7.

Czego właściwie się spodziewał? Został przecież strażnikiem księcia podczas wojny. Mógł przewidzieć, że prędzej czy później przyjdzie mu brać udział w naradach, obradach czy innych zebraniach. Owszem, przypuszczał, że każą mu czekać pod drzwiami podczas ważniejszych spotkań, ale dlaczego nawet przez myśl mu nie przemknęło, że będzie zmuszony wspierać Ravanisa w chwilach takich jak ta?

Książę był całkowicie załamany. Ferith potrafił mu współczuć jedynie odrobinę. Wiedział, jak to jest stracić ukochaną osobę i zderzyć się z myślą, że rodzina, która wydawała się całym światem, z chwili na chwilę stała się mniejsza, a strata pulsowała niczym krwawiąca rana, mająca na zawsze pozostać straszną blizną. Prawda była niestety taka, że z całego serca życzył śmierci braciom Ravanisa, a także jego matce, większości arystokratów i generałów. Z tego powodu gdzieś tam głęboko w jego duszy tliła się dzika satysfakcja. Chłopiec, który stracił ojca i przez lata domagał się zadośćuczynienia, teraz poczuł krew i wreszcie mógł krzyknąć z zadowoleniem: oto sprawiedliwość!

Milczał jednak. Milczał i czekał, aż królowa Merellien postanowi przemówić. Nigdy przedtem nie zapraszała Ravanisa do komnaty obrad, a przynajmniej Ferith nic o tym nie wiedział. Teraz siedzieli po przeciwnej stronie ogromnego hebanowego stołu, czując się boleśnie nie na miejscu, oddzieleni od posępnej władczyni szeregami krzeseł zajętych przez pogrążonych w myślach generałów.

– Nigdy nie spodziewałam się, że to powiem – zaczęła w końcu Merellien, składając dłonie w piramidkę i dotykając palcami ust umalowanych na żałobną czerń. – Istnieje ryzyko, że Ravanis będzie musiał zostać tymczasowym królem.

Ferith zamarł. Książę u jego boku zadrżał i potrząsnął głową w jedynym wyrazie sprzeciwu, na jaki mógł sobie pozwolić. Nikt poza jego strażnikiem tego nie dostrzegł. A może po prostu nikogo to nie obchodziło.

– Moja pani, a czy nie byłoby rozsądniej... – generał Ilbryen urwał i powiódł spojrzeniem po towarzyszach broni. Skrzywił się ze zniesmaczeniem, gdy zmuszony był przemknąć wzrokiem również po Ravanisie i Fericie.

– Tak?

– Czy nie byłoby rozsądniej powołać radę, która sprawowałaby władzę pod twoją opieką? Proszę, wasza wysokość, nie zrozum mnie źle, ale twój najmłodszy syn nie zdoła udźwignąć ciężaru odpowiedzialności.

Generałowie zgodnie pokiwali głowami. Żaden nie zamierzał dodawać, że to rozpacz spowodowana wieścią o śmierci brata sprawiała, że młody książę nie był zdolny do sprawowania władzy. Że to tylko koszmarna sytuacja czyniła z niego złego króla. Nie, w ich oczach był po prostu bezużytecznym bachorem, który od najmłodszych lat wykorzystywał możliwości, jakie dawało mu wysokie urodzenie i marnował czas na idiotyzmy pokroju mechanotaumaturgii. Nie widzieli w nim krwiożerczej bestii, złaknionego władzy potwora gotowego zapłacić życiem innych za własne zwycięstwa – i właśnie to się im nie podobało.

– To byłoby wielce rozsądne rozwiązanie – przyznała królowa matka, odchylając się lekko na swym hebanowym tronie. – Nadal liczę na to, że Lysanthir jest cały i zdrów. Podejrzewam, że po prostu uciekł z Adrines i lada dzień przybędzie do Est.

Generałowie pokiwali głowami, jakby było to absolutnie oczywiste. Jakby porzucenie oblężonego miasta było jedyną rozsądną decyzją. Sami przecież właśnie to zrobili. Byli jak szczury uciekające z tonącego okrętu i nawet nie zamierzali się z tym kryć.

– Ravanisie, zgodnie z prawem, to stanowisko należy się tobie, więc jeśli chcesz, pozwolę ci je zająć – oznajmiła Merellien, spodziewając się tylko jednej odpowiedzi.

– Nie, matko. Proszę, ty i szanowni generałowie lepiej zajmiecie się wszystkim do powrotu Lysanthira – wyszeptał książę. Ferith był pod wrażeniem, bo głos nie załamał mu się ani razu. – A teraz. proszę, wybaczcie, wrócę do siebie. Jestem trochę...

– Idź – ucięła królowa matka i machnęła na niego dłonią, jakby był nieposłusznym psem.

Ferith delikatnie chwycił Ravanisa za ramię i pomógł mu opuścić bezduszne zgromadzenie. Rozmowy – te prawdziwe – zaczęły się dopiero, gdy zamknęli za sobą drzwi. I bardzo dobrze. Ravanis nie powinien słyszeć z tego ani słowa. To i tak był cud, że dorastając w tym gnieździe żmij, wyrósł na kogoś równie łagodnego.

– Przepraszam – wymamrotał książę, starając się nadążyć za swym strażnikiem.

– Za co?

– Chyba cię zdenerwowałem.

– Nie jestem zły na ciebie.

– Więc uważasz, że byłbym dobrym królem?

Przez niepokojąco długą chwilę Ferith chciał zatrzymać się i odpowiedzieć na to pytanie, nie przejmując się zupełnie tym, kto mógł ich usłyszeć. Powstrzymywała go jedynie myśl, że działaniem tym zaszkodziłby bardziej Ravanisowi niż sobie. Bo gdyby chodziło wyłącznie o jego własną skórę, nie wahałby się ani chwili, po prostu obnażyłby plecy i błagał o chłostę, a potem śmiałby się w twarz katu. Dopiero w zaciszu książęcych komnat uświadomił sobie, jak mocno zaciskał szczęki.

– W niczym ich nie przypominasz – wysyczał, opierając się ciężko dłońmi o marmurowy parapet. Czołem niemal dotykał lodowato zimnej szyby, przez którą prawie nic nie było widać. – I za to właśnie cię nienawidzą.

– Nie obchodzi mnie, co myślą – odparł beztrosko Ravanis. Stanął tuż obok swego strażnika i delikatnie chwycił go za rękę. – Wolałbym wiedzieć, co ty o mnie myślisz.

– Myślę, że w przeciwieństwie do nich nie jesteś potworem. Że brzydzisz się nieuzasadnionym okrucieństwem. Że gdyby to od ciebie zależało, zakończyłbyś tę wojnę tylko po to, by nie narażać nikogo więcej na śmierć. Że w gruncie rzeczy jest ci obojętne, kto zasiądzie na tronie.

Ravanis przysunął się do niego jeszcze bliżej. Oparł głowę o ramię o kowala i westchnął głęboko.

– Mówisz to tak, jakbyś znał mnie na wylot.

– Może znam.

– A może po prostu wyobrażasz sobie tylko, że jestem kimś lepszym niż jestem rzeczywiście.

– A może widzę w tobie kogoś, kim mógłbyś się stać, gdyby tylko ktoś dał ci szansę.

– Co my teraz zrobimy?

Pytanie to książę zadał tak rozpaczliwym tonem, że nim Ferith zdołał zorientować się, co robił, trzymał go już w ramionach. Pod pretekstem lepszego dostępu do włosów Ravanisa, ostrożnie zdjął mu maskę i odłożył na parapet.

– Chciałbym powiedzieć, że jest mi przykro z powodu śmierci twojego brata, ale nie mam serca cię okłamywać – wyznał szeptem. – A myśl, że nasz drogi król mógł uciec z Adrines, by ratować własną skórę kosztem miasta i jego mieszkańców, budzi we mnie najzwyklejszą odrazę.

– Nie mam ci tego za złe.

– To co najmniej niepokojące. Przecież chodzi o twoją rodzinę.

Ravanis zaśmiał się cicho.

– Może nie zauważyłeś, ale moja rodzina nie należy do takich, w których ludzi łączy jakiekolwiek cieplejsze uczucie. – Bladym palcem zaczął wodzić po lodowych kwiatach, które mróz wymalował po drugiej stronie szyby. – Ledwie znałem Lysanthira. Czasem widywałem go podczas posiłków, ale chyba nigdy z nim nie rozmawiałem. Odkąd pamiętam przygotowywał się, by przejąć tron i nie miał czasu na przejmowanie się najmłodszym bratem. A Ruthias i Laeroth zawsze woleli szkolić się w sztuce miecza i tarczy. Gdy nie trenowali szermierki, wyjeżdżali na całe tygodnie, by polować na stworzenia, o których czytałem w baśniach. Nie zrozum mnie źle. Jestem przerażony losem, który ich spotkał. Boję się też o siebie i przyszłość całego Esar, ale to wszystko.

W głosie młodego księcia pobrzmiewał okrutny żal, a w jego oczach czaiła się szaleńcza tęsknota. Nie chodziło o to, że rozpaczał, że właśnie tak radził sobie z żałobą. To był gniew dziecka, które wyobrażało sobie, jak mogłaby wyglądać jego rodzina, jakie wspomnienia by mu zostały, gdyby jego dzieciństwo nie przypominało koszmaru.

Kierując się jakimś irracjonalnym impulsem, Ferith pochylił się nad Ravanisem i pocałował go tak, jak nie robił tego jeszcze nigdy. Delikatnie, czule i z obawą, po raz pierwszy bojąc się, że książę może go odrzucić. Tak się jednak nie stało. Przeciwnie, Ravanis zarzucił mu ramiona na szyję i z ulgą pogłębił pocałunek.

– Nie myśl już o tym – wyszeptał Ferith. – Pozwól mi się wszystkim zająć.

– Nie powinienem nawet cię o to prosić.

– Więc nie proś. Po prostu mi zaufaj.

Nie czekając na odpowiedź, wziął go na ręce. Ravanis krzyknął, zupełnie zaskoczony, przylgnął jednak do strażnika z taką ufnością, jakby od tego zależało jego życie. Może właśnie tak było? Może w rzeczywistości jego relacja z Ferithem była jedynym, w co mógł wierzyć i czemu zaufać. Może dlatego nie powiedział nic, gdy Ferith zaniósł go do sypialni. Może dlatego nie pisnął ani słowa, gdy strażnik położył go na łóżku i zaczął powoli rozsupływać rzemyki podtrzymujące fałdy jedwabnych szat.

– Wystarczy jedno twoje słowo i przestanę – zapewnił Ferith, dochodząc do wniosku, że może dla Ravanisa nie było to oczywiste.

– Gdybym chciał, żebyś przestał, już dawno byłbyś za drzwiami – prychnął książę. Ułożył się tak, by Ferithowi było jak najłatwiej go rozebrać. Tym razem zupełnie nic nie robił sobie z własnej nagości. Czego miał się bać, skoro wiedział już, że Ferith ubóstwiał każdy każdy kawałek jego ciała i nawet nie potrafił się z tym kryć?

– Więc myślisz, że wszystkie te podstępy ujdą ci na sucho? Że będzie ci wolno tak po prostu owinąć mnie sobie dookoła palca i patrzeć, jak robię wszystko, czego sobie zażyczysz?

– Jeśli chcesz, możesz wyjść.

– Mówisz tak tylko z przekory.

– W takim razie zostań.

– A teraz jesteś po prostu złośliwy.

– Zasłużyłem już na karę?

Gniewne słowa wyrwały się z ust Feritha tak gwałtownie, że przypominały raczej warkot dzikiego zwierzęcia niż odpowiedź godną wyedukowanego człowieka. Wszystko wskazywało jednak na to, że Ravanis właśnie tego oczekiwał. Jakimś cudem jego spojrzenie stało się jeszcze bardziej zapraszające, jego zapach jeszcze silniej zniewalający. Jak Ferith miał mu się oprzeć? Mógł tylko zedrzeć ostatnie spośród jedwabnych wstęg, wgryźć się w obnażoną skórę, drażnić co wrażliwsze miejsca, czekając na chwilę, aż książę zacznie błagać o litość.

I w końcu zaczął błagać, ale litość zdecydowanie nie była tym, czego pragnął. Błagać rozpaczliwie, desperacko, a zarazem tak słodko, że Ferith nawet przez chwilę nie wątpił, iż Ravanis miał na myśli cokolwiek poza mocniej, więcej i szybciej.

Więżenie go pod sobą sprawiało, że czuł się silny. Równie dobrze mógłby władać całym Esar. Ale zamiast zasiadać na tronie, miał na własność księcia, który zdawał się pięknym kwiatem wyrosłym na zgliszczach. Za każdym razem, gdy strażnik próbował się odsunąć, Ravanis chwytał go z całych sił, jakby tonął, jakby potrzebował Feritha, by do reszty nie oszaleć. Za każdym razem, gdy książę zamierał, Ferith przywracał go do życia pocałunkami, jakby w ten sposób miał sprawić, że rzeczywistość nigdy się o nich nie upomni.

Gdy obaj opadli z sił, za oknem było już zupełnie ciemno. Ferith otulił ich pościelą i z trudnym do opisania zachwytem podziwiał, jak sen wślizgiwał się na jego miejsce, by wziąć Ravanisa we władanie.

– Powiedz, że nie będę tego żałował – wychrypiał, po czym zlizał pot z ust, najpierw swoich, potem Ravanisa.

Książę uśmiechnął się smutno.

– Oczywiście, że będziesz. Przecież obaj zginiemy. Gdy skończy się oblężenie Adrines, wojska Vomy i Adoreth ruszą na twierdzę Est. Jedyną szansą na ocalenie, byłoby poddanie się, ale do tego raczej nie dojdzie. Poza tym, nie przypuszczam, aby mnie i moją matkę pozostawiono przy życiu, bez względu na wynik wojny.

– Mogliby zrobić z ciebie marionetkowego króla.

– I miałbym do końca życia tańczyć do melodii ich pozytywek? Niech wezmą całe Esar, jeśli właśnie na tym im zależy. Ale niech nie próbują mnie zmieniać.

– Wybacz, że w ogóle o tym wspomniałem.

– To ja powinienem cię przeprosić.

– Za co tym razem?

Nie doczekał się odpowiedzi. Ravanis zamknął oczy i wszystko wskazywało na to, że nie zamierzał budzić się przed nadejściem świtu. Może to i lepiej? Dzięki temu Ferith miał czas, by pozbierać myśli. Wyczerpany umysł stawiał zaciekły opór, ale były kowal nie zamierzał się poddawać. Nie, gdy uświadomił sobie, że od tego, co wymyśli, zależała przyszłość Ravanisa.

Voma i Adoreth mogły zrobić z Esar, co im się podobało. Ale Ravanis należał wyłącznie do niego, tak jak on należał do Ravanisa. I nic nie mogło tego zmienić.

Ostrożnie wyśliznął się z łóżka, ubrał i wyszedł najpierw z sypialni, potem z komnat Ravanisa. Czuł na sobie pytające i podejrzliwe spojrzenia mijanych służących i oficerów, ale zupełnie się nimi nie przejmował. Z odmętów pamięci próbował wydobyć informację o tym, gdzie znajdowały się pokoje królowej Merellien. Od chwili, w której zamieszkali w Est, odnosił wrażenie, że władczyni robiła co w jej mocy, aby odgrodzić się od najmłodszego syna. Teraz Ferith jedynie utwierdzał się w tym przekonaniu.

Domyślił się, że dotarł na miejsce, gdy w przejściu do kolejnego korytarza zatrzymali go dwaj oficerowie.

– Nikomu nie wolno zakłócać snu królowej – oznajmił jeden z nich. – Wróć rano.

– Rano będzie za późno.

– Czy to groźba?

– Zwykłe ostrzeżenie.

– Mamy zakaz przepuszczania byle kogo.

– Jestem strażnikiem księcia Ravanisa. To nie wystarczy?

– Jeśli planujesz coś głupiego...

– Przysięgam, że nie – skłamał. W rzeczywistości planował coś tak idiotycznego, że gdyby im o tym powiedział, zaprowadziliby go przed oblicze Merellien skutego kajdanami.

Spojrzeli na niego tak, jakby coś podejrzewali. Nie powiedzieli jednak nic, po prostu kazali mu iść za sobą i otworzyli przed nim drzwi do salonu, którym jej wysokość przyjmowała gości. Teraz było w nim zupełnie pusto i ciemno. Zapalili kilka naftowych lamp i kazali Ferithowi czekać. Usiadł więc i utkwił spojrzenie w zwęglonych gałęziach, tlących się słabo w kominku. Czy podjął słuszną decyzję? Zdecydowanie nie zamierzał po raz kolejny po prostu stać obok i czekać, aż ktoś inny zadecyduje za niego. Nie, gdy znów zagrożone było życie kogoś, na kim mu zależało. Niewiele mógł zrobić, by ocalić ojca i matkę, ale Ravanis...

– Jeśli przyszedłeś przeprosić mnie za to, że zbezcześciłeś ciało mojego syna, to lepiej oszczędź mi czasu, wróć do jego sypialni i zbezcześć go ponownie – prychnęła Merellien, wchodząc do salonu. W połowie zdania zrobiła przerwę na potężne ziewnięcie.

– Więc taki był twój plan? – zapytał Ferith podrywając się z krzesła.

– Plan? Nie mam pojęcia, o czym mówisz.

– Dlaczego chciałaś, abym został strażnikiem Ravanisa?

– Bo potrzebował strażnika, czy to nie oczywiste?

– Nic, co robisz, nie jest oczywiste.

– Trochę szacunku dla królowej, młody człowieku – ofuknęła go. Stanęła przy kominku i zaczęła przesuwać pogrzebaczem tlące się gałęzie. Przypominało to nieco ruch, jakim sprawdzała, czy dziczyzna była wystarczająco soczysta, by kłopotać się z jej jedzeniem.

– Wybacz, wasza wysokość.

– Powiesz wreszcie, dlaczego postanowiłeś wyrwać mnie z łóżka w środku nocy? Czy może mam zacząć myśleć, że zamiast młodego mężczyzny wolałbyś skosztować starej kobiety?

Z obrzydzenia omal nie odebrało mu mowy. Zmusił się jednak, by powiedzieć to, po co przyszedł.

– Odchodzę.

– I myślisz, że ci na to pozwolę?

– Nie pytam o zgodę.

– To zwykła dezercja.

– Nie jestem żołnierzem. Ani nawet strażnikiem, jeśli już mam być z waszą wysokością szczery. Jestem tylko prostym kowalem i nie nadaję się, by tkwić w twierdzy, którą lada dzień czeka oblężenie.

– Czy mój syn wie o twoim planie?

– Jeszcze mu o tym nie powiedziałem.

– Będzie załamany.

– Domyślam się.

– Skoro nie zamierzałeś prosić mnie o zgodę, dlaczego w ogóle tu jesteś?

– Chciałbym uniknąć nieporozumień. O świcie planuję być już daleko stąd. Zamierzam też zabrać wszystko, co należy do mnie.

– Jeśli się nie mylę, twój cały dorobek jest dość skąpy.

– Owszem, nie ma tego wiele.

– A przez wszystko masz na myśli...

– Wszystko.

Westchnęła, wyprostowała się i po raz pierwszy, odkąd zaczęli tę niedorzeczną rozmowę, spojrzała prosto na Feritha. Salon pogrążony był w półmroku, a jej twarz schowana za maską. Przyzwyczaił się do rozgryzania oszczędnej mimiki Ravanisa, ale królowa matka wciąż była dla niego koszmarną tajemnicą. Gdy dzieląca ich cisza zaczęła robić się męcząca, królowa Merellien wskazała na stojący pod oknem stoliczek.

– W drugiej szufladzie znajdziesz zieloną buteleczkę. To eliksir nasenny. Uważaj z nim, jest bardzo silny. Jedna kropla by przespać całą noc, dwie by odegnać koszmary, trzy by umrzeć na dobę. Tak przynajmniej twierdził mój konsyliarz.

Ferith zmarszczył brwi.

– Co mam zrobić z tą informacją?

– Co tylko uznasz za stosowne. Nikomu nie powiem, że eliksir zniknął. Mi i tak zapewne długo już nie posłuży.

Nie dodała nic więcej, po prostu wróciła do swojej sypialni i zostawiła Feritha sam na sam z myślami o ucieczce.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top