6.
Po raz pierwszy Ravanis nie oznajmił, że Ferith nie musiał iść razem z nim na śniadanie. W ogóle niewiele mówił, a gdy już się odzywał, jego szept był ledwie słyszalny. Początkowo strażnik podejrzewał, że to objaw zażenowania i młody książę po prostu głęboko wstydził się swojego zachowania z poprzedniego dnia. Potem jednak pojął, że było dokładnie na odwrót.
Ravanis był tak zachwycony tym, co między nimi zaszło, że bał się choćby podnieść głos, by nie zaburzyć przypadkiem harmonii, która wypełniała jego duszę. Poniekąd było to koszmarnie zabawne. Ferith nie potrafił jednak się roześmiać. Może uniemożliwiała to właśnie powaga księcia? Zdobył się tylko na delikatny uśmiech, ani szyderczy, ani złośliwy, zupełnie niewłaściwy na jego twarzy nieprzywykłej do podobnych grymasów.
– Twoja matka każe mnie zabić – prychnął, nie mogąc dłużej znieść ciszy.
– Nie zrobi tego.
– Jesteś pewien?
Och, nie chodziło tylko o królową Merellien. Znów czuł na sobie spojrzenia mijanych służących i oficerów. Niezaspokojona ciekawość atakowała go jak sztylety. Nie tego się spodziewali. Nie tego oczekiwali. Ten, który upokorzył księcia powinien zawisnąć albo przynajmniej błagać o litość podczas chłosty, a tymczasem kroczył on u boku królewskiego syna dumnie jak paw, pachnąc jak lawendowe łoże.
– Nie pozwolę jej.
– Jeśli sobie tego zażyczy...
– Przecież nie zrobiłeś nic złego.
– Zmusiłem cię, byś mokry od wina biegł...
Przerwał mu cichy śmiech księcia.
– Gdybym tego nie chciał, po prostu zostałbym z matką.
– Zatem wcale nie jesteś mi całkowicie posłuszny.
– Oczywiście, że jestem. Ale to moja własna decyzja. Do niczego mnie nie zmusiłeś. To ja zdecydowałem, by ci się podporządkować.
– Nadal nie rozumiem, w jaki sposób ma to mnie ocalić przed twoją matką.
Ravanis potrząsnął głową i perłowe koraliki na chwilę odsłoniły jego uśmiech. Najwyraźniej nie zamierzał odpowiadać i w jakikolwiek sposób rozwiewać wątpliwości Feritha. Niech mu będzie. Strażnik zdążył już pogodzić się z myślą, że jedynym przewidzianym dla niego końcem będzie bolesna śmierć. Jeśli książę łudził się, że dane mu będzie to zmienić, droga wolna.
Nigdy przedtem nie wmaszerował na śniadanie u królowej z podobną swobodą. Ktoś mógłby stwierdzić, że zrobił to z pewną dozą nonszalancji. Skłonił się nawet, gdy Ravanis przechodził przez trzymane przez niego drzwi. Zupełnie jakby ktoś wreszcie nauczył go bycia książęcym strażnikiem.
– Myślałam, że nie przyjdziecie – ofuknęła ich królowa Merellien, zupełnie jakby zniweczyli któryś z jej misternych planów.
– Ależ matko, nie mógłbym ci tego zrobić – pospieszył z zapewnieniem Ravanis. Musiał doskonale zdawać sobie sprawę z tego, na co liczyła królowa, i całkiem umiejętnie wykorzystał tę wiedzę, by zadać cios.
– Przecież bym się nie obraziła, gdybyście tego dnia zjedli tylko we dwoje albo, och, bo ja wiem, gdybyś przyszedł do mnie sam. – Znudzona władczyni uniosła do ust filiżankę parującej herbaty i spojrzała na swego syna znad porcelanowej krawędzi. Z napięciem czekała na jego odpowiedź, na wyjaśnienie, dlaczego Ferith wciąż trwał u jego boku.
– Cóż mogę powiedzieć, chyba tylko przyznać ci rację – odparł książę i zaśmiał się cicho, wprawiając tym w osłupienie zarówno swą matkę, jak i generała Ilbryena. – Naprawdę potrzebowałem kogoś, kto by się mną zajął.
– I ten... ten prostak twoim zdaniem się do tego nadaje? – warknął Ilbryen, nie wytrzymując napięcia. Musiał od dawna dusić w sobie nienawiść do Feritha, a teraz, ku wyraźnemu niezadowoleniu królowej, po prostu wybuchł. – Wasza wysokość, błagam, w mgnieniu oka mogę pomóc ci wybrać kogoś, kto nie narazi cię na poniżenia i...
– Poniżenia? – podchwycił Ravanis, gdy wraz z Ferithem zajęli swoje miejsca po przeciwnych stronach stołu. – Nie przypominam sobie, aby Ferith dał komukolwiek powód do tego, by uważać, że zostałem poniżony.
– Ależ wczoraj...
– Wczoraj? Och, wczoraj! Naprawdę nie wiem, co bym bez niego zrobił. Pomógł mi doprowadzić się do porządku, co wcale nie było takie proste. Nie miałem pojęcia, że czerwone wino jest aż tak lepkie! – Ravanis przerwał beztroskie trajkotanie tylko po to, by się zaśmiać. Im bardziej wydawał się radosny, tym głębsze stawały się zmarszczki na twarzy generała Ilbryena, tym mocniej bielały dłonie królowej zaciśnięte na porcelanowej filiżance. – Dziękuję, matko, że kazałaś mi wybrać Feritha na mojego strażnika.
Zwyciężył. Po raz pierwszy pozbawił Merellien możliwości kontrataku. Wytrącił jej z dłoni broń, której była tak pewna, wytrząsnął z jej rękawa wszystkie ukryte karty. Ferith nie miał najmniejszych wątpliwości, że już niedługo przyjdzie im za to srogo zapłacić, ale teraz po prostu cieszył się pierwszym posiłkiem, podczas którego nie musiał obawiać się ani o siebie, ani o Ravanisa. Mógł z dyskretnym uśmiechem kosztować owoców, soczystych pieczeni, świeżych bułeczek i gęstych sosów. Wiedział, że Merellien przyglądała mu się uważnie i najprawdopodobniej planowała zemstę. Wiedział też, że Ilbryen życzył mu teraz wyłącznie śmierci. Ale wiedział również, że Ravanis nie spuszczał go z oczu i uśmiechał się z zachwytem za każdym razem, gdy zorientował się, że jego strażnikowi coś wyjątkowo bardzo zasmakowało.
Dobry nastrój towarzyszył im nadal w drodze do biblioteki i nic nie wskazywało na to, aby miało się to zmienić.
– Nie podejrzewałem cię o słabość do słodyczy – zagadnął Ravanis, idąc tak blisko Feritha, że niemal ocierali się ramionami.
– Ja i słodycze? Skąd podobny pomysł?
– Trzy razy dolałeś sobie sosu z żurawin.
– Bo był bardzo smaczny.
– I bardzo słodki.
– Po prostu nigdy wcześniej nie miałem okazji zjeść nic podobnego.
– Powiedz, że żartujesz.
– Jedynymi owocami, jakie mogłem jeść, były leśne jagody, i to tylko pod warunkiem, że udało mi się ich samemu nazbierać – wyznał zgodnie z prawdą Ferith. Po raz kolejny zaczął zastanawiać się, dlaczego w ogóle opowiadał o podobnych rzeczach, a także dlaczego Ravanis był nimi zainteresowany. – Zanim zaczniesz się dopytywać, nie, nie smakowały ani trochę jak sos z żurawin. Te, które udawało mi się zebrać, były kwaśne i cierpkie.
– Więc dlaczego w ogóle je zbierałeś?
Och, uwielbiał takie pytania. Nawet gdyby odpowiedział najbardziej szczegółowo, jak tylko potrafił, Ravanis i tak nigdy nie pojąłby desperacji dzieciaka, który z dnia na dzień stracił wszystko, który z chłopca musiał stać się mężczyzną, którego matka umierała na jego oczach i w żaden sposób nie mógł się temu przeciwstawić.
– Nasz sąsiad, stary Goren, robił z nich nalewkę, która po dodaniu odpowiednich ziół stawała się syropem na nocne duszności – powiedział najbardziej obojętnym tonem, na jaki było go stać.
Nie dodał, że to właśnie nocne duszności zabiły jego matkę, tak kruchą i delikatną po tym, jak stracono jego ojca. Musiał jednak w jakiś sposób zdradzić się ze swym smutkiem, bo Ravanis nie zadał kolejnego pytania, tylko zamilkł i ostrożnie chwycił strażnika za dłoń. Czy chciał dodać mu otuchy? Czy może raczej chciał w ten sposób pocieszyć sam siebie? I jakie to miało znaczenie?
Weszli do biblioteki, skąpanej w porannych promieniach słońca, kurzu i wszechobecnym poczuciu ludzkiej nieobecności. Ferith mógł poszczycić się całkiem niezłą biegłością w czytaniu i domyślał się, że gdyby miał więcej wolnego czasu oraz niewyczerpane fundusze, oddawałby się lekturze przy każdej możliwej okazji. Nie rozumiał w związku z tym, dlaczego nikt poza Ravanisem nie korzystał z biblioteki w twierdzy Est. Nie zamierzał jednak narzekać. Oznaczało to przecież, że w wielkim pomieszczeniu nie było nikogo poza nimi.
– Szukasz czegoś konkretnego? – zapytał, dyskretnie zabierając dłoń z uścisku księcia.
– Chciałem ci pokazać tom baśni Olopeirosa. Są pięknie ilustrowane.
– Ta o łowcy i niedźwiedziu również?
Nie musiał zdzierać maski z twarzy Ravanisa, by wiedzieć, że książę zarumienił się jak piwonia.
– Jeśli nie chcesz, żebym ci ją pokazywał...
– Och, nie, koniecznie muszę to zobaczyć. Zwłaszcza, jeśli jest tam ilustracja łowcy usługującego niedźwiedziowi.
– Jesteś okropny.
– I za to mnie uwielbiasz.
Czy on oszalał? Dlaczego wszystkie te słowa opuszczały jego usta? Dlaczego nie potrafił nad sobą zapanować? I dlaczego nieśmiały uśmiech, który posłał mu Ravanis, jednocześnie koił jego nerwy i przyspieszał bicie serca?
– Może – zgodził się książę i poprowadził swego strażnika pomiędzy regały.
Księga, którą wydobył z ciasno zastawionej półki, była gruba i mocno zakurzona. Kiedyś jej okładka musiała być czerwona jak wino, teraz jednak przypominała barwą zaschnięte liście. Oczy Ravanisa zaiskrzyły z zachwytu, gdy smukłymi palcami zaczął pieścić kruszące się ze starości stronice. Usiadł na posadzce dokładnie w tym miejscu, w którym stał i skinął dłonią na Feritha, by ten zrobił to samo.
– Popatrz – wyszeptał. – Czy nie są piękne?
Strażnik odchrząknął. Nie wiedział, czy jakiekolwiek słowa były bezpieczne. Na wskazanej ilustracji potężny mężczyzna ubrany w skórę niedźwiedzia i ze złotą koroną na głowie górował nad klęczącym łowcą. Erotyzm tej sceny wydawał mu się aż nieprzyzwoity. Czy Ravanis naprawdę czytał to jako dziecko? A może to jedynie rozszalała wyobraźnia Feritha dopatrywała się w narysowanych postaciach zmysłowości, której w rzeczywistości wcale tam nie było? Może widział to w ten sposób tylko dlatego, że w młodym łowcy widział Ravanisa?
– Nie podobają ci się? – zapytał książę z przejęciem.
– Chciałbyś, żebym zaczął chodzić w futrach?
– Och? Nie, nie to miałem na myśli. Ale gdybyś miał na to ochotę...
– A może w ogóle powinienem darować sobie cokolwiek poza niedźwiedzią skórą?
– Nie, to nie tak, wcale nie tak!
– Tylko potrzebowałbym jakiegoś rzemienia, bo coś mi mówi, że wcale nie byłbyś tak pokorny jak ten łowca. Albo najlepiej dwóch. Jednym związałbym cię jak psa, a drugim...
Nie dokończył, bo Ravanis rzucił się na niego i zasłonił mu usta dłońmi. Zdobiona księga upadła na marmurową posadzkę. Książę dyszał ciężko tuż przy twarzy swego strażnika. Oboje promieniowali obrzydliwym zwierzęcym podnieceniem, podsycanym przez świadomość, że w przeciwieństwie do prywatnych komnat królewskiego syna biblioteka była otwarta dla wszystkich. W każdej chwili ktoś mógł wejść do środka i przyłapać ich na czynach, które zdecydowanie nie przystały czwartemu w kolejności do tronu.
„Trzeciemu", upomniał się w myślach Ferith, z dziką satysfakcją przypominając sobie, że książę Ruthais był już martwy. Może właśnie ta krwiożercza myśl kazała mu przyciągnąć do siebie Ravanisa i wgryźć się w zimne palce, tak desperacko zasłaniające jego usta. A może po prostu w głębi serca od samego początku właśnie tego pragnął.
Ravanis pojękiwał cichutko, ale najwyraźniej nie zamierzał stawiać oporu. Przeciwnie, wydawał się zachwycony takim obrotem sytuacji i przerażająco ochoczo wspiął się Ferithowi na kolana. Złota maska przekrzywiła się lekko, zupełnie jakby błagała, by ktoś wreszcie cisnął ją na ziemię.
Bicie dzwonu wprawiło ich w osłupienie, a potem kazało od siebie odskoczyć. Ferith pospiesznie wstał, otrzepał się i wyjrzał przez wychodzące na dziedziniec okno. Dawno nie widział podobnego zamieszania. Ludzie biegali z miejsca w miejsce. Spłoszone konie próbowały wyrwać się stajennym. Wszyscy przekrzykiwali siebie nawzajem i wciąż bijący dzwon, ale strażnik nie potrafił wyłowić ani słowa. W końcu odwrócił się, by znów spojrzeć na Ravanisa – i zamarł.
Książę był śmiertelnie blady i drżał na całym ciele. Podniecenie zupełnie go opuściło, został tylko strach. Ferith już miał przy nim uklęknąć, objąć go, zapewnić, że go nie porzuci, że będą razem bez względu na wszystko (litości, kiedy zrobił się taki sentymentalny?), jednak nie zdążył, bo do biblioteki wpadł zdyszany oficer.
– Tu jesteś, wasza wysokość! Wszędzie cię...
– Co się dzieje? – przerwał mu Ferith. Nie miał pojęcia, czy bycie strażnikiem księcia stawiało go w hierarchii ponad zwykłym oficerem. Byłoby wspaniale, gdyby ktokolwiek raczył mu to wyjaśnić. Teraz jednak nie miał na to czasu. Liczyło się tylko to, że z każdą chwilą Ravanis był coraz bardziej przerażony i narastająca niepewność ani trochę mu nie pomagała.
– Królowa matka... – spróbował oficer, zadzierając wysoko brodę, ale strażnik znów wszedł mu w słowo.
– Zadałem ci pytanie.
Młody mężczyzna napuszył się i przez chwilę bił z myślami. W końcu dał za wygraną, odetchnął głęboko i oznajmił:
– Książę Laeroth poległ w boju. Adrines ledwie stawia opór oblężeniu. Straciliśmy kontakt z królem Lysanthirem. Królowa matka chce cię natychmiast widzieć, wasza wysokość.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top