Rozdział 2, czyli (nie) powodzenie

*Pov Fallacy*

Szybko wszedłem na wzgórze, na którego szczycie mieścił się klasztor, czyli ostatnie miejsce, w którym mogłaby się znajdować moja przyszła ofiara.

Z niemałym wstrętem zbliżyłem się do drzwi części szpitalnej klasztoru. Spojrzałem w górę. Krzyż. Ugh, już czuję, jak opuszczają mnie siły.

Trzeba wam wiedzieć, iż wampiry słabną, a czasem nawet umierają, w styczności z religijnymi symbolami. Dlaczego? Ponieważ jesteśmy stworzeniami diabelskimi, szatańskimi wręcz. Dlatego staramy się jak najbardziej stronić od miejsc takich jak kościoły, bazyliki, klasztory, zakony… jednak w tym przypadku, nagroda była zbyt cenna, żeby nie zaryzykować.

Wszedłem po cichu do klasztoru. Gdyby któraś z mieszkających tu zakonnic mnie usłyszała i, co gorsza, zobaczyła, nie miałbym szans. Już będąc w samym klasztorze jestem bezbronny, co dopiero w stosunku do bogobojnej i czystej kobiety oddanej religii…

Rozejrzałem się po tym miejscu.

Dostrzegłem rzędy drzwi, nad każdymi mały krzyżyk. Moja dusza zaczyna boleć… muszę się pospieszyć.

Podszedłem do pierwszych drzwi i uchyliłem je. Następnie rozejrzałem się. Jednak nie było tam osoby, której szukałem.

Zaglądałem do każdego pokoju, po kolei, do czasu, aż nie usłyszałem z daleka kroków.

Szybko zmieniłem się w nietoperza i schowałem się w rogu korytarza. Wyostrzony słuch jest sporą zaletą bycia wampirem.

Po chwili dostrzegłem słabe światło lampy oliwnej, niesione przez siostrę zakonną.

Dusza zaczęła mnie jeszcze bardziej boleć i kłuć.

- Halo? Jest tu kto? - zakonnica spytała słabym głosem.

Nie odpowiedziałem, tylko wisiałem do góry nogami pod sufitem i nie ruszałem się.

Po krótkiej chwili, siostra oddaliła się do pokoju.

Odetchnąłem z ulgą, wracając do swojej właściwiej formy i stając na nogach. Ból trochę ustąpił, jednak nie zniknął.

- Naprawdę muszę się pospieszyć. Było bardzo blisko… - szepnąłem do siebie.

Wznowiłem poszukiwania potwora z gorzką krwią.

Sprawdzałem każdy pokój z osobna; do każdego zaglądałem. Przecież w końcu musiałem trafić. I tak też się stało.

Po otworzeniu, którychś z kolei, drzwi, dostrzegłem wytatuowaną, kościstą rękę, wystawioną spod cienkiego koca. Od razu zorientowałem się do kogo należy.

Wszedłem cicho do pokoju, zamykając za sobą drzwi. Zbliżyłem się do śpiącego śmiertelnika. Wyglądał tak bezbronnie. Szkoda, że zginie tak młodo.

Podszedłem tuż nad jego łóżko. Lekko przejechałem dłonią po jego policzku, który okazał być się poplamiony tuszem bądź czarną farbą, uważając przy tym, aby go przypadkiem nie zbudzić. Przesunąłem palcami po wzorach na jego ramieniu. Były naprawdę fascynujące i interesujące.

Nagle, usłyszałem cichy pomruk ze strony szkieleta. Postanowiłem nie zwlekać więcej i przystąpić do działania.

Już chyliłem się do jego szyi, gdy nagle, nie wiem jak, podłogą pod moją nogą zaskrzypiała, budząc tym samym moją niedoszłą ofiarę.

Widząc moją postać, tuż nad sobą, śmiertelnik, odepchnął mnie mocno, zaczął krzyczeć i wołać o pomoc. Chwycił też krzyż, wiszący nad jego głową, i wyciągnął go w moją stronę.

Gdy tylko drewniany przedmiot znalazł się bliżej mnie, poczułem falę potwornego, rozdzierającego bólu, przechodzącą przez moją duszę. Rażony tym bólem, odsunąłem się pod samą ścianę, a będąc przy niej, chwyciłem się za bolące miejsce.

Niedługo potem, po spokoju wbiegła rozgorączkowana zakonnica. Ta sama, która prawie mnie zobaczyła wcześniej.

Widząc mnie, najszybciej jak mogła, sięgnęła po różaniec i zaczęła się modlić.

Ból stał się nie do zniesienia. Przeszywał już całe moje ciało. Rozdzierał je i ściskał jednocześnie. Czułem, jakbym stał w płomieniach.

Zacząłem wrzeszczeć z bólu. Padłem na kolana, czując, jak opuszczają mnie nie tylko siły, ale także życie.

Szybko rozejrzałem się po pokoju. Na moje szczęście, było tu okno.

Niewiele myśląc, rzuciłem się w jego stronę i, używając resztek mojej nadludzkiej siły, zbiłem szkło i wyskoczyłem na zewnątrz.

Gdy tylko znalazłem się w powietrzu, zmieniłem postać na nietoperza i poleciałem w stronę mojego ogromnego domu.

W locie, przeklinałem się za swoją nieudolność i nieskuteczność. Byłem przecież już tak blisko dokonania tego, czego tak bardzo pragnąłem. Mogłem go od razu ugryźć, a nie, zamiast tego dotykać jego ciała… jednak… mimo to, było to bardzo ciekawe doświadczenie. Dotknąć śmiertelnika w taki sposób… może przed tym, jak go zabiję, dostąpi tego zaszczytu i będzie świadomy, kiedy następnym razem go tak dotknę. Bo będzie to ostatni dotyk, jaki poczuje na swoim ciele.

*Pov Encre*

Po tym, jak ten potworny wampir wyskoczył przez okno, opuściłem lekko dłoń, w ktorej trzymałem krzyż, i próbowałem uregulować swój oddech, który, ze stresu i ogromnego strachu, stał się nierówny i płytki.

Zakonnica zbliżyła się do mnie i kładąc mi dłoń na ramieniu, powiedziała:

- Wspaniałe sobie poradziłeś, chłopcze. Mimo strachu, potrafiłeś obronić się przed tym szatańskim pomiotem. Zostałeś wystawiony na próbę i ja przeszedłeś. Bóg nagrodzi cię za swoją odwagę. - siostra uśmiechnęła się do mnie pokrzepiająco.

Odwzajemniłem słabo uśmiech, po czym, drżąca ręką, odwiesiłem krzyż na swoje miejsce i odetchnąłem głęboko z ulgą.

- Śpij już, dziecię. Boża opatrzność będzie już nad tobą czuwać już resztę nocy, więc będziesz mógł spać spokojnie. - i wyszła, zamykając za sobą drzwi.

Opadłem powoli na łóżko, po czym, równie powoli, zamknąłem oczy. Zacząłem nad tym wszystkim rozmyślać.

Jakiego ja mam pecha do drapieżników. Najpierw zaatakowała mnie wataha wilków, potem jeszcze ten wampir, co będzie potem? Wilkołaki? A może coś jeszcze gorszego?

Jednak, jestem ciekaw, jakim cudem, wampir wszedł tu, do klasztoru. Przecież one, wampiry, boją się świętych miejsc jak ognia. Zresztą, było to widać, kiedy ja wyciągnąłem w jego stronę krzyż, a siostra zakonna zaczęła się modlić. Był w panice i w przepotwornym bólu. Dało się to bardzo łatwo dostrzec. W takim razie, co tu robił? I czemu przyszedł akurat do mnie? Może mam jakąś specyficzną, słodką krew, którą wyczuł? Podobno wampiry mają bardzo wyostrzony węch. Nie wiem na ile to prawda, ale jakoś, po ostatnich wydarzeniach, nie ciągnie mnie do zagłębiania się w temat wampirów, czy innych stworzeń nadprzyrodzonych. Teraz jedyna rzecz jakiej potrzebuję, to sen. Spokojny, błogi i długi sen. Bez żadnych wampirów, wilkołaków, chochlików czy innych diabłów i podmiotów piekieł.

W końcu, po dłuższym czasie, kiedy moja dusza i umysł się nieco uspokoiły, wszystko stawało się stopniowo coraz to cichsze i mniej wyraźne. Świadomość z każdą sekundą zanikała coraz bardziej; inny wymiar stawał się za toncoraz bardziej realny i namacalny, będąc mimo wszytko cały czas tylko wytworem wyobraźni. Nareszcie, zagłębiłem się w nim cały. Zatonąłem w błogości i nieświadomości, spokoju i dezorientacji. Zasnąłem.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top