całą swoją grupą spiskował przeciwko Apate. Więc dlaczego dogadywali się z Peliasem? Dlaczego padła wzmianka o jakiejś zapowiedzi od bogini zdrady? No i, skoro Ino zamierzała komuś przekazać wiadomość o ich przybyciu... Wkrótce mogli mieć jeszcze jeden problem.

Jednak Felicia przetarła ręką nos i stanowczo pokręciła głową.

— Nie, nie. Chaos wskrzesił... mnóstwo dusz z Podziemia. Ale umieścił je... nie tylko w wymiarze.

Lea zamrugała.

— Co? Po co? — zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem dalej nie śni. — Chaos chciał zniszczyć świat. Wtedy te dusze... one też by przepadły.

Felicia usiadła na schodkach ze spazmatycznym westchnięciem. Włosy miała zagarnięte za uszy, ale gdy zawiał lekki wiatr, opadły jej na twarz. Niespecjalnie się tym przejęła.

— Nie, jeśli w porę skorzystałyby z portalu, który zostałby dla nich otwarty. Chodziło o... wywołanie zamieszania.

Puzzle powoli układały się w sensowną całość.

— Jak śmierć Annabeth — wypaliła Lea. — Która nie powinna była się wydarzyć.

— Nie mam pojęcia, o kim mówisz — mruknęła Felicia — ale... tak, to ta sama zasada. Subtelnie burząc porządek świata, Chaos rósł w siłę.

Lea otrząsnęła się.

— To... nieważne. Ale Annabeth wróciła z Hadesu. Wszystko już gra.

Felicia podniosła pełen wątpliwości wzrok.

— Wróciła? Sama? Tak po prostu, po pokonaniu Chaosu?

— No... to było trochę bardziej skomplikowane, ale...

— Właśnie, Lea. Co my teraz robimy? Sprzątamy bałagan po bitwie z Chaosem, prawda?

Wiatr się nasilił. Nieoczekiwanie niebo się zachmurzyło, zdecydowanie szybciej, niż powinno być to możliwe.

Felicia wzięła głęboki wdech.

— Wiem, że mamy teraz wystarczająco dużo problemów. Nie powinnam tego mówić teraz, ale... — urwała.

Lea usiadła obok niej. Poczuła, że jeśli tego nie zrobi, to w reakcji na dalszy ciąg tej rozmowy może się przewrócić.

— Tak? — spytała.

— Z każdą wskrzeszoną duszą jest taki sam problem. Zawierają w sobie cząstkę mocy Chaosu. Tylko odrobinę, zdecydowanie za mało, żeby zrobić coś poważnego... no, chyba że się zjednoczą.

Serce Lei zaczęło walić mocniej.

— To znaczy?

— Nie na tyle, by utrzymać wymiar — rzekła szybko Felicia. — Ale... nie wiem. Nie mam pojęcia, co mogą wymyślić.

Lea przez moment się wahała, dusiła w sobie obawy, lecz w końcu odważyła się zadać to pytanie:

— Felicia... skąd to wiesz?

Pierwsze wyjaśnienie, na jakie wpadła: dowiedziała się tego w czasie przyjęcia, gdy Lea była z Ikelosem i, cóż, nie miała pojęcia, co robi jej towarzyszka. Tylko dlaczego nie powiedziała jej wcześniej?

Ale zaraz potem córka Iris spojrzała na nią uważniej. Na pełne bólu i niepokoju bursztynowe oczy, które błyszczały w ciemności. Na ramiona drżące pod luźną koszulką. Lea przypomniała sobie treść całego mitu o Argonautach ze szczegółami. I wszystkie senne wizje.

Wtedy ją olśniło.

Stłumiła w gardle krzyk zdumienia, instynktownie się odsuwając. Tylko jedno słowo zdołało przejść przez jej gardło:

— Limnos.

Nie otrzymała odpowiedzi. Gdyby tak się stało, zakręciłoby jej się w głowie jeszcze bardziej.

Ale wiedziała, że to prawda. Nie wiedziała tylko, czy jeszcze kiedykolwiek da radę spojrzeć na Felicię tak samo.

Tymczasem niebo rozdarła błyskawica.

Zaczęło padać.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top