Rozdział 8, czyli ucieczka

*Pov Encre*

Dostrzegłem za sobą, w bardzo słabym świetle zachodzącego już słońca (wpadającego do pomieszczenia przez szczelinę między drzwiami a framugą), wysoką, szczupłą postać z płaszczem narzuconym na ramiona. Tak wyglądała tylko jedna osoba, jaką "znam". Lord wampirów.

Chciałem już zacząć krzyczeć, jednak coś mnie od tego powstrzymywało. Zacząłem się tylko cofać w przerazeniu do drzwi. Nagle, potknąłem się o coś i runąłem na podłogę, a wampir na mnie.

Wtedy, już nie powstrzymałem się. Z moich ust wydał się głośny, paniczny krzyk. Chciałem zrzucić go z siebie, jednak wtedy zdałem sobie sprawę z czegoś naprawdę istotnego. Postać była bezwładna.

Na chwilę przestałem się szarpać i spojrzałem na tego, który na mnie spadł. Jak się okazało, mocno pomyliłem się w swoich osądach.

To, co na mnie spadło, to nie był żaden wampir, ani żadna istota żywa. Był to wieszak z niefortunnie narzuconym ciemnym prześcieradłem i abażurem, przez co wyglądał zupełnie jak tamten wampir.

Odetchnąłem z ulgą, jednak mój spokój ducha szybko zniknął, kiedy zdałem sobie sprawę z tego, iż tamten inny wampir, który niedawno przebiegł przede mną, mógł mnie usłyszeć. Ba, na pewno mnie usłyszał. Pewnie teraz już tu zmierza.

Nie tracąc więc już ani chwili, wstałem i wybiegłem z pomieszczenia, w którym się znajdowałem, i zacząłem biec przed siebie korytarzem, bylebym był jak najdalej od niebezpieczeństwa.

Biegłem tak przed siebie pewnie czas, chcąc zgubić swojego prześladowcę, który na pewno mnie gonił, mimo, iż ja go nie słyszałem.

Nagle, chyba jakieś bóstwo postanowiło się nade mną zlitować. Spostrzegłem niedaleko przed sobą uchylone okno.

~ c'est ma chance (to moja szansa) ~ powiedziałem sobie w myślach i szybko dobiegłem do mojej zbawiennej drogi ucieczki.

Mimo, iż ręce trzęsły mi się ze stresu i ze strachu, udało mi się otworzyć okno na oścież i wyskoczyć przez nie na parapet, a zaraz potem, zamknąć je i przylgnąć całym ciałem do ściany budynku, aby jak najmniej było mnie widać ze środka.

Podczas czekania, aż mój, pewnie niedoszły, oprawca, przejdzie, bądź przebiegnie dalej, udało mi się choć trochę uspokoić oddech. Co jakiś czas zaglądałem do środka, aby upewnić się, że potwora nie ma w pobliżu i nie dostrzeże mnie, podczas próby ucieczki.

W końcu, dostrzegłem przez szkło, szybko przemykającą postać. Wyglądała na dziecięcą, jednak prędkość tej postaci uniemożliwiła mi dokładne przyjrzenie się.

Gdy tylko osoba zniknęła, wypuściłem głośno powietrze i spojrzałem w dół. Praktycznie od razu po tym, świat wokół mnie zaczął wirować szalenie.

Byłem naprawdę wysoko ponad ziemią, więc skoku w dół nie brałem nawet pod uwagę, pomimo tego, iż na dole było mnóstwo zadbanych i starannie przyciętych krzaków, w które ewentualnie mógłbym spaść.

Zacząłem więc rozglądać się za innym, bezpieczniejszym rozwiązaniem. Po niedługiej chwili, dostrzegłem niedaleko siebie wysokie, solidne pnącza, oplatające się wokół pewnej części ściany. Po pewnym czasie namysłu, postanowiłem zejść po tych właśnie pnączach na dół, a następnie przejść przez mur, odgradzający posiadłość od reszty świata, wchodząc na bukszpan, zasadzony pod nim. Plan idealny. Teraz tylko wdrożyć go w życie.

Zacząłem powoli i ostrożnie przechodzić wzdłuż ściany. W końcu, doszedłem do pnącz. Przed rozpoczęciem schodzenia, jeszcze upewniłem się, co do swoich przekonań; czy te rośliny na pewno mnie utrzymają. Jak się okazało, były wystarczająco mocne. Zacząłem więc wolno schodzić na dół po pnączach. Zajęło mi to naprawdę dużo czasu (zdążyło już się ściemnić), jednak w końcu udało mi się zejść. Teraz tylko muszę pokonać mur i jestem wolny.

Mimo zmęczenia, podbiegłem do bukszpanu i zacząłem się po nim wspinać, aż dosięgnąłem ręką górnej krawędzi muru. Wtedy, pociągnąłem się, dokładając przy okazji druga rękę, i wszedłem na szczyt kamiennej konstrukcji. Następnie zaskoczyłem z góry, wprost na miękki mech i trawę.

Nie czekając ani chwili dłużej, zacząłem biec przed siebie, przez Szklisty Las, już nocą, z nadzieją, że dobiegnę do wioski.

*Pov Cruzar (Cross)*

Szedłem właśnie z Macabre do posiadłości jego bliskiego przyjaciela, Fallacy'ego.

Zarówno ja, jak i Fallacy znaliśmy się, jednak niewiele ze sobą rozmawialiśmy. W końcu nie do niego należę.

Macabre, mój "pan i władca", czy, jak kto woli, "właściciel", porwał mnie z wioski już dłuższy czas temu. Z początku bałem się go panicznie, w końcu to wampir, w dodatku lord, jednak z czasem, przyzwyczaiłem się do niego, a więc pomiędzy nami stopniowo się zacieśniała… aż w końcu po jednej nocy, na mojej szyi zamiast jednego, znajdowało się dziesięć ugryzień własności. Tak oto zostaliśmy kochankami, ja - śmiertelnik, i on - wampir. Trochę nietypowe połączenie, ale nam to nie przeszkadza.

Wracając, po dłuższej wędrówce przez Szklisty Las, doszliśmy przed bramę, za którą znajdował się cel naszej podróży.

Było już dawno po 23:00, więc już praktycznie każdy wampir był już na nogach, że się tak wyrażę.

Staliśmy chwilę czekając, aż w końcu brama otworzyła się, a za nią stal lokaj, Suave, i właściciel posiadłości we własnej osobie.

- Witaj, Macabre. - uśmiechnął się na powitanie.

- Witaj, Fallacy. Widzę, że odczytałeś wiadomość, skoro tak szybko nas wpuszczasz. - zaśmiał się mój "pan".

I zaczęli rozmowę między sobą.

Jednak moją uwagę przykuło coś innego niż rozmowa dwóch wampirów. Mianowicie głuchy odgłos kroków i szybki, przerywany oddech, oddalający się od posiadłości…

- Macabre! - zwróciłem na siebie jego uwagę.

- Tak, Cruzar? - odwrócił się do mnie.

- Za chwilę do was dołączę, tylko sprawdzę jedną rzecz w lesie.

- Dobrze, tylko żeby ci to za długo nie zajęło, bo wiesz co się dzieje, kiedy czekam za długo ~.

Zarumieniłem się lekko.

Macabre zwykł mnie karać w dosyć… specyficzny sposób. Chyba nie muszę dokładnie opisywać, co mam na myśli.

- Oczywiście, za chwilę będę z powrotem. - obiecałem i wyszedłem poza teren domostwa.

Zmierzyłem szybkim krokiem w stronę, z której usłyszałem kroki i oddech. Szczerze, dziwię się, czemu ja to usłyszałem, a oni już nie.

Stanąłem na pograniczu lasu i przysłuchałem się dobrze. Nie usłyszałem nic.

- Może coś mi się przesłyszało

Już chciałem zawracać, gdy nagle, pomiędzy drzewami, w oddali, dostrzegłem jakiś ruch. To na pewno nie było zwierzę. To był inny potwór.

Czym prędzej podbiegłem w jego stronę. Muszę wiedzieć kim jest i co tu robi o tak późnej porze. To może być jakiś zwiadowca lub, co gorsza, łowca z wioski. Na szczęście, mam już wprawę w odciąganiu takich osób od siedlisk wampirów, więc nawet, jeśli byłby to łowca, za moment szedłby w przeciwnym kierunku.

Po chwili biegu, dostrzegłem za jednym z drzew niewielką postać, opierającą się o pień drzewa. Wyglądała na zmęczoną. A raczej na zmęczonego, ponieważ, z tego co dostrzegłem, był to mężczyzna. Nie wyglądał na łowcę, ale lepiej dmuchać na zimne, jak to mówią.

- Halo, wszytko dobrze? - spytałem, zbliżając się do postaci.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top