Rozdział 9, czyli powrót

*Pov Encre*

Usłyszałem obok siebie niski, łagodny, męski głos:

- Halo, wszytko dobrze?

Szybko odwróciłem się w jego stronę.

Dostrzegłem przy mnie, nieco wyższą ode mnie, męską postać. Z tego co dostrzegłem, również był szkieletem.

Miał on na sobie długi, biały płaszcz z dużą ilością futra na ramionach. Na głowie miał biały kaptur, a na szyi - czarny szal. Przez jego twarz przechodziła czerwona blizna; wyglądała jakby była po zadrapaniu.

Odetchnąłem z ulgą i podszedłem nieco bliżej mężczyzny.

- Oui, tout est bien (tak, wszytko dobrze). - odparłem.

- Słucham? - widocznie nie zrozumiał, co do niego powiedziałem.

- Och, przepraszam, zapominałem, że nie jestem we Francji. Chciałem powiedzieć, że wszytko dobrze. - uśmiechnąłem się.

- To dobrze, jednak radził bym trzymać się stąd z daleka… wiele rzeczy się tutaj dzieje. - spuścił głowę.

- Przekonałem się o tym… niestety…

- Co masz na myśli? - spojrzał na mnie ponownie.

Zakłopotałem się. Nie znam go; nie wiem czy powinienem opowiadać mu, co przeżyłem niedawno.

Odwróciłem głowę.

Nagle, mężczyzna przede mną chwycił mnie mocno za nadgarstek i odchylił moją głowę jeszcze bardziej.

Przestraszyłem się, i to bardzo, nie wiedziałem co robić.

W końcu usłyszałem od niego:

- Uciekłeś…

*Pov Cruzar*

Rozmawiałem chwilę z tym potworem, którego tu spotkałem. W pewnym momencie, lekko odchylił głowę w prawą stronę. Nie wiem czemu, ale mój wzrok powędrował na jego szyję. Wtedy dostrzegłem coś, czego nie spodziewałem się zobaczyć u nikogo. Ugryzienie własności.

Szybko chwyciłem nadgarstek osoby przede mną i odchyliłem jego głowę, aby upewnić się, że dobrze widzę. Wtedy też, upewniłem się tylko w swoich przekonaniach.

- Uciekłeś… - powiedziałem cicho.

- Nie rozumiem, que se passe-t-il (o co chodzi)?

Spojrzałem na niego śmiertelnie poważnym wzrokiem, ani na chwilę nie rozluźniając uścisku na jego ręce.

- Uciekłeś od wampira… racja?

W jego oczach dostrzegłem łzy. Czemu on płacze? Może… może bał się tego, co go uprowadził? W sumie, kto by się nie bał.

Muszę się dowiedzieć od kogo udało mu się wyzwolić i zwrócić go jego panu.

- Od kogo uciekłeś? - spytałem, zacieśniając uchwyt.

- O-o czym ty mówisz? - zaczął się wyrywać.

Widocznie wiedział, co chciałem zrobić i zaczął udawać, że nie wie o czym mowa. Nie chciał tam wracać. Bał się. Jednak nie mogłem pozwolić na to, aby prawo zostało złamane. Zboczenie zawodowe.

Będąc u boku Macabre przez dłuższy czas, służąc mu i pomagając w rozwiązywaniu różnych spraw, w których doszło do złamania prawa wampirów, zapobieganie powstawaniu konfliktów z prawem weszło mi w nawyk. Tym gorzej dla tego śmiertelnika.

- Dobrze wiesz, co mam na myśli. Powiedz, od kogo uciekłeś? - spytałem ponownie, jeszcze spokojnie.

- N-nie wiem! Je ne sais pas quel est son nom (nie wiem jak ma na imię)! - zrozumiałem tylko pierwsze zdanie.

- Mów po polsku! - krzyknąłem.

Z jego oczu zaczęły płynąć łzy.

Aż tak go przestraszyłem?

Wziąłem głęboki wdech. Muszę się uspokoić. Rozluźniłem nieco uścisk na jego ręce, ale jej nie puściłem.

- Powtórz po polsku. - poprosiłem, już spokojnie.

- J-ja nie w-wiem jak on m-miał na im-mię… - szepnął.

- W takim razie, opisz go. Muszę wiedzieć, skąd uciekłeś.

- A-ale nie wrócę tam, p-prawda? - spytał z nadzieją w oczach i głosie.

Nie umiałem skłamać mu w twarz. Nie chciałem też robić mu płonnych nadziei.

- Niestety, będziesz musiał tam wrócić. - powiedziałem, zgodnie z prawdą.

Zamarł. Zamarł, a zaraz potem, znowu próbował się wyrwać.

- Ja nie chcę! Proszę, nie! Ja nie chcę tam wracać! Je t'en prie, non (błagam, nie)! Non, non, non (nie)!

Mimo, iż bardzo chciał się oswobodzić, nie udało mu się to. Jestem dużo silniejszy od niego.

- Powiedz po prostu, od kogo uciekłeś. - poprosiłem jeszcze raz.

- N-nic mi to nie da. Tylk-ko niewolę i nieszczęście. - uparł się.

- Dobrze więc, idziesz ze mną. Potem najwyżej znajdziemy twojego pana. - zacząłem ciągnąć go za sobą w stronę posiadłości.

- Non! - cały czas próbował się uwolnić, niestety, dla niego, nie udało mu się to.

W końcu, dociągnąłem go przed, otwartą jak się okazało, bramę, mimo jego ciągłego oporu.

Gdy tylko dostrzegł mury tego domostwa, zaczął się szarpać ze zdwojoną siłą.

Czyżby to było możliwe, że udało mu się zbiec od Fallacy'ego?

Wciągnąłem go do holu i rozejrzałem się z jakąś pokojówką lub lokajem, który wskaizabky mi pokój, w którym przebywali Fallacy z Macabre.

Nagle, dostrzegłem przechodzącego niedaleko Suave. Zaczepiłem go, wołając jego imię.

- Tak, słucham? - poszedł, kłaniając się.

- Wiesz może, gdzie znajdują się Lordowie? - spytałem, trzymając nadgarstek drugiego szkieleta, dołapując przy okazji drugi.

- Z tego, co mi wiadomo, powinni być w salonie na pierwszym piętrze.

- Dziękuję, wracaj do pracy, nie chcę zabierać ci czasu. - podziękowałem i skierowałem się w wyznaczone przed chwilą przez kamerdynera, miejsce.

Suave tylko ukłonił się i poszedł w swoją stronę.

Po chwili szybkiego marszu, udało mi się dojść przed drzwi, za którymi znajdowała się sala obrad.

Zapukałem do drzwi, czekając na odpowiedź.

- Proszę! - usłyszałem z drugiej strony drzwi.

Mocno pchnąłem skrzydło drzwi, w godząc jednocześnie do środka. Śmiertelnik za mną.

- Och, już jesteś Cruzar. Zaczynałem się martwić…

- Wybacz Macabre, ale chyba przez przypadek udało mi się zapobiec złamaniu prawa. Chciał uciec od właściciela.

Lekko wypchnąłem szkieleta przed siebie.

Ten, stał przede mną wystraszony i zapłakany. Patrzył tylko z przeznaczeniem na Fallacy'ego.

Gospodarz nagle spoważniał i wstał.

- Byłbyś łaskaw powtórzyć? Co on chciał zrobić? - usłyszałem w jego głosie frustrację.

- Znalazłem go niedaleko za murami posiadłości. Widocznie chciał uciec. - wyjaśniłem.

Fallacy wyglądał przez moment na naprawdę zdenerwowanego, jednak po chwili, jego twarz przyozdobił chytry, nieco sadystyczny, uśmiech.

- Macabre, chciałbym ci przedstawić powód twojego przybycia. - oświadczył po chwili, nie odrywając wzroku od przerażonego śmiertelnika.

- Czyli chcesz mi powiedzieć, że fatygowałem się tutaj dla TEGO śmiertelnika? - zaśmiał się pogardliwie.

- Cóż, właściwie chodzi tu o jego krew. Zresztą, chodź tutaj. - ostatnie zdanie skierował do potwora przede mną.

Ten, przez pewien czas nie mógł się ruszyć. Widocznie strach go sparaliżował. Dopiero po tym, jak lekko go popchnąłem, zaczął iść w stronę swojego, z tego co wywnioskowałem, pana.

Teraz zostało mi tylko czekać, co się stanie dalej.

*Pov Fallacy*

Widząc, że szkielet zaczął powoli do mnie pochodzić, podałem z powrotem na fotel. 

Ten śmiertelnik działa mi na nerwy. Nie przebył tu nawet dwóch nocy, a już zdążył uciec. Na szczęście Cruzar go znalazł i tu przyprowadził. Jestem ciekaw, jak mu się to udało.

Niedługo po tym, jak zawołałem do siebie potwora, ten stał przede mną, błagając wzrokiem o litość. Jednak nie zamierzałem się nad nim litować w żadnym stopniu.

- Podciągnij rękaw. - rozkazałem.

(I w tym momencie wróciły do mnie wszystkie wspomnienia z podwijania rękawów, mając pocięte łapy. Ach, wspaniała rzecz *sarkazm mode: on* dop. Autorki)

Wykonał bez oporu. Dobrze.

Szybko i mocno chwyciłem jego rękę i, bez ostrzeżenia, z pomocą swoich ostrych "pazurów", zrobiłem w miarę płytkie, rany. Były jednak one na tyle głębokie, żeby zaczęła się z nich powoli sączyć krew.

Śmiertelnik, gdy tylko rozciąłem jego przedramię, krzyknął z bólu i zaczął się wyrywać. Na jego nieszczęście, jestem wampirem i posiadam wyjątkową siłę, więc mimo jego starań, nie puściłem go.

Macabre widocznie zrozumiał, co chciałem zrobić i starł nieco krwi z przedramienia śmiertelnika, a następnie podniósł, ubrudzony szkarłatną cieczą, palec do ust.

Z niecierpliwością czekałem na jego werdykt.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top