8.

Gdy nastał kolejny świt, Ferith stracił już wszelką nadzieję na to, że Ravanis się obudzi. Powinien był posłuchać rozsądku i nie wierzyć w ani jedno słowo, które opuściło usta królowej Merellien. Ale co mógł poradzić? Był przecież zdesperowany, a rozwiązanie, które mu podsunęła, zdawało się tak proste i genialne!

Dostał dwa konie, szczegółową mapę, grubą zimową odzież i prowiant, który przy rozsądnym dysponowaniu miał im starczyć na dwa tygodnie. Cała twierdza Est żegnała go z żalem i błaganiem, by wrócił, gdy tylko zaufany konsyliarz królewskiej rodziny przegna tajemniczą niemoc księcia Ravanisa. Elren ofiarnie pocieszał płaczące niewiasty. Generał Ilbryen udawał niewzruszonego. Królowa Merellien natomiast z trudem ukrywała pełen zadowolenia uśmieszek.

Z Ravanisem kołyszącym się w siodle tuż przed nim, Ferith jechał przez porastający góry las aż do zachodu słońca. Zgodnie z obietnicą mapy dotarł do chatki, która czasami dawała schronienie myśliwym lub patrolującym okolicę żołnierzom. Już wtedy był zdenerwowany, ale wmawiał sobie, że doba wciąż nie minęła od chwili, w której wpuścił między wargi Ravanisa trzy krople dziwnego eliksiru.

A mógł przecież po prostu zrealizować swój pierwotny plan, obudzić księcia i uciec razem z nim. Owszem, nie mógłby liczyć wtedy ani na konie, ani na jedzenie, ani tym bardziej na mapę, ale nie musiałby też mierzyć się z myślą, że pozwolił Merellien pokierować jego dłońmi tak, by przyniosły śmierć Ravanisowi.

Usiadł na skraju drewnianego łóżka, na którym leżał książę, i ukrył twarz w dłoniach. Jedyne, czego pragnął, to możliwość przelania łez nad własnym losem, na to jednak nie miał już sił. Dalsza podróż nie miała sensu. Jeśli Ravanis nie żył, Ferith stracił wszelką motywację, by uciekać. Został sam ze świadomością, że zmarnował długie tygodnie na udawanie obojętnego, a mógł przecież od samego początku cieszyć się bliskością kochanka. Kochanka, który sam pomógłby mu zorganizować ucieczkę, gdyby tylko Ferith pozwolił im na wzajemne zaufanie. 

Spojrzał przez ramię na pogrążonego w głębokim śnie Ravanisa. Nie, nie powinien mieć do siebie żalu o to, że pozwolił ich relacji rozwinąć się do tego stopnia, by mógł patrzeć na księcia z autentycznym uwielbieniem. Nie dlatego, że był piękny, bogaty i u jego boku Ferith miałby zagwarantowaną bezpieczną przyszłość. Już dawno przestał zwracać na to uwagę. Teraz myślał tylko o tym, jak cudownie czuł się za każdym razem, gdy Ravanis siedział obok i czytał jedną ze swoich ulubionych książek, jak bardzo zależało mu na tym, by spoglądał na niego raz po raz i uśmiechał się przy tym tak, jakby patrzenie na Feritha sprawiało mu niewypowiedzianą rozkosz.

To było tak niewiele... ale nie miał nic więcej. Nic, poza obietnicą czegoś pięknego, co mogłoby między nimi rozkwitnąć, gdyby tylko dostali od losu szansę.

Co miał teraz począć? Jak dalej żyć? Zadrżał, jakby od szlochu, ale łzy wciąż nie nadchodziły. Nigdy nie radził sobie ani z żalem, ani żałobą, ale po raz pierwszy odczuł to tak boleśnie. Objął się trzęsącymi ramionami w nadziei, że choć odrobinę mu to pomoże.

– Fe... rith?

Zerwał się natychmiast i rzucił po wyciągniętą dłoń Ravanisa tak, jakby tylko ona miała utrzymać go przy zdrowych zmysłach.

– Jestem, jestem przy tobie, wszystko będzie dobrze – mamrotał, nie mając pojęcia, komu bardziej miało to pomóc, budzącemu się z wyraźnym trudem Ravanisowi czy jemu samemu.

– Gdzie jes... teśmy? – wysapał książę. Rozchylał powieki tak, jakby ważyły tonę.

– W leśnej chatce, dzień drogi od twierdzy Est.

– Dlaczego?

– Nie mogłem pozwolić ci tam zostać.

– Ale przecież...

– Nic nie mów. Odpoczywaj.

– Co mi jest?

– Twoja matka zasugerowała, żebym użył jej eliksiru nasennego. Potem przekonała wszystkich, że załamałeś się na wieść o śmierci Laerotha i wyprawiła nas w drogę do jej zaufanego konsyliarza. Ale tak naprawdę mam zabrać cię daleko od Est, daleko od wojny, daleko od tego wszystkiego... – Zabrakło mu słów. Dyszał ciężko, dławiąc się żalem i wyrzutami sumienia. Zawsze wolał działać niż mówić, ale do tej pory podejmował decyzje wyłącznie za siebie. Teraz musiał strzec Ravanisa i ciężar odpowiedzialności za księcia niemal doprowadzał go do obłędu. 

Ravanis uśmiechnął się krzywo, a Ferith nie potrafił stwierdzić, czy chodziło o zmęczenie, które nie chciało go opuścić, czy może raczej o podstęp jego matki. Czyżby podejrzewał, że Merellien zaplanowała wszystko, łącznie z ich ucieczką? Czy była do tego zdolna?

Nie, nie miało to znaczenia. Liczyło się wyłącznie to, że wrócił do żywych – wrócił do Feritha – i znów się uśmiechał.

– Poczekaj chwilę, przyniosę ci wody.

Nie potrafił zapanować nad drżeniem rąk, tym razem przez dziką ulgę, która zawładnęła nim do reszty. Nie wszystko było stracone i nadal mogli uciec przed wojną. Pomógł Ravanisowi usiąść, po czym ostrożnie napoił go zimną wodą prosto z jednego z bukłaków. Nie zdołał powstrzymać uśmiechu, gdy książę delikatnie chwycił go za rękę.

– Co teraz z nami będzie? – zapytał Ravanis ochryple.

– Czy to nie oczywiste? Ja zostanę księciem-niedźwiedziem, a ty będziesz moim pierwszym poddanym.

Śmiech księcia przerwał atak kaszlu. Odzyskiwał siły w oczach, ale wciąż był bardzo słaby i Ferith nie miał pojęcia, kiedy znów będą mogli ruszyć w drogę. Miał nadzieję, że uda im się opuścić chatkę, nim odnajdzie ich jakiś zbłąkany patrol z twierdzy Est.

– Nigdy ci nie wybaczę, że nie pozwoliłeś mi się spakować.

– Więc uważasz, że nie zabrałem wszystkiego, czego mógłbyś potrzebować?

– Baśnie Olopeirosa?

– Są w torbie razem z księgami o mechanotaumatugii.

– A moje pozytywki?

– Pozytywki są w innej torbie, razem z metalowymi tancerkami, linoskoczkami, żonglerami i całą resztą trupy teatralnej. I gdybyś miał jakieś wątpliwości, oba konie już cię nienawidzą.

Ravanis odetchnął z ulgą i splótł swoje palce z palcami Feritha.

– W takim razie chyba naprawdę mam wszystko, czego mógłbym potrzebować.

– Ja również.

Usiadł obok księcia i pozwolił, by ten wśliznął mu się na kolana. Zdenerwowanie, strach i rozpacz opuszczały Feritha pod wpływem czułego dotyku Ravanisa. Z lekką obawą opowiedział ukochanemu o swoim planie, o tym, że zamierzał przeprawić ich na drugą stronę gór, które za dwa tygodnie sroga zima uczyni niemożliwymi do przebycia. O tym, że najprawdopodobniej przez najbliższe kilka lat będą chować się w małych miasteczkach i zapewne nigdy nie będą na tyle bogaci, by móc pozwolić sobie choćby na część luksusów, do których Ravanis był przyzwyczajony.

Raz po raz przepraszał też za to, że pozwolił sobie podjąć decyzję o ucieczce bez wiedzy Ravanisa. Oraz za to, że zdecydował się na wyjście, które mogło zagrozić jego życiu. Spodziewał się narzekań, a nawet wybuchu złości. Nie zdziwiłoby go ani trochę, gdyby książę rozkazał zawieźć się z powrotem do twierdzy Est. Wiedział doskonale, że Ravanis nie miał w zwyczaju reagować agresją nawet na największe podłości, ale przecież nawet jego cierpliwość musiała mieć jakieś granice.

Z niekłamaną ulgą przyjął jednak pełen wdzięczności pocałunek, któremu towarzyszyło ciche stwierdzenie:

– Więc naprawdę będziesz moim niedźwiedziem.

– Dokładnie tak, jak chciałeś.

– Dziękuję.

– Przecież jeszcze nie wiesz, co czeka na drodze przed nami.

– A czy ktokolwiek to wie? Przyszłość zawsze jest tajemnicą.

– Być może w twierdzy Est czekałoby na ciebie zwycięstwo Esar nad Vomą i Adoreth. Być może zostałbyś tam ukoronowany na nowego króla.

– Błagam, przestań. Ja i korona? Ledwie byłem w stanie znieść moją maskę! – Zmarszczył brwi i przechylił głowę. Czarne i jedwabiste włosy musnęły ramię Feritha niemal doprowadzając go do szaleństwa. – Powiedz, że porzuciłeś ją gdzieś po drodze.

– Myślałem o tym. Ale doszedłem do wniosku, że jesteśmy wciąż zbyt blisko twierdzy. Poza tym złoto i perły mogą się nam jeszcze przydać, a wolałbym przetopić maskę, niż twoje marionetki.

– Potrzebowałem cię. Potrzebowałem kogoś, kto nienawidziłby tych kłamstw, całej tej obłudy i okrucieństwa mojej rodziny, ale byłby gotów dać mi szansę. Sam nie dałbym rady uciec – szeptał Ravanis z zachwytem gładząc nieogolony policzek Feritha. Jakby odkrył nieoszlifowany diament. Jakby był bohaterem baśni spotykającym miłość swojego życia.

– Zatem obaj będziemy musieli odrzucić przeszłość.

– Zostaniemy tylko my.

– Nie przeszkadza ci to?

– Ani trochę. – Książę potrząsnął głową i uśmiechnął się wciąż nieco ospale.

Co do tego, że Ravanis był w nim zakochany, Ferith nie miał najmniejszych wątpliwości. Powoli odkrywał, że sam również darzył księcia uczuciem, którego nazwanie w tej chwili jeszcze go przestało, ale które wypełniało go ciepłem i spokojem. Mógł jednak bez żadnych obaw czy przeszkód pocałować Ravanisa najpierw w czoło, potem w oba policzki, a w końcu w usta. Czekała ich jeszcze bardzo długa i niebezpieczna droga, ale nie przejmowali się tym. Jedyne, co się liczyło, to że zamierzali pokonać ją razem.


*


Pół roku później wieści o upadku Esar dotarły również na drugą stronę gór. Zgodnie z przypuszczeniami generałów, król Lysanthir zbiegł do twierdzy Est, by tam bronić się przed zbrojnymi siłami Vomy i Adoreth. Pozbawione obrońców Adrines poddało się bez walki, a Est wytrzymało zaledwie tydzień. Królową matkę oraz jej syna stracono o świcie wraz z generałami, którzy przysięgali im posłuszeństwo. Na tronach w Adrines zasiedli syn która Vomy oraz córka królowej Adoreth, jednak dla większości mieszkańców Esar nie miało to większego znaczenia. Liczył się tylko fakt, że wojna dobiegła końca.

Jeszcze wiele lat później wysłannicy nowych władców oraz esarscy rojaliści szukali księcia Ravanisa. Nigdy jednak nie udało im się dostrzec go w opowiadającym bajki marionetkarzu, któremu aż po kres dni towarzyszył kowal w niedźwiedziej skórze.


KONIEC

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top