4.
Poniekąd Ferith liczył na to, że w twierdzy Est dane mu będzie unikać spotkań z królową Merellien. Przecież rodzina królewska miała teraz sposobność obracać się wśród arystokracji i uczonych, z nimi się bawić, z nimi jadać, wyłącznie ich wplątywać w swe gierki. Z jakiegoś powodu jednak miało to miejsce tylko podczas wystawnych obiadów, na które Ferith na szczęście nie był zapraszany. Musiał wtedy co prawda czekać za drzwiami, na wszelki wypadek, gdyby Ravanis nagle doszedł do wniosku, że jednak coś mu zagraża, i to w towarzystwie zerkających na niego spode łba oficerów, ale nadal wolał tę ryzykowną bezczynność niż śniadania i kolacje.
Poranne i wieczorne posiłki były przeciwieństwem wystawnych obiadów. Królowa Merellien upierała się, aby towarzyszyli jej wtedy wyłącznie książę Ravanis, generał Ilbryen oraz Ferith.
– W tej kameralności jest coś magicznego, nie sądzisz, Ravanisie? – pytała niemal za każdym razem. – Jakaś taka zmysłowość, której mi brakowało.
Ravanis zazwyczaj nie odpowiadał, a Ferith starał się robić co w jego mocy, aby niczym nie ujawnić swej irytacji. Domyślał się jednak, że wszelkie starania znaczyły w oczach królowej mniej niż padający za oknami śnieg. Bawił ją co najwyżej albo nudził, w zależności od tego, jaki akurat miała nastrój. A w zestawieniu w zażenowaniem Ravanisa, na które zawsze mogła liczyć, rozgrywający się przed nią spektakl musiał wydawać się jednocześnie fascynujący i komiczny.
– Nie musisz ze mną iść – powiedział Ravanis. Mówił to tak często, że Ferith już nawet nie tyle stracił rachubę, co zaczął uznawać słowa te za swego rodzaju książęcą mantrę.
– Twoja matka spodziewa się nas obu.
– Powiem, że źle się poczułeś.
– Nie umiesz kłamać.
– To nie będzie kłamstwo. Naprawdę słabo dziś wyglądasz.
A jak powinien wyglądać? Tego ranka królowa Merellien przechodziła samą siebie, dopytując Feritha o powody jego niewyspania. Uśmiech, który zdobił przy tym jej zjawiskową twarz wymierzony był prosto w milczącego Ravanisa.
W ten oto sposób Ferith dotknął myślami kolejnego problemu, który zrodził się jakby mimo jego woli i na przekór wszelkim działaniom, dążącym głównie do odepchnięcia Ravanisa. Rozmawiali ze sobą prawie bezustannie. Początkowo były kowal zdobywał się jedynie na wymowne pomruki i szczątkowe zdania, by w końcu zacząć naprawdę rozmawiać. Owszem, zazwyczaj zaczynało się to od mantry „Nie musisz", coraz częściej jednak przeradzało się w coś więcej wyłącznie dlatego, że podobnie jak Ravanis, Ferith został pionkiem Merellien.
– To tylko da jej powód, by jutro zacząć od nowa i to ze zdwojoną mocą.
– Ale dzisiaj...
– Dzisiaj damy radę. Tak jak wczoraj, przedwczoraj i jeszcze przedtem.
– Przepraszam, że zostałeś w to wplątany.
– Gdyby nie ja, padłoby na kogoś innego. A robienie na złość twojej matce sprawia mi za dużo satysfakcji, żebym teraz tak po prostu się wycofał.
Przez chwilę bał się, że powiedział za dużo, że przekroczył magiczną granicę porozumienia, które z niewiadomych przyczyn ich połączyło. Gdy jednak zerknął na Ravanisa, zorientował się, że twarz księcia rozświetlał nieśmiały uśmiech. Zupełnie jakby jemu również podobało się, gdy ktoś sprzeciwiał się królowej Merellien.
– Cóż, w takim razie cieszę się, że nie będę tam sam – wyszeptał miękko. Niebezpiecznie przypominało to mruczenie zadowolonego kota i Ferith po raz kolejny przyłapał się na myśli, że wiele by dał, aby słyszeć ten głos jak najczęściej.
– Co z generałem Ilbryenem? – zapytał ochryple.
– Och, na niego nie mogę przecież liczyć.
– Dlaczego?
Ravanis zarumienił się.
– Został kochankiem mojej matki, nim ciało mojego ojca zdążyło ostygnąć w grobie – wyszeptał książę, pochylając się lekko ku Ferithowi. – Pragnie jej i zarazem panicznie się jej boi. Skinieniem palca mogłaby pozbawić go wszelkich zaszczytów, więc nie sprzeciwiłby się, nawet gdyby kazała mu wypić wrzący olej.
Żółć napłynęła Ferithowi do ust. Bywały chwile, gdy niemal zapominał, z kim miał do czynienia. Teraz Ravanis na nowo rozbudził w nim podejrzenie, że królowa Merellien nie tylko była najzwyklejszą sadystką, ale i od samego początku połączyła Feritha ze zdradą doradcy Ailmera i ze straconym w jej wyniku kowalem. Jedynym, co kazało mu zagłuszać owe domysły, była świadomość, że każdego roku setki najczęściej zupełnie niewinnych mieszczan, rzemieślników i służących traciły życie tylko dlatego, że polityczne intrygi nie mogły obejść się bez rozlewu krwi. Bo nawet jeśli stary Lathaeril łaskawie przebaczał tym, którzy odważyli się spiskować przeciwko niemu, to musiał przecież kogoś ukarać. Hagen był po prostu jedną z dziesiątek takich ofiar; stracono go wyłącznie po to, aby Ailmer mógł paść przed swym królem na kolana i okazać skruchę. Niemożliwe było, aby Merellien pamiętała, jaki los rządy jej męża ściągnęły na jakiegoś kowala, ani tym bardziej jak miał na imię jego syn.
– Powiedziałem coś nie tak? – zapytał Ravanis zaniepokojony przedłużającym się milczeniem Feritha.
– Nie.
– Ale coś cię dręczy.
– Wszystkich coś dręczy.
Książę ze zrozumieniem pokiwał głową, ale wątpliwości w jego oczach wyraźnie sugerowały, że kiedyś ponownie spróbuje poznać prawdę o Fericie. I to chyba było najdziwniejsze. Z jakiegoś powodu Ravanis naprawdę interesował się przeszłością swego strażnika, jego samopoczuciem, lękami i pragnieniami. Było to jednocześnie fascynujące i niepokojące. W jakiś trudny do wyjaśnienia sposób nieśmiałe pytania księcia działały na Feritha mocniej, niż nachalne ciągnięcie za język Elrena.
W ten sposób właśnie mur nienawiści i obojętności, którym Ferith tak szczelnie się otoczył, coraz gwałtowniej groził runięciem. Budowana przez lata obojętność kruszyła się pod naporem nieśmiałych uśmiechów i pełnych uwielbienia spojrzeń.
Weszli do komnat jadalnych królowej tak jak więźniowie przychodzą na ścięcie. Choć po kilku dniach podobnych rytuałów Ferith powinien być już przyzwyczajony, tak naprawdę wciąż nie potrafił ogarnąć umysłem spektaklu, w którym brał udział. Gdy szedł, czuł na sobie lepkie spojrzenie królowej Merellien, przemykające po jego ciele jakby był zupełnie nagi.
– Błagam, nie mów mi, że kolejny dzień spędziłeś z nosem w książce, gdy na wyciągniecie ręki masz tak miłego...
– Przepraszam, matko – przerwał Ravanis cicho, acz stanowczo. Pozwolił, by Ferith odsunął dla niego krzesło przy stole, po czym spod długich rzęs obserwował swego strażnika, gdy ten siadał na przeciwko.
– Któregoś dnia zabiorę wszystkie te zakurzone tomiszcza, rozpalę z nich ognisko i każę ci wokół niego tańczyć.
– Nigdy nie potrzebowałaś podobnych pretekstów, żeby zmusić ludzi do tańca.
– Jedynie wy dwaj stawiacie mi opór.
– Nie umiem tańczyć – wtrącił się Ferith, na co Ravanis zasłonił usta dłonią, by ukryć uśmiech.
– Zaufaj mi, poradzisz sobie doskonale – zapewniła królowa Merellien i klaśnięciem w dłonie rozpoczęła kolejną kolację, podczas której Ferith miał być zbyt skupiony na podstępach, by cieszyć się wyśmienitymi potrawami.
– Jak minął ci dzień, matko? – Z jakiegoś powodu Ravanis wciąż wierzył, że podobne pytania odwrócą uwagę Merellien na tyle długo, by on i jego strażnik mogli w spokoju zjeść i uciec. Naiwność księcia była na swój sposób rozczulająca.
– Dokładnie tak samo, jak wszystkie poprzednie od dnia, w którym przybyliśmy do tej obrzydliwej twierdzy – prychnęła władczyni. – Powiedz mi lepiej, cóż takiego zamierzasz uczynić, aby w końcu opowiedzieć mi o czymś, co nie byłoby mechanotaumaturgią.
– Może gdyby nie było tak zimno, pojechałbym...
– Och, ale przecież w pokojach nie można narzekać na zimno. Poza tym, kto to słyszał, żeby młodzieniec w twoim wieku nie wiedział, jak przegnać chłód. Jeśli sam nie potrafisz sobie poradzić, może powinnam poprosić twojego...
– W bibliotece znalazłem baśni Olopeirosa. Gdybyś chciała, mógłbym któregoś dnia ci poczytać.
– Tylko pod warunkiem, że przyprowadzisz swego strażnika i zaczniesz od opowieści o łowcy i niedźwiedziu. Słyszałeś o niej, Bry?
– Czy to ta, w której niedźwiedź okazuje się zaklętym księciem?
– Tak, właśnie ta! To ulubiona baśń Ravanisa. Od kiedy był maleńki...
– Skoro już jesteśmy przy temacie myśliwych, dawno nie jadłem równie wyśmienitej dziczyzny. Bardzo soczysta, prawda?
I tak bez końca. Jakimś cudem królowa Merellien każdy temat potrafiła nakierować na Feritha tylko po to, by Ravanis mógł w ostatniej chwili odbić go w innym kierunku. Wszystko to wydawało się idiotyczne i obrzydliwe. Gdyby chodziło wyłącznie o to, że królowa chciała pomóc synowi w podbiciu serca wybranka, zapewne po prostu skwitowałby to śmiechem. Ale ponieważ wszystko wskazywało na to, że królowej bardziej niż na swataniu zależało na wyczerpaniu cierpliwości Feritha, kowal musiał mieć się na baczności, by żadnym gestem czy grymasem nie pokazać, że nieubłaganie zbliżała się do zwycięstwa.
– Bry, dolej nam wina – rozkazała trzepocząc rzęsami. Ravanis i Ferith nie wypili nawet połowy tego, co mieli w kielichach. Nierozważnym było pozwalanie sobie na pijaństwo, gdy tuż obok Merelliel ostrzyła kły.
– Chyba nie mam ochoty – spróbował Ravanis.
– Nonsens. Sam mówiłeś, że jest ci zimno, a nic tak nie rozgrzewa jak wino i towarzystwo czarującego...
– Nie czuję się dziś na siłach, matko, przepraszam.
– Ty nie, ale nie słyszę jakoś, by twój strażnik się sprzeciwiał.
Ravanis pospiesznie przeniósł spojrzenie na Feritha i błagalnie potrząsnął głową. Czy naprawdę uważał, że Ferith mógł tak jak on sprzeciwiać się królowej? O niczym innym nie marzył. Problem polegał na tym, że pomimo pełnionej obecnie funkcji, nadal był tylko kowalem. Gdyby Merelliel zażyczyła sobie, by skoczył z okna, musiałby złożyć jej ukłon i zapytać, czy wolałaby to wychodzące na dziedziniec, czy może to, przez które widać strome, pokryte śniegiem zbocza gór. Gdyby stwierdziła, że należy go ściąć, mógłby jedynie paść przed nią na kolana, odsłonić kark i błagać o kata z silnym ramieniem i ostrym mieczem.
Dlatego właśnie musiał wymusić na sobie pełen wdzięczności uśmiech, gdy generał Ilbryen uniósł dzban z winem. Liczył na to, że jego obojętna pokora w końcu znudzą królową i zmuszą ją do znalezienia innej ofiary. W głębi duszy przeczuwał co prawda, że to tylko płonne nadzieje, ale dopóki Ravanis starał się odwracać uwagę Merellien, Ferith również musiał robić co w jego mocy, by jak najdłużej przeciągać ich grę.
Żaden z nich nie przewidział jednak, że królowa nie będzie atakować wyłącznie słowami. Skąd w ogóle wziął się pomysł, że nie przekroczy granicy docinek i sugestii? Była przecież władczynią, złośliwą, kapryśną i przyzwyczajoną do tego, że wszystko działo się zgodnie z jej życzeniami.
Niedbale uniosła dłoń i dotknęła palcami dna dzbana z winem, a chwilę później...
Ilbryen krzyknął z zaskoczenia i wypuścił naczynie z dłoni. Wino chlusnęło na generała, stół, Feritha, Ravanisa – było wszędzie i na wszystkich, nie licząc szeroko uśmiechniętej królowej.
– Och, Bry, ale z ciebie niezdara.
– Moja pani, to... Tak mi przykro – wymamrotał generał blady jak śnieg. W niczym nie zawinił, nie licząc tego, że ślepo podążał za rozkazami królowej. Ale czy ktokolwiek mógł się jej sprzeciwić?
– Biedactwa, jesteście zupełnie przemoczeni – zaćwierkała Merellien. – Powinniście czym prędzej ściągnąć ubrania. Raz-raz, nie ma na co czekać! Zanim zupełnie...
Nie, Ferith nie zamierzał czekać. Wstał od stołu tak gwałtownie, że krzesło, na którym siedział, runęło z hukiem na posadzkę. Zapominając zupełnie o swej społecznej pozycji, spojrzał gniewnie na Ravanisa i rzucił ostro:
– Wychodzimy.
Na ten pokaz impertynencji generał Ilbryen odruchowo sięgnął po wiszącą mu u pasa szablę. Zamarł jednak, nim zdążył jej dobyć, bo Ravanis posłusznie, ze spojrzeniem wbitym w ziemię, podniósł się i wymamrotał nieporadne przeprosiny, po czym posłusznie ruszył za Ferithem.
– Tak mi przykro – szepnął, bojąc się choćby podnieść głos.
Wściekłość strażnika zupełnie go obezwładniała. Był jednocześnie przerażony i zafascynowany, nie potrafiłby stawić oporu, nawet gdyby chciał. Ale nie chciał, przeciwnie, pragnął podążać za emanującym furią Ferithem na miejsce swej kaźni – i ku uciesze swej matki.
Szli szybko, by jak najprędzej ukryć się za drzwiami komnat księcia, gdzie mieli być bezpieczni od ciekawskich spojrzeń. Spojrzeń mijanych służących, arystokratów i oficerów. Spojrzeń, które zdawały się pożerać Ravanisa i ranić Feritha, choć przecież żadnemu z nich nie mogły tak naprawdę nic zrobić. Jednego chroniła wyuczona obojętność, drugiego maska ze złota i pereł.
A jednak ostrzeżenie Elrena było wciąż żywe w myślach Feritha. Były kowal miał świadomość, że zazdrośni oficerowie jedynie czekali na pretekst, by odebrać mu jego jakże zaszczytne stanowisko. Gdyby to od niego zależało, sam by je im oddał. Niestety, w ich mniemaniu nie mogło się to odbyć w taki sposób. W ich roziskrzonych oczach widział śmiałe plany wyswobodzenia Ravanisa ze szponów brutalnego i prostackiego kretyna, który dopuścił do tego, by biedny książę biegł przez twierdzę Est mokry i lepki od słodkiego czerwonego wina.
Gdy w końcu zniknęli za zamkniętymi drzwiami komnat Ravanisa, Ferith rzucił przez zaciśnięte zęby:
– Rozbieraj się.
Wściekłość wypalała go od wewnątrz. Wciąż czuł na sobie spojrzenie królowej matki. Wciąż miał przed oczami pogardliwe grymasy tych, którzy widzieli w nim rywala. Nie oglądając się na księcia, zaczął zdzierać z siebie przemoczone szaty. Dopiero cichutki jęk kazał mu zatrzymać się na chwilę i nieco uważniej przeanalizować sytuację.
Spojrzał przez ramię i zamarł. Krew w jego żyłach na krótką chwilę przestała płynąć, by zaraz potem ruszyć ze zdwojoną mocą. Ravanis drżał jak liść na wietrze. Miał na sobie tylko śnieżnobiałą spodnią szatę i maskę, złociste jedwabie leżały u jego stóp. Z szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w nagiego do pasa Feritha. Oddech uciekał przez jego rozchylone usta niczym nieśmiałe westchnienia zachwytu.
W jednej chwili Ferith pojął, że wcale nie raziło go uwielbienie księcia. Jednocześnie w jego umyśle zaczęła wić się myśl, iż nigdy przedtem nie widział nikogo piękniejszego niż Ravanis. Jakim cudem ktoś równie jasny, harmonijny i nieskazitelny mógł w ogóle istnieć?
– Będziesz musiał zdjąć maskę – zauważył ochryple.
Książę odruchowo sięgnął mu czarnym jak krucze skrzydła włosom, które teraz lepiły się od wina.
– Nie mogę – wyszeptał. – Nie wolno mi odsłonić twarzy przed tymi, którzy są niegodni...
– Uważasz mnie za niegodnego? – uciął gwałtownie Ferith. W kilku krokach znalazł się tuż przy księciu.
– Nie to miałem na myśli. Gdyby to ode mnie zależało, nie wahałbym się ani przez chwilę, ale...
– Ale? Przecież nie ma tu nikogo poza nami. Nikt nie musi się o tym dowiedzieć.
Zmuszenie Ravanisa do zdjęcia maski wydawało się Ferithowi karą idealną. Obiecał, że go nie skrzywdzi i zamierzał słowa dotrzymać. Nie widział jednak powodu, by powstrzymać się przed obnażeniem Ravanisa, wydarciem go zza złotej zasłony, za którą tak naiwnie się chował.
– Gdyby ktokolwiek się dowiedział, zostałbyś skazany na chłostę.
– Więc nikomu nie powiem. A ty zdobędziesz nade mną przewagę. Gdybym zrobił cokolwiek, co byłoby ci niemiłe...
– Nie, nie mógłbym tego zrobić – zaprzeczył pospiesznie Ravanis. Ostrożnie podniósł dłonie do twarzy i ściągnął maskę. Jakimś cudem sprawiło to, że jego oczy stały się jeszcze bardziej błękitne, a usta pełniejsze. Może to przez delikatne łuki brwi i wyraziste kości policzkowe? Może przez pieprzyk tuż pod lewym okiem, przewrotnie zaburzający symetrię książęcej twarzy? – Dość już wycierpiałeś przeze mnie i moją rodzinę.
Tego Ferith zupełnie się nie spodziewał. Zamarł z dłonią wyciągniętą ku Ravanisowi, który powoli oswajał się z jego władczym spojrzeniem; przestał już drżeć i zdawał się jakby zapraszać swego strażnika do dotyku, nieśmiałego czy też nie.
– Nie ponosisz winy za to, co stało się z moim ojcem – wymamrotał speszony, nie rozumiejąc zupełnie, skąd brała się jego niepewność.
– Może właśnie na tym polega problem. Tyle zła spotkało Esar z powodu zachcianek i kaprysów mojego rodu, a nawet przez chwilę nie mieliśmy z tego powodu wyrzutów sumienia... Czy to nie przerażające? – Zamknął oczy, nie przejmując się zupełnie tym, co Ferith mógł mu zrobić. Był gotowy na wszystko. Więcej, może właśnie tego pragnął, jakiejś kary, która utwierdziłaby go w przekonaniu, że był tylko człowiekiem. – Wcale się nie dziwię, że mnie nienawidzisz.
Te nieśmiałe słowa wyrwały Feritha z odrętwienia, szarpnęły za jego wyciągniętą dłoń i przyciągnęły palce do pieprzyka przypominającego czarną łzę.
– Nienawiść do ciebie byłaby rozwiązaniem większości moich problemów – prychnął, z perwersyjną satysfakcją napierając opuszkami na delikatną skórę księcia, który jakby w obronnym geście chwycił go za nadgarstek. Nie odepchnął jednak Feritha, przeciwnie, zdawał się go zapraszać, z każdą chwilą coraz śmielej, coraz chętniej.
– Co zamierzasz zrobić? – zapytał Ravanis, ufnym spojrzeniem błagając, by Ferith czym prędzej wcielił w życie swój plan, jakikolwiek by on był.
– Czy to nie oczywiste? Muszę cię umyć.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top