[LIX] 𝐋𝐔𝐈𝐒

NIE WIEDZIAŁ, KIEDY NASTĄPIŁ PRZEŁOM — to znaczy, kiedy ciemność zaczęła przeobrażać się w niewyraźną mgłę. W pewnym momencie po prostu to się stało. Ale w którym dokładnie? Nie miał pojęcia.

Zanim zarejestrował jakikolwiek obraz przed sobą, poczuł ujmujący ból w okolicach karku, od którego aż się wzdrygnął. Zacisnął mocniej powieki, a potem znowu je uniósł. Świadomość wracała. Już prawie.

— Luis.

Głos wydawał się niewyraźny, jakby dobiegający z daleka. Czarne plamy zatańczyły mu przed oczami, przyćmiewając widoczność. Dopiero po chwili odsunęły się i wreszcie znikły całkowicie.

W pierwszej setnej sekundzie skupił się na tym, na co automatycznie padł jego wzrok. Był to fragment jednego z pomieszczeń urządzonych w dawnym stylu, w większości pusty, tylko w rogu stała jedna podniszczona półka. Prawdopodobnie pusta.

W drugiej — umysł zaczął pracować na tyle, żeby przypomnieć sobie najważniejsze fakty. Co się ostatnio działo. Skiron. Tyler. Ino. Larry.

Właśnie, Larry.

Luis nie pamiętał, kiedy ostatnio rozbudził się tak prędko. Gwałtownie poderwał się do góry, z impetem uderzając o coś czołem. To było niechcący, ale pożałował.

Larry syknął, zaciskając zęby. Miał tyle czelności, żeby spojrzeć mu w oczy.

— Luis, poczekaj. Nie wstawaj...

Więc oczywiście spróbował wstać. Teraz, kiedy już w pełni odzyskał przytomność, ogarnęła go tak silna frustracja, jakiej nie czuł od... sam nie wiedział, od jak dawna.

— Zostaw mnie — wycedził, gdy Larry usiłował go powstrzymać.

Bez skutku. Odruchowo sięgnął ręką do pasa, tam, gdzie zwykle miał przypięty miecz.

Nie było go. Oczywiście.

Przez tę jedną krótką chwilę w jego głowie wydarzyło się tyle, że sam nie mógł zdecydować, co zasługuje na najwięcej uwagi. A to jeszcze podsyciło jego złość.

Chciał odepchnąć Larry'ego od siebie. Po prostu, jak najdalej. Nie pamiętał, żeby w ogóle uruchamiał swoją moc. To się stało automatycznie.

Larry wzdrygnął się, czując warstwę lodu na ramieniu, ale nie ustąpił.

— Posłuchaj mnie tylko, dobra?

Dosłownie w ostatniej chwili mgła wściekłości rozsunęła się, ukazując parę istotnych szczegółów, których Luis wcześniej nie dostrzegł. W niebieskich oczach Larry'ego malował się nie tylko upór, ale także coś w rodzaju żalu. Górna warga lekko mu drżała. Musiał być zdenerwowany. Może ta świadomość, a może jego mocny uścisk rozbudził stłumiony gdzieś głos rozsądku.

Luis odetchnął, rozluźnił mięśnie. Nie poczuł się wcale mniej fatalnie, po prostu potrzebował wyjaśnień. Jakkolwiek wizja bezmyślnego wyładowania złości wydawała mu się kusząca, należało odłożyć ją na później.

Lód zaczął powoli topnieć, a wtedy Larry się odsunął. Jego oczy błyszczały — lecz nie był to jego typowy zawadiacki błysk. Sugerował raczej, że jest na skraju załamania, co... no, trochę nie pasowało.

— To nie był mój pomysł — zaznaczył, nieudolnie siląc się na spokojny ton. — Nie planowałem tego, naprawdę. Przepraszam.

Brzmiał tak żałośnie, że Luisowi może zrobiłoby się go szkoda... z naciskiem na może, w innych okolicznościach.

Przepraszam? — powtórzył chłodno.

— Wiem jak to wygląda. Ale... zależy im na tobie. Egeria powiedziała, że skoro ty pierwszy otworzyłeś portal od tamtej strony, to tylko ty możesz go otworzyć od tej.

Luis skłamałby, twierdząc, że ta informacja nie zrobiła na nim żadnego wrażenia.

Czyli w niewielkim, bardzo niewielkim stopniu mógł zdecydować, kiedy to wszystko się zacznie. Oczywiście musiał to zrobić siódmego maja — w przeciwnym razie wszyscy tu zostaną, a wymiar zniknie. No i miał poważny problem.

— Więc jestem tu po to — wymamrotał — żeby odwalić czarną robotę, kiedy Bellerofont tego zechce.

Pamiętał z najdrobniejszymi szczegółami, jak to się stało ostatnim razem. Kłócili się z Larrym i Leą, kto powinien przełożyć rękę przez portal w momencie wskazanym przez Felicię. Kalipso usiłowała złagodzić sytuację, a Leo po prostu ekscytował się całym zamieszaniem. Luis miał już dosyć tego wszystkiego. Nie wierzył, że mu się uda. W razie niepowodzenia podjąłby pewnie kolejną próbę. I kolejną, i kolejną... Czas ich gonił, powodów do zmartwień przybywało, a on miał przed sobą szansę, żeby znaleźć Tylera i Claire. To był jedynie odruch. A jakimś cudem dopisało mu szczęście.

Na początku ręka zaczęła go niemiłosiernie piec. Niczego nie żałował, ale padło akurat na prawą i zaczął się zastanawiać, czy to nie będzie uciążliwe, jednak po krótkim czasie spędzonym w wymiarze ból ustąpił. Chyba przepadł na dobre, bo do tej pory nic się nie działo.

— A jeśli odmówię? — uniósł brwi; w jego głosie słychać było niewymuszoną ciekawość. — To co?

Larry przez dłuższą chwilę nic nie odpowiadał.

Świetnie.

— Larry...

— Nie wiem — wyrzucił w końcu, przerywając mu. — Ale... przemyśl to. Tak będzie lepiej.

Jego słowa jeszcze wielokrotnie roznosiły się po głębiach myśli Luisa.

Zacisnął pięści. Właśnie ważyły się losy wielu osób (nie na taką skalę jak podczas wojny z Chaosem, ale jednak). Każdy z nich czuł jakąś presję, z pewnością. Nazywanie kogokolwiek tchórzem było w tej sytuacji zdecydowanie niewłaściwe... Tyle że Larry był tak strasznie, strasznie blisko tego określenia.

Luis przypomniał sobie ich ostatnią normalną rozmowę, o Tylerze. Trochę żałował, że dał się przekonać i pozbył się wszelkich podejrzeń, tego przeczucia, które dręczyło go od początku. Z drugiej strony, to by wiele nie zmieniało. Może przeczuwał, że coś jest nie w porządku, jednak nie spodziewał się aż takiego obrotu spraw. I akurat wtedy.

— Ile minęło? — spytał w końcu.

— Jeden dzień. Mamy szósty maja.

Luis zmrużył oczy.

— Co z resztą?

— Ja... cóż, nie wiem.

— Nie obchodzi cię to? — korzystając z jego chwilowej dekoncentracji, Luis przesunął się na bok i wstał.

A więc Larry nie miał kontaktu z Leą, Felicią, Claire i Tylerem od wczoraj. W tym czasie mogło się wydarzyć mnóstwo rzeczy.

Zanim otrzymał odpowiedź, zdążył się uważniej rozejrzeć. Drzwi były na drugim końcu pomieszczenia, oczywiście zamknięte, ale szczerze wątpił, by Larry siedział sobie spokojnie, pozwalając mu do nich podejść.

Czysto teoretycznie, gdyby się wydostał, nie wiedział, czego się dalej spodziewać.

Larry podniósł na niego wzrok. Nie zareagował; chyba liczył, że ta największa możliwa swoboda cokolwiek da.

— Chciałbym się z nimi skontaktować, ale to się wiąże z ryzykiem. Dla nich również, jako że herosi od Bellerofonta mają teraz cząstkę mocy Chaosu.

Kolejne dołujące przypomnienie.

— Nieprawda, nie chciałbyś. Nie masz żadnego wytłumaczenia.

Dopiero po wypowiedzeniu tych słów Luis uświadomił sobie, że wyszło głośniej niż zamierzał. Nie żeby w jakimkolwiek stopniu się tym teraz przejmował.

Larry odwrócił na moment wzrok. Po głębokim westchnięciu już się uspokoił. Jego oczy przybrały obojętny wyraz, usta przestały drżeć. Odezwał się opanowanym tonem:

— To jedyna opcja, która może się udać. — Wstał i skierował się w stronę drzwi. — Potrzebujesz wyjść?

Luis miał ochotę powiedzieć, że potrzebuje więcej niż wyjść, no i dodać jeszcze parę komentarzy, ale w tej sytuacji to nie miało sensu.

— Tak.

Larry zerknął na niego podejrzliwie.

— Nikt ci nic nie zrobi, Luis, tylko żadnych sztuczek.

Znów naszła go ogromna ochota, żeby załatwić to szybko. Ale miał teraz okazję zobaczyć, co jest za drzwiami jeszcze przed wywołaniem zamieszania.

Powstrzymał się od wygarnięcia Larry'emu paru rzeczy, które od dłuższego czasu układały mu się w głowie.

— Jasne.

***

Szybko doszedł do wniosku, że najprostsza próba wymknięcia się miała jakieś szanse.

Nie aż tak duże, jakby chciał. Ale na pewno jakieś. Tylko że nie mógł jej podjąć. Nie, kiedy widział przed sobą szansę, która mogła się już nie powtórzyć.

Samo wyjście, na jego niekorzyść, poszło szybko. Ledwie zdążył się rozejrzeć, tak więc nie zauważył nic nadzwyczajnego: ot, korytarz i pokoje podobne do wszystkich, które widział w tym wymiarze, łączące klasykę z nowoczesnością.

Było pusto. A przynajmniej tak mu się wydawało, do czasu. Herosi od Bellerofonta ciągle nadzorowali sytuację, kręcili się na zewnątrz i w pobliżu wyjścia. Nieliczni zbierali się w grupki, by wyjść dalej w miasto, co aktualnie nie należało do najbezpieczniejszych posunięć.

To była prawda na około osiemdziesiąt pięć procent, bo tyle Luis wyciągnął od Larry'ego, niezbyt skorego do dokładniejszych wyjaśnień. Wymagało to wysilenia się, by zachować spokój, paru naglących spojrzeń i uderzeń w jego sumienie.

Do powrotu mu się nie spieszyło. Stanął tak blisko ściany, że opierał się o nią plecami, z rękami skrzyżowanymi z tyłu. Larry mógł kłamać w wielu sprawach, e w jakimś stopniu mu ufał... albo chociaż chciał wzbudzić jego zaufanie. Inaczej zareagowałby szybciej, nie pozwoliłby mu na tyle swobody.

Żadnych sztuczek, powiedział tylko wcześniej. I teraz przyglądał się wyczekująco, w gotowości. Wahania i obawy malujące się przedtem na jego twarzy skrywała ta sama maska pewności siebie, którą miał podczas każdej kłótni. Podczas każdej walki. Prawie zawsze. A jego dłoń spoczywała na rękojeści miecza.

Luis pomyślał o lodowych rzeźbach w pałacu Boreasza. Miał kiedyś (nie)przyjemność je oglądać. Część z nich była dziełem boga wiatru północnego, a część — jego matki, Chione. Sam potrafił zrobić coś takiego. Ale nie korzystał z tego często.

To znaczy, jeśli chodziło o potwora czy coś w tym stylu, nie było problemu. Oczywiście zamrożenie czegoś żywego kosztowało go więcej wysiłku, ale nie było aż tak źle. Po prostu... nie zawsze umiał to odwrócić. No i dlatego nigdy nie próbował na ludziach. Nie w całości.

Teraz jednak nie widział innego wyjścia. Larry był gotowy na każdy gwałtowny ruch.

Bardzo krótka chwila, zanim się odezwał, Luisowi wydawała się ciągnąć w nieskończoność.

— No dobra, chodź — powiedział Larry z pewną niecierpliwością w głosie.

Luis wziął głęboki wdech.

— Naprawdę w to wierzysz? — zapytał cicho, ale nagląco. — Że Bellerofont dogada się z Obozem Jupiter?

Złapał z nim kontakt wzrokowy, jednocześnie powoli odchodząc od ściany, zbliżając się. Serce zabiło mu mocniej; to miała być ta chwila. Już wyciągał rękę, by niezauważalnie dotknąć jego ramienia.

Larry albo stracił czujność, albo nie podejrzewał go o coś takiego — w każdym razie zamrugał, jego oczy znów straciły blask.

— Luis... — zaczął, ściągając brwi.

I nie dokończył.

Ale nie z tego powodu, z którego powinien.

Nagle Luis poczuł czyjś uścisk na nadgarstku, a zaraz potem mocne pociągnięcie do tyłu. Odruchowo się wzdrygnął i szarpnął, co za dużo nie dało.

— Wezwanie od Ino — rozległ się głos tuż nad jego uchem. — To podobno ważne, Larry. Jest tam gdzie zawsze.

Jego ton był trochę znudzony, sylaby przeciągały się monotonnie.

Na moment Luis zamarł. Przecież cały czas uważał. Nie słyszał za sobą żadnych kroków. A jednak to się stało, tak nieoczekiwanie — powtórka z ostatniego razu. Co było nie tak z herosami od Bellerofonta?

Wziął głęboki wdech. Może to i dobrze. Teraz przynajmniej wiedział, czego się spodziewać. Musiał coś wymyślić. Coś lepszego.

Larry tymczasem zrobił krok do tyłu. Miał minę, jakby właśnie wybudził się z jakiegoś transu, ale prędko przywrócił się do porządku.

— Ach, tak — wymamrotał, po czym zmierzył rozmówcę przenikliwymi niebieskimi oczami. — Tylko...

— Popilnuję go.

Wyjdź — pomyślał nagląco Luis.

Larry rzucił mu ostatnie spojrzenie. Po czym (wreszcie) odszedł.

W tym czasie Luis obleciał wzrokiem całą resztę, której nie miał okazji wcześniej się przyjrzeć.

Nie do końca wiedział, w jakiej to jest teraz formie. Ale musiało gdzieś tutaj być. Raczej nie blisko niego — zwrócił więc uwagę na długi korytarz ciągnący się naprzeciwko.

Gdyby miał zgadywać, obstawiłby, że to tam.

— I jak? — słowa herosa wyrwały go z zamyślenia; dopiero po chwili zrozumiał ich sens. — Przemyślałeś chyba tę sprawę z portalem?

Kiedy się nachylił, Luis uświadomił sobie, że już go wcześniej widział. Nie pamiętał tylko, gdzie. Może w tłumie podczas jakiegoś zamieszania? Ale nie wydawało mi się to teraz specjalnie istotne.

— Wszyscy na ciebie liczą — dodał.

Pewnie zamierzał zabrzmieć zachęcająco. Luis odebrał to jako coś pomiędzy groźbą a wyrażeniem niechęci.

— Wiem — wypalił szybko. — Po prostu...

Gdyby przy Larrym nagle zachwiał się na nogach, to by się nie udało. Tylko że Larry znał go trochę dłużej.

W sumie to była chwila wytchnienia, bo nie musiał kryć całego zmartwienia ani silić się na spokojny ton. Całkiem mu to odpowiadało, tymczasowo. Domyślał się, że po tym wszystkim i tak nie wygląda najlepiej.

Heros zamrugał, na jego twarzy pojawiła się dekoncentracja. A zaraz po niej — niezadowolenie. Ale...

— To nie jest śmieszne — mruknął niewyraźnie pod nosem, a potem już normalnie: — Dobrze się czujesz?

Czyli jednak to kupił. Tylko że wciąż go trzymał w taki sposób, że uruchomienie mocy nie wchodziło w grę.

— Ja... nie — wykrztusił. — Gorąco tu.

— Nie aż tak — upierał się. — Chodź.

Pociągnął go do siebie. Nie o to chodziło.

Pokusa, żeby po prostu spróbować się znów wyrwać, była coraz silniejsza. Ale gdyby nie zdążył, gdyby ten heros wykazał się szybką reakcją... Nie. Lepiej zachować dyskrecję. W miarę możliwości.

— Chwilę. — Luis przybliżył się trochę do ściany, żeby się oprzeć, a wtedy uścisk zelżał.

W końcu.

Wziął głęboki wdech i podniósł wzrok. Po raz ostatni splótł z nieznajomym spojrzenie, w tym samym czasie maksymalnie się koncentrując.

Nie słyszał żadnego innego dźwięku, żadnych kroków. Jednak nie dawało mu to pewności, że są sami. Ale mimo wszystko musiał zaryzykować.

Ostatnia szansa.

— Chcesz się napić? — zapytał zniecierpliwiony heros, wyraźnie od niechcenia. No tak, jakkolwiek nie uśmiechało mu się przebywanie w jego towarzystwie, był do tego zmuszony. I gdyby Luisowi się coś stało, cała misja ległaby w gruzach.

— Już nie — odparł szybko, prostując się. — Dziękuję.

Oczy nieznajomego rozbłysły czujnie, ale nie zdążył już nic więcej zrobić.

Gwoli ścisłości, Luis sam się nie spodziewał, że pójdzie tak szybko. Ledwie musnął jego rękaw opuszkiem palca, jednak stres cały czas go poganiał. A lód pojawił się równie szybko jak biegły jego myśli.

Nie zdziwiłby się, gdyby zaraz zza rogu wypadła cała grupa reszty herosów, najlepiej z Bellerofontem na czele. Ale tak się nie stało.

Co nie oznaczało, że nie stanie się tak za chwilę.

Nie zamierzał stać i marnować czasu. Od razu rzucił się biegiem.

Szanse, że zdąży, zanim ktoś się zorientuje co zaszło, były małe.

Ale były.

***

Gdyby w tamtych chwilach intuicja go zawiodła, byłoby po wszystkim.

Myślał po prostu, że to, na czym mu zależy, znajduje się najdalej jak to tylko możliwe. I nie mylił się.

Ostatnie pomieszczenie. Na samym końcu.

Jakaś racjonalna cząstka umysłu podpowiadała mu, żeby wykorzystać trochę zyskanego czasu i spadać stąd najszybciej jak się da. Tak, tylko że w ten sposób przepuściłby wielką szansę. A skutki na pewno odczułby później.

Wspominając ten moment z perspektywy czasu, dochodził do wniosku, że w połowie dopisało mu szczęście. A w połowie — cholerny pech.

Po popchnięciu drzwi ukazał mu się niepozorny, niemal pusty pokój. Panował w nim mrok; jedyne słabe światło dawała niewielka biała świeca ustawiona w rogu. Ona też nie wyglądała nadzwyczajnie. Jednak gdy Luis popatrzył przez dłuższy moment w tlący się płomień...

Cóż, sam nie potrafił dobrze opisać tego uczucia. Przypominało trochę rozpoznanie charakterystycznej aury, jaką roztaczali wokół siebie bogowie, ale było jeszcze mocniejsze. Po prostu wiedział, że to to, czego szukał.

Zanim zdołał pomyśleć cokolwiek więcej, drzwi za nim się zatrzasnęły. Same — a przynajmniej tak mu się na początku wydawało.

Po czym rozległ się głos:

— Ostrożnie. Z tą mocą nie ma żartów.

Luis drgnął. Cały spokój, na jaki się wysilił, błyskawicznie ustąpił.

Rozpoznał ten głos. Melodyjny, gładki... wydawałoby się, że przyjemny. Chyba że znało się jego właścicielkę.

Odwrócił się gwałtownie. Jeszcze przed chwilą jej tam nie było. A teraz stała, dziwnie dobrze widoczna w ciemnościach, w swojej długiej czarnej sukni. Może jej strój nieznacznie się różnił od tego, w którym widział ją ostatnim razem. Może miała trochę inną, choć równie błyszczącą biżuterię. Ale poza tym... nic się nie zmieniła.

Każdy jej ruch był pełen leniwej gracji. Jej jedwabiste włosy sięgające brody miały ten sam głęboki odcień czerni co przenikliwe tęczówki. A usta jak zwykle unosiły się w filuternym uśmiechu.

Była piękna. Naprawdę. I to w ten oczywisty, zwalający z nóg sposób. Jednak na jej widok Luis poczuł, jak go zbiera na mdłości.

— Apate.

To imię samo wymknęło mu się z ust, jakby potrzebował je z siebie wyrzucić — jak najgorsze przekleństwo, którego należało się pozbyć.

Jeśli boginię w jakimkolwiek stopniu to uraziło, perfekcyjne to ukrywała.

— Tak myślałam, że się tutaj spotkamy — oznajmiła pogodnie i spokojnie. — No dobrze, uważaj na to — skinęła podbródkiem na świecę. — Wystarczy chwila nieuwagi, by pół wymiaru zniknęło. A to by mi było wybitnie nie na rękę, wiesz.

Dopiero przy ostatnich słowach zmrużyła lekko oczy i głos jej się trochę zmienił. Pobrzmiewała w nim pewna uraza.

Przez bardzo, bardzo krótką chwilę Luis miał ochotę zrobić jej na przekór, byleby tylko zbić ją z tropu. Oczywiście to było głupie, ale nie potrafił myśleć rozsądnie, gdy patrzył jej w oczy.

To, co jej odpowiedział, zdecydowanie nie nadawało się do powtórzenia.

Gdyby nie ona, dałoby się zniszczyć wymiar jeszcze dwa lata temu. Tyler i Claire nie musieliby znikać na tyle czasu. A Tyler by nie...

Luis zawahał się w tym momencie. Jakoś nie umiał skończyć tej myśli.

Apate przechyliła głowę.

— Och. Wciąż myślisz, że to ja jestem głównym wrogiem? — przygryzła wargę. — Nie. W dalszym ciągu walczymy z Chaosem. Oraz z niektórymi mieszkańcami wymiaru.

— Chaosu już nie ma. To nie on dał Tylerowi tę miksturę.

— Ściślej mówiąc, Pelias mu ją dał — mruknęła. — Ale tak, ode mnie. I co z tego? Nie zależało mi szczególnie, czy weźmie ją Tyler, czy Claire. W każdym razie, nazwałabym to wyświadczeniem przysługi.

Powiedziała to z taką pewnością siebie, jakby sama głęboko w to wierzyła.

Luis poczuł zimny dreszcz na plecach.

— Zabijesz go.

Wtedy po raz pierwszy w oczach Apate rozbłysło coś na podobieństwo gniewu.

— Świetna dedukcja na podstawie śmierci Mirandy Gardiner i Willa Solace'a. Tylko że ja się tak nie bawię. Gdyby faktycznie o to mi chodziło, już by było po sprawie. — Jej uśmiech był jeszcze bardziej zawadiacki, jeszcze bardziej irytujący niż wcześniej. — Tego nie ma w planie.

Wziął głęboki wdech. Musiał co chwilę sobie przypominać, żeby nie robić niczego lekkomyślnego. Nie teraz, nie przy niej. Lecz pokusa była taka silna.

— Może i nie ma, na razie. Ale sama mówiłaś, z mocą Chaosu trzeba postępować ostrożnie. — Pomyślał o prostej świeczce w kącie. — On nie jest bogiem. — Urwał na moment, bo gdyby tego nie zrobił, głos pewnie by mu się załamał. — Nie jest nawet półbogiem.

— Sugerujesz, że nie wzięłam tego pod uwagę? — prychnęła. — Wymagało to sporo pracy, jednak teraz jestem pewna, że się uda. Plan Bellerofonta się powiedzie, Luis, niezależnie, co teraz zrobisz. I to dla wszystkich skończy się dobrze.

Na początku Luis myślał, że się przesłyszał. Według tego, co wiedział, Bellerofont był przeciwko Apate.

Ale nie wszystko, co wydawało się oczywiste, rzeczywiście takie było.

Spojrzał głęboko w jej ciemne tęczówki przypominające głębokie tunele, w których dało się zabłądzić. Tak się trudzili, by dojść, do czego tak naprawdę zmierzała od samego początku. I teraz, kiedy prosta odpowiedź przyszła mu do głowy, wraz z nią pojawiła się wiązanka barwnych przekleństw. Dlaczego wcześniej nie wpadł na coś tak banalnego?

— Chcesz utrzymać ten wymiar — rzucił bez zastanowienia. — Pozbyć się wszystkich, którzy ci przeszkadzają... jak my czy Bellerofont... i zostać tutaj.

Bogini wzruszyła ramionami.

— Czy to naprawdę brzmi tak źle? Czy tym niewinnym duszom nie należy się druga szansa, wyzwolenie z Krainy Zmarłych? Jest tutaj trochę dzieci, jeśli nie zauważyłeś. Czy one zasługują na śmierć?

Luis prychnął. Jakby faktycznie ją to obchodziło, jakby nie chciała jedynie uniknąć konsekwencji sprzymierzenia się z niewłaściwą stroną podczas ostatniej wojny.

— Zaburzasz cały porządek. Jak Chaos.

— O, nie. Ja mam jakiś umiar, kontrolę, której Chaosowi brakowało — teraz wydawała się trochę rozbawiona tym porównaniem. — Pomyśl o tym w inny sposób, Luis: jak już ze wszystkim się uporamy, wy także będziecie mogli wrócić. A na tym wam zależy, prawda? Potrzebowałam Tylera i Claire tylko na dwa lata z małym hakiem.

Powiedziała to takim tonem, jakby okres dwóch lat trwał tyle co mrugnięcie okiem. Może bóstwom faktycznie tak się wydawało. Ale dla ludzi to było mnóstwo zmarnowanego czasu.

— Wiesz, że to nie takie proste — odparł Luis, starając się zachować spokój, co z każdą chwilą robiło się cięższe.

I chciał dodać coś więcej, ale słowa utknęły mu w gardle. Tyler nie zamierzał wracać. A nawet gdyby zamierzał, ta moc powoli go wykańczała. Z kolei dojście do ugody z Bellerofontem nie miało szczególnych szans na powodzenie — i to przy założeniu, że syn Posejdona byłby zainteresowany zawarciem porozumienia.

— Więc właśnie to jest takie proste — zaprotestowała Apate konspiracyjnym, przyciszonym nieco tonem. — Tyler jeszcze ani razu nie użył mocy, którą dysponuje. Ale to nic, wystarczy, że skorzysta z niej w odpowiednim momencie. Wszystko jest idealnie wymierzone i zaplanowane. Będzie mógł użyć jej tyle, ile potrzeba, by umożliwić wam i grupie Bellerofonta przejść przez portal, a potem utrzymać wymiar. I przeżyje.

Ale on tego nie zrobi — wypalił Luis, tym razem bez wcześniejszego przemyślenia. — On... nie będzie chciał wykorzystać tej mocy dla ciebie.

Tej jednej rzeczy był w stu procentach pewien. Jakkolwiek Tyler się zachowywał, nadal nie cierpiał Apate tak samo jak oni.

Tylko że...

— O tym też pomyślałam — bogini uśmiechnęła się.

No tak.

Pod wpływem tej mocy Tyler trochę... tracił kontrolę.

Nie trochę. Bardzo.

Luis poczuł, jak serce podskakuje mu zdecydowanie mocniej niż powinno. Jednak zanim zdążył odpowiedzieć lub zrobić coś, czego by później żałował, usłyszał dobiegający zza drzwi huk.

I tyle z jego dyskrecji.

Instynktownie odwrócił się, by wziąć świecę, kiedy Apate zawołała:

— Jeszcze nie, Luis.

— Trochę się spieszę — odburknął.

— Jeszcze z pół minuty — nalegała. — Posłuchaj, ta moc może objawić się w jakiejkolwiek formie. Świeca to... ryzykowny wybór. Poczekaj, aż przemieni się w coś innego.

— Niby dlaczego?

Kolejny huk.

— Cóż. Nie wiem. Jeszcze żaden śmiertelnik nie był na tyle głupi, by próbować własnoręcznie przejąć część siły Chaosu. No a potem przyszli ci kumple Bellerofonta...

Urwała. Płomień świecy rozbłysł, po czym jej kształt zaczął się zmieniać. Wkrótce w jej miejscu leżał okrągły, srebrny talizman.

Na moment w oczach Apate znowu pojawił się gniew.

— To mi coś przypomina — zerknęła na niego znacząco, po czym wzięła głęboki oddech i strzeliła palcami. W ścianie tuż za talizmanem ukazało się przejście prosto na zewnątrz. — Życzę powodzenia. Ostatni raz widzimy się w tak miłych okolicznościach.

Nie dała mu szansy na odpowiedź, bo zaraz rozpłynęła się w powietrzu.

Rozległy się kroki, były coraz bliżej. Luis wymamrotał w pośpiechu pierwsze, niezbyt spójne przekleństwo, jakie przyszło mu do głowy, i zwinął szybko talizman.

Nasuwało mu się pytanie, dlaczego Apate sama nie mogła skorzystać z mocy Chaosu, co byłoby dla niej pewnie wygodniejsze, bardziej pewne. Nie miał jednak pewności, czy takie rozwiązanie okazałoby się lepsze czy gorsze dla nich. I nie miał też czasu, aby dobrze to przemyśleć.

Jeśli ktoś by go spytał, jak daleko znajdował się róg budynku i ile czasu zajęło dotarcie do niego, nie wiedziałby, co odpowiedzieć. Nie skupiał się na takich drobiazgach. Po prostu biegł.

Oprzytomniał dopiero na zakręcie, kiedy ktoś chwycił go za ramię. Odruchowo chciał się wyrwać, ale podniósł wzrok i momentalnie zamarł.

Tyler od razu przyciągnął go do siebie. Dosłownie chwilę później w miejscu, gdzie stał, przemknęła strzała.

Puls przyspieszał mu już wcześniej. Ale teraz pędził tak, że wydawało się to niemożliwe.

Zdążył jeszcze spojrzeć mu w oczy. Były czarne. Nie powinno go tu być.

Luis poczuł gwałtowny i mocny ucisk w piersi.

— Tyler...

— Już — padła krótka odpowiedź.

Nie miał czasu, by ją rozwinąć.

Zza rogu wypadła trójka herosów.

___________________

Notka
3686 słów, czyli mamy chyba najdłuższy rozdział, tak w ramach rekompensaty za poprzedni krótki (oraz za przerwę). No i dzięki jeśli tu dotarliscie, widzimy się w następnym!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top