Rozdział 3, czyli obraz
*Pov Encre*
Obudził mnie lekki powiew wiatru, noszący ze sobą zapach ziół z ogrodu, i ciepłe promienie słońca na twarzy…
Otworzyłem delikatnie oczy. Gdy przyzwyczaiłem się do jasności, jaka panowała w pomieszczeniu, przetarłem oczy dłonią i usiadłem na skraju łóżka.
Kładąc stopy na podłogę, poczułem pod nimi coś chłodnego i ostrego. Spojrzałem w dół. Szkło… ach tak, wampir…
Wzdrygnąłem się na tamto koszmarne wspomnienie…
Szybko jednak się otrzasnąłem i zebrałem całe szkło do ręki, po czym wyrzuciłem je za okno. Następnie wyszedłem na korytarz i rozejrzałem się.
Na jego końcu, dostrzegłem młodą zakonnicę, rozdającą chorym śniadanie. Świeży chleb, nieco masła i żółtego sera.
Widząc mnie, uśmiechnęła się lekko i podała mi moją porcję.
Odwzajemniłem uśmiech i przyjąłem posiłek, a następnie udałem się z powrotem do swojego pokoju, aby spokojnie zjeść.
*Time Skip*
Po zjedzeniu śniadania, udałem się na dwór.
Dzień był przepiękny. Słońce świeciło, co jakiś czas chowając się za małą chmurką, wiatr lekko trącał liśćmi drzew i źdźbłami traw. W powietrzu czuć było zapach kwitnących kwiatów, drzew i zielstwa. Niewielkie owady, takie jak pszczoły, latały przy kwiatach, aby je zapylić, a ptaki goniły się pod niebem. Jednym słowem, dzień był wręcz idealny.
- Witaj, dziecię. - usłyszałem nad sobą znajomy głos.
Odwróciłem się w stronę starszej zakonnicy, która stała obok mnie i uśmiechała się promiennie. Równie promiennie, jak świeciło dzisiaj słońce.
Wstałem z ziemii, na której do tych czas siedziałem i ukłoniłem się delikatnie.
- Dieu vous protège (szczęść Boże). - odparłem, również się uśmiechając.
- Czyż wiosna nie jest prawdziwym darem od Boga? To taka piękna pora roku…
- Muszę się zgodzić. Jest naprawdę adorable (śliczna). - przyznałem.
Spostrzegłem, że siostra usiadła na ziemii. Po chwili, siedziałem obok niej.
- Siostro, chciałbym o coś zapytać. - zwróciłem się do zakonnicy.
- Pytaj, chłopcze. Kto pyta nie błądzi. - zaśmiała się.
Również się zaśmiałem.
Po chwili jednak zadałem swoje pytanie:
- Kiedy będę mógł wrócić à la maison (do domu)?
- Możesz wracać, choćby teraz. Jesteś już zdrowy, więc nie potrzebujesz już naszej pomocy. Jednak jeśli chcesz, możesz zostać na dłużej. Dla nas będzie to sama przyjemność gościć tak wspaniałą osobę jak ty. - odpowiedziała.
- Merci bien, ale myślę, że gdybym został, zabierał bym tylko miejsce naprawdę potrzebującym. Nie chcę sprawiać kłopotów, więc myślę, że oddalę się do swojego domostwa, skoro jestem już en bonne santé (zdrowy) . - wstałem z ziemii.
- Jeśli chcesz, niech tak będzie. Weź jeszcze tylko swoje ubrania. - zakonnica weszła do klasztoru.
Zdziwiłem się nieco.
Przecież te wilki, kiedy mnie zaatakowały, prawie poszarpały mnie na strzępy, więc jak ubranie mogło ocaleć?
Mimo to, poszedłem za nią.
Po niedługiej chwili, doszliśmy przed pokój sióstr.
- Poczekaj tutaj moment. - poprosiła zakonnica.
Kiwnąłem delikatnie głową i, jak mi przykazano, stałem przed drzwiami i czekałem. Nie musiałem jednak czekać długo. Po kilku chwilach, zza drzwi wyszła ta sama siostra zakonna z moimi ubraniami, które wyglądały jak nowe. Bardzo się zdziwiłem.
Widząc mój zszokowany wyraz twarzy, siostra szybko wyjaśniła:
- Podczas, kiedy ty spałeś, krawiec i szewc z miasteczka uszyli ci nowe ubrania oraz wykonali nowe buty. Do pomocy, przy tworzeniu tych ubrań, posłużyli się tamtymi strzępami, które wilki na tobie pozostawiły.
- Merci, wyglądają wspaniale. - uśmiechnąłem się.
- Cieszy mnie to. Idź się więc przebrać, a potem wracaj z Bogiem do domu. - zakonnica wykonała kciukiem znak krzyża na mojej głowie, po czym posłała mi ciepły uśmiech.
Wszedłem do pokoju, w którym spędziłem ostatnich kilka dni, i zmieniłem ubranie na nowe. Było bardzo wygodne; chyba było wykonane z nieco innego, lżejszego materiału, niż mój poprzedni ubiór.
Wyszedłem z pokoju, jeszcze raz pożegnałem się z zakonnicą, a następnie wyszedłem na zewnątrz. Piękna pogoda, która panowała na dworze, towarzyszyła mi także podczas powrotu do domu.
Kilkanaście minut później, byłem przed Szklistym Lasem. Odetchnąłem głęboko i wszedłem w las.
Mój dom mieści się niedaleko w tymże lesie. Nie przepadam za mieszkaniem w miasteczku. Mimo, iż jest małe, jest tam codziennie spory ruch i gwar, a do malowania potrzeba mi spokoju i ciszy. Takie warunki panują tylko w lesie.
Niedługo potem, stałem już przed drzwiami do swojego domu. Przez ostatnie wydarzenia, długo tu nie byłem.
Wszedłem do środka i od razu uderzył we mnie znajomy zapach farb i płótna, które były wszędzie porozkładane.
- Enfin à la maison (w końcu w domu). - szepnąłem sam do siebie, zadowolony, że już tu jestem.
Nagle naszło mnie na namalowanie jakiegoś obrazu. Zacząłem się zastanawiać nad tematyką. A może by tak… może by tak namalować tego wampira, co mnie zaatakował? Nie pamiętam go najlepiej, jednak myślę, że mogę spróbować.
Nie zwlekając więcej, przygotowałem swoje stanowisko: wziąłem spore płótno, ustawilem je na sztaludze, przygotowałem farby, pędzle i naczynie, w którym mógłbym oczyszczać swoje pędzle oraz ołówek i gumkę, do szkicu.
Przez dłuższy czas szkicowałem jego postać w odpowiedniej pozycji. W końcu, zdecydowałem się, że będzie stał prosto z dłonią wyciągniętą w stronę osoby, która stała przed obrazem. Po naszkicowaniu całej jego sylwetki, wraz z ubiorem, zacząłem malować.
Nadałem obrazowi ciemne tło, niczym noc, w której wampiry żyją. Jego defragmentującej się czaszce, nadałem czarny kolor. Od oczu, jednego z białą a drugiego czarno-granatowo-żółtą źrenicą, namalowałem niebieskie pasy idące za głowę. Ostre kły lekko mieniły się złotawym kolorem. Jego dłoń była czarna, jednak kości palców były w dwóch kolorach - czerwonym, dwa pierwsze paliczki, i żółtym, ostatnia kość palców. Jego płaszcz, pamiętam, miał ciemny kolor, jednak jego podszewka była w kolorze czerwonym, który stopniowo zmieniał się w żółty. Koszula, którą miał na sobie, miała kolor jasnej czerwieni chyba trochę pomieszanej z pomarańczem… kamizelka, pamiętam, była w czarnym kolorze, a chusta, zawiązana pod jego szyją, miała dwa kolory - żółty wyżej i czerwień niżej. Następnie spodnie, tak jak i kamizelka, były czarne. Z tego co mi się wydaje, na pasie miał brązowawą przepaskę… na końcu, dodałem jeszcze ciemne, wysokie pod kolano, buty z paskami zapinanymi w poprzek ich szerokości.
Odsunąłem się trochę i spojrzałem na obraz. Przeszły mnie dreszcze, kiedy tylko na niego spojrzałem.
Naprawdę dobrze odwzorowałem tego wampira… wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętałem. Nic dodać, nic ująć.
Westchnąłem i spojrzałem za okno.
Słońce było w zenicie, co mogłem stwierdzić po, prostopadle padających na ziemię, promieniach słońca, które przedzierały się przez liście drzew w lesie.
Postanowiłem przejść się wzdłuż krawędzi lasu i jednocześnie dać obrazowi czas na wyschnięcie. Jak postanowiłem, tak zrobiłem.
Wyszedłem za drzwi mojego domku, przed tym ustawiając obraz w rogu pokoju, do obeschnięcia, a następnie zacząłem iść przed siebie, uważając, aby nie zabłądzić.
*Pov Fallacy*
Nie mogłem zasnąć. Prawie cały dzień nie spałem. Było już południe, a ja nawet nie zmrużyłem oka. Czemu?
Cały czas myślałem nad swoją porażką. Ciągle przeklinałem się za nią. Ale najbardziej moje myśli zaprzątał sam śmiertelnik.
Nie wiem czemu, ale gdy ujrzałem go śpiącego poczułem coś… to się chyba nazywa… litość? Współczucie? Chyba tak się na to mówi u śmiertelników. Wampiry, czysto teoretycznie, nie powinny mieć tego typu uczuć w stosunku do istot śmiertelnych…
Nie wytrzymałem.
Wstałem z wielkiej trumny, która wyglądała jak dwuosobowe łóżko w wiekiem, ubrałem płaszcz z kapturem i wyszedłem na zewnątrz.
Gdy tylko znalazłem się na dworze, słońce zaczęło razić mnie w oczy. Jednak nie przejmowałem się tym. Szedłem przed siebie, w jasny, o tej porze, las, rozglądając się co jakiś czas, mając nadzieję, że zobaczę osobę, której szukam, pomiędzy drzewami.
Dosyć długo chodziłem po lesie, kiedy nagle dostrzegłem niewielką chatkę kilka metrów dalej. Postanowiłem zajrzeć do środka.
Najpierw, spojrzałem do środka przez okno i sprawdziłem, czy ktoś jest w środku. Na szczęście właściciela nie było, więc miałem trochę czasu na jej przeszukanie. A nóż widelec znajdę coś ciekawego.
Wszedłem więc do domku i rozejrzałem się. Jak się okazało, była to chatka, należąca do jakiegoś malarza. Wszędzie płótna, czy to czyste, czy już z gotowymi obrazami, a także różnego rodzaju i koloru farby, pędzle, ołówki i inne przybory do malowania, których nie potrafiłem już nazwać.
Nagle dostrzegłem jakiś ciemny obraz w rogu pokoju. Zaciekawiony, zbliżyłem się do niego. Że zdziwieniem stwierdziłem, że przedstawiał on moją osobę.
Zanim zdążyłem się lepiej nad tym zastanowić, usłyszałem dźwięk otwieranych drzwi…
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top