3.

Dotarli do twierdzy Est bez żadnych komplikacji. Przez wzgląd na swój niebywały społeczny awans, Ferith nie musiał brać udziału ani w rozpakowywaniu wozów, ani w sprawdzaniu i naprawianiu uszkodzonego sprzętu. Jego pytające spojrzenia zbywane były machnięciami dłoni; zadziwiająco często była to dłoń generała Ilbryena. Wszystkim mieli się zająć kowale z twierdzy Est.

A Ferith? Ferith miał zostać umyty, ogolony, uczesany i ubrany tak, aby nikt nie miał wątpliwości, że pełnił teraz funkcję książęcej zabawki. Nie, nie oszukiwał się już, że jego zadaniem było chronienie kogokolwiek. Stracił ostatnie złudzenia, gdy zamiast zwykłego miecza dostał jakąś paradną wykałaczkę, która nie nadawała się nawet do tego, by podrapać się nią po plecach.

Zupełnie jakby myśleli, że bez broni nikomu nie zrobi krzywdy. Uśmiechnął się tak szeroko, że rozbolały go policzki. Nie był przyzwyczajony do podobnych grymasów. Ale nie narzekał, o nie. Wziął sobie do serca rady Elrena, by korzystać z tego, że jego życie stało się proste i przyjemne. Skoro karmili go przepiórkami i czerwonym agrestem, musiał schować dumę gdzieś głęboko do sakwy z całym swoim dobytkiem i udawać zadowolonego. Jeśli nie ze względu na siebie, to na tych, którzy nie spuszczali teraz z niego wzroku. Nie mógł przecież być niewdzięcznym prostakiem. Poza tym, nie miał ochoty narzekać na możliwość umycia się w ciepłej wodzie z dodatkiem kwiatowych olejków, założenia na wyszorowaną skórę miękkich i pachnących świeżością ubrań.

Bez pukania wszedł do komnaty, która przylegała do prywatnych pokojów księcia Ravanisa. Ach, te uroki posiadania błękitnej krwi. Plebs nadal tłoczył się w przeludnionych klitkach, a poczciwe książątko miało do dyspozycji sypialnię dla siebie, sypialnię dla swego strażnika, garderobę, salonik i kilka pomieszczeń, których przeznaczenia Ferith nawet nie chciał znać. Zgodnie z jego przypuszczeniami książę siedział w saloniku tak obszernym, że mogłaby zamieszkać w nim trzypokoleniowa rodzina. Czuł się tu jednak znacznie swobodniej niż w kolebiącym się wozie – wąskie stopy wyplątał ze złotych trzewików i położył je na jedwabnej poduszce. No kolanach znów rozłożoną miał księgę poświęconą mechanotaumaturgii; jedną dłonią gładził strony, drugą rozplątywał kosmyki czarnych jak noc włosów, które zaplątały się we wstęgi pereł jego maski.

– Musi być niewygodna – wymknęło się Ferithowi.

Ravanis podskoczył jak spłoszone zwierzątko i spojrzał na swego strażnika tak, jakby posługiwali się zupełnie innymi językami. Ferith westchnął. Nie po raz pierwszy odniósł wrażenie, że książę byłby znacznie spokojniejszy, gdyby Ferith pozostał nic nieznaczącym kowalem.

– Maska – uściślił, podnosząc dłoń do twarzy, by rozwiać resztę wątpliwości.

– Och. Hm. Przyzwyczaiłem się – odparł nieporadnie Ravanis. Wzrokiem wrócił do księgi, ale w rzeczywistości całą swoją osobą zwrócony był ku Ferithowi.

– Sypiasz w niej?

Czerwień rumieńców zrównała się z czerwienią ust i prześwitywała teraz wyraźnie przez girlandy pereł.

– Nie.

W ten oto sposób Ferith wyczerpał zapas swoich pytań, a Ravanis zapas słów, które potrafił wykrztusić z siebie w jego obecności. Osiągnąwszy swego rodzaju impas, zamarli, niezdolni do jakiegokolwiek działania. Książę wisiał z głową nad księgą, ale nawet nie próbował udawać, że czytał. Ferith zamknął drzwi i usiadł na najniewygodniejszym krześle, jakie znalazł w pomieszczeniu.

Bywają takie cisze, które otaczają ciepłem i spokojem. Cisze takie wypełniały dom Feritha, gdy jeszcze żył jego ojciec. Ta cisza była inna. Zdawała się gęsta od napięcia, od oczekiwania, od niewypowiedzianych pragnień. Zapewne gdyby strażnikiem księcia został jakiś odpowiednio przeszkolony oficer, pragnienia te spotkałyby się z właściwymi odpowiedziami. Ale niestety, milczenie Ravanisa trafiało jedynie na głęboką obojętność Feritha i nic nie wskazywało na to, aby w najbliższym czasie miało się to zmienić.

– Nie musisz tu być, jeśli nie chcesz – wymamrotał w końcu książę, zaskakując swego strażnika tym dziwnym napadem odwagi i elokwencji.

– Dostałem rozkazy.

– Rozumiem, ale...

– Od królowej matki.

– Przecież nawet nie chcesz tu być.

– Skąd ten pomysł?

Ravanis westchnął i znów na niego spojrzał. Tym razem jednak nie było to spojrzenie sarny, która błagała myśliwego o szybką śmierć. Tym razem jego wielkie oczy przypominały oczy sowy uważnie śledzącej ruchy myszy w leśnym poszyciu.

– Wiem, że nas nienawidzicie. Że to słabość mojego rodu doprowadziła do wojny. Że gotowi jesteście poświęcić mnie i moją matkę, byleby ocalić siebie i swoje rodziny. – Przechylił głowę. Perły odsłoniły usta jak pąki kwiatów, czarne włosy prześliznęły się po szczupłym ramieniu. – A raczej tak właśnie jest w przypadku innych. Twoja nienawiść jest bardziej personalna i przez to bardziej niepokojąca. I wszystko wskazuje na to, że ma to coś wspólnego z twoim...

– Mój ojciec został uznany za zdrajcę. Nie żyje przez ciebie i tobie podobnych.

Dlaczego to powiedział? Czy nie byłoby lepiej, gdyby zachował prawdę dla siebie? Czy nie postąpiłby rozsądniej, gdyby zbył domysły księcia milczeniem? Ale nie, dał się sprowokować jak rozgoryczone dziecko, choć uparcie przekonywał się, że tę fazę miał już dawno za sobą. Odetchnął głęboko. Trudno. Stało się. Teraz Ravanis wiedział. Wiedział dlaczego Ferith go nienawidził, dlaczego życzył mu śmieci, dlaczego nie chciał mieć z nim nic do czynienia.

– Tak mi przykro – wyszeptał książę zduszonym głosem. Wydawał się autentycznie przejęty słowami byłego kowala, ale czy ktoś, kto całe życie chował się za maską, mógł być w czymkolwiek prawdziwy?

– Daruj sobie. – Ostatnie, czego potrzebował, to litość syna Lathaerila.

Na szczęście książę pojął, że nie mógł zrobić ani powiedzieć nic, co ukoiłoby ten dziecinny wybuch goryczy. Zamiast silić się na podtrzymywanie rozmowy, wrócił do czytania ulubionej księgi. Swoją drogą – mechanotaumaturgia? Czy nie była to dziwna pasja jak na księcia? Ferith miał ochotę o to zapytać, ale w tym momencie każde słowo skierowane do Ravanisa zabrzmiałoby jak atak, a na to nie mógł sobie pozwolić. Nie teraz, gdy młodzieniec i tak wyglądał na zrozpaczonego.

Dlaczego aż tak bardzo obchodziło go, co Ferith o nim myślał? Dlaczego poświęcał jakąkolwiek uwagę zwykłemu kowalowi? Delikatne palce znów powędrowały ku włosom splątanym z perłami. Nie wyglądał na kogoś, kto mógłby komukolwiek życzyć śmierci. Przecież nawet Jovesowi darował próbę zamachu. Co zatem myślał o ludziach takich jak Hagen? Czy to możliwe, że naprawdę było mu przykro z powodu tego, co spotkało ojca Feritha?

– Błagam, przestań – wyszeptał niespodziewanie Ravanis.

– Przecież nic nie robię.

– Zachowujesz się tak, jakbyś w każdej chwili mógł przemienić się w dziką bestię.

Cóż, poniekąd była to prawda. Wiele by dał za możliwość uzbrojenia się w kły i pazury, którymi mógłby rozszarpać tego naiwnego dzieciaka wbrew wszystkiemu wierzącego, że wolno mu szukać nici porozumienia z tymi, których jego ród traktował gorzej niż zwierzęta.

– A gdybym się przemienił? – zapytał Ferith. Nagle przestronny salonik stał się dziwnie ciasny, duszny i tłoczny, choć przecież nie było tam nikogo poza nimi dwoma.

– Gdybyś się przemienił – powtórzył głucho Ravanis, po czym zatrzasnął swoją księgę i westchnął słodko, jakby z rozczuleniem. Jakby wbrew swoim słowom właśnie tego pragnął.

Spojrzenie błękitnych oczu znów skupiło się na Fericie. Kryło się w nich rozpaczliwe błaganie, które z jakiegoś powodu przeraziło kowala. Z jednej strony chodziło o ten tajemniczy ogień, obejmujący nie tylko księcia, ale i wszystko dookoła niego, łącznie z Ferithem. Z drugiej natomiast w kowalu na nowo ożyło wspomnienie zadowolenia, z jakim królowa rozkazała mu zostać z jej synem.

Jeszcze niedawno wydawało mu się, że królowa Merellien zamierzała z jakiegoś powodu wykorzystać tlącą się w nim nienawiść przeciwko własnemu dziecku. Teraz nieoczekiwanie pojął, że jedyną ofiarą tego gniewu miał być on sam.

Poderwał się z krzesła i na chwiejnych nogach ruszył do wyjścia. Było mu niedobrze. Nie miał pojęcia, kim brzydził się bardziej: Merellien, która manipulowała każdym, kto wszedł w zasięg jej wzroku, sobą za to, że dał się wciągnąć w tę obrzydliwą grę, czy też Ravanisem za jego pragnienie doprowadzenia do własnej śmierci.

– Tak będzie lepiej – usłyszał za plecami, gdy sięgnął po klamkę.

– Dla mnie czy dla ciebie?

Nie powinien był o to pytać. Ani tym bardziej odwracać się przez ramię, by jeszcze raz spojrzeć na księcia. Pomimo maski, pomimo licznych warstw złotych szat, Ravanis wydawał się dziwnie kruchy. Zupełnie jakby miał pęknąć niczym porcelanowa figurka pod wpływem samego spojrzenia Feritha.

– Tego jeszcze nie wiem.

– Wrócę.

– Jeśli nie chcesz...

– To bez znaczenia.

Wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Na pustym korytarzu poczuł się obrzydliwie samotny. Nie poczuł nawet upragnionego wyzwolenia od spojrzeń księcia. Przeciwnie, świadomość, że będzie musiał do niego wrócić, stała się jeszcze bardziej przytłaczająca. Czy ktoś wiedział o tym, co kryło się w oczach Ravanisa? Jakie myśli nękały jego umysł?

Ferith odetchnął głęboko i ruszył ku najbliższemu wyjściu na dziedziniec. Wprawdzie nowe paradne szaty niespecjalnie chroniły go przed chłodem, ale liczył na to, że mróz pomoże wypędzić z jego głowy wszystkie obrazy, które podsuwała rozszalała wyobraźnia. Tak, chciał się zemścić. Chciał zobaczyć Ravanisa na kolanach, błagającego o litość, obdartego ze złoconych strojów i perłowych masek, za którymi się chował. Co jednak miał zrobić teraz, gdy wiedział, że było to dokładnie to, na co liczył sam Ravanis?

Dysząc ciężko, wypadł na dwór. Pot na jego skórze niemal natychmiast stał się lodowato zimny i zaczął nieprzyjemnie szczypać. Była to jednak cudowna pieszczota w porównaniu z tym, co robiły z Ferithem z każdą chwilą coraz mniej przyzwoite myśli.

– Ferith? To ty? Cholera, to naprawdę ty! – Głos Elrena był jak wybawienie. Gadatliwy kowal dopadł swego dawnego towarzysza, chwycił go za ramiona i zaczął mierzyć wścibskim wzrokiem. – No, no! Służba u księcia wyraźnie ci służy!

– Tak myślisz?

– A ty nie? Widziałeś się w lustrze? Wyglądasz jak jakiś rycerzyk zaproszony na bal.

Wzruszył ramionami. Może tak właśnie było. Może był rycerzykiem zaproszonym na bal. A daniem głównym miał być Ravanis, który sam siebie poda mu na tacy. Czy Elren mógł coś o tym wszystkim wiedzieć? Uwielbiał przecież plotkować, a wiele podróżujących z nimi szlachcianek zachwycało się cierpliwością, z jaką wysłuchiwał ich zwierzeń.

– Czy książę miał wcześniej jakiegoś strażnika? – zapytał ostrożnie.

– Dlaczego sam go nie zapytasz? – Brak odpowiedzi musiał być bardziej wymowny, niż jakiekolwiek słowa, bo Elren westchnął i wyznał: – Wiem tylko, że było wielu chętnych na to stanowisko. I że wielu oficerów szczerze cię teraz nienawidzi.

Czy rzeczywiście nie zajęli tego stanowiska przez brak zaufania? Czy nie chodziło raczej o to, że Ferith bardziej odpowiadał temu, czego oczekiwał Ravanis? Bez względu na to, jak wypaczone by to nie było.

– Czy coś się stało? – Elren odpowiedział na pytania Feritha najlepiej jak tylko potrafił. Teraz przemawiał przez niego wyłącznie strach o mężczyznę, którego przez ostatnie kilka tygodni zdążył naprawdę polubić. – Wiesz, że jeśli coś się dzieje, to możesz mi o tym powiedzieć?

Ferithowi prawie udało się stłumić śmiech. Wyjawianie jakiegokolwiek sekretu Elrenowi wydawało mu się jeszcze głupszym posunięciem, niż obwieszczanie swych problemów całej twierdzy Est. Nie miałby żadnej kontroli nad plotkami, które zaczęłyby dookoła niego krążyć, a w połączeniu z faktem, że oficerowie podobno już byli do niego niezbyt przychylnie nastawieni, oznaczałoby to wyłącznie kłopoty, na które teraz nie miał siły.

– Dzięki – rzucił z krzywym uśmiechem śmiertelnie obrażonemu Elrenowi.

– Nie musisz być złośliwy.

– Nie jestem.

– Kłamca. I do tego marny. Jasne, odrzuć moją dobrą wolę, ale ani się waż wracać do mnie z płaczem.

Ferith potrząsnął głową, niespecjalnie wiedząc, co powinien na to odpowiedzieć. Po śmierci matki niemal całkowicie odciął się od ludzi. Utrzymywał kontakt jedynie z nielicznymi klientami, którzy albo nie przejmowali się rzekomą zdradą Hagena, albo desperacko potrzebowali usług taniego i sumiennego kowala. Teraz nie do końca wiedział, jak powinien się zachować, by z jednej strony podziękować Elrenowi za okazaną troskę, a z drugiej zniechęcić go do wtykania nosa w nieswoje sprawy.

– Porozmawiam z nim – oświadczył Ferith po dłuższej chwili. Jego postanowienie musiało zadowolić Elrena, bo uśmiechnął się szeroko i pokiwał głową. Zupełnie jakby naprawdę wierzył, że to dobre rozwiązanie.

– Jakoś nie mogę sobie wyobrazić ciebie rozmawiającego z kimkolwiek, ale niech będzie, że wierzę w twoje dobre chęci. Podpowiem tylko, że im prędzej to zrobisz, tym większe będzie prawdopodobieństwo, że nikt nie zepchnie cię z tego stanowiska.

– Ktoś chce?

– Z jakiegoś powodu prawie każdy oficer i większość generałów.

To brzmiało jednocześnie podejrzanie i niepokojąco. Zwłaszcza w zestawieniu z dziwnie uległą naturą Ravanisa. Ferith skinieniem głowy pożegnał się z Elrenem i ruszył z powrotem do księcia, ze zdziwieniem odkrywając, że tym, co go ponaglało był strach. Nie chodziło jednak o to, że bał się o siebie.

Z jakiegoś powodu bał się o Ravanisa.

Nie miał pojęcia, skąd wzięły się w nim podobne uczucia. Prawda była przecież taka, że teraz nienawidził księcia jeszcze bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Jego ród uczynił z Esar miejsce, w którym każdy przejaw słabości mógł stać się przyczyną zguby. Aby przeżyć, należało każdego dnia wykazywać się siłą, sprytem, wpływami, a najlepiej również bogactwem. I jakimś cudem w centrum tego codziennego pogorzeliska przetrwał książę, który okazywał litość zamachowcom i interesował się archaiczną mechanotaumaturgią bardziej niż własnym bezpieczeństwem. Nie wspominając już nawet o tym, że myśl o zagrożeniu ze strony Feritha zdawała się go na swój sposób fascynować.

Wrócił do książęcej komnaty i z ulgą odkrył, że nic się nie zmieniło. Płomień wciąż błyskał w kominku. Lodowe kwiaty nadal skrzyły się na oknach. Ravanis jak przedtem siedział z nosem w opasłej księdze. Tym razem jednak poderwał się, gdy Ferith wtargnął do komnaty.

– Wróciłeś – wymamrotał tak, jakby na widok byłego kowala poczuł ulgę.

– Przecież obiecałem.

– Tak, ale nie spodziewałem się, że naprawdę to zrobisz.

– Wolałbyś, żebym sobie poszedł.

– Nie. – Ravanis gwałtownie potrząsnął głową i przez chwilę Ferithowi wydawało się, że misterna maska zsunie się z jego głowy.

– Będzie mi łatwiej, jeśli... – Odetchnął głęboko. – Jeśli powiesz mi, czego ode mnie oczekujesz i co wiąże się z byciem twoim strażnikiem.

Pod koniec prawie zabrakło mu powietrza. Nie był przyzwyczajony do tak długich wypowiedzi. Szeroko otwarte oczy Ravanisa sugerowały, że książę zupełnie się tego po nim nie spodziewał. Cóż, zatem obaj byli równie zaskoczeni.

– Nie oczekuję, że będziesz robił cokolwiek wbrew swojej woli – wyszeptał Ravanis, ostrożnie wstając ze swego tronu z jedwabi i poduszek. Na bosych stopach powoli podszedł do Feritha, zatrzymał się jednak o kilka kroków od niego.

– To nie jest odpowiedź.

– Innej nie potrafię ci udzielić.

– Nie potrafisz czy nie chcesz?

– Fericie, proszę...

– Może w takim razie powinienem zapytać, czego oczekuje ode mnie twoja matka?

Dopiero na to pytanie Ravanis uciekł wzrokiem. Czy aż tak bardzo przerażały go intrygi królowej? Czy wiedział coś, o czym nie wiedział Ferith?

– Chce, żebym był bezpieczny.

– I dlatego oddaje cię w moje ręce?

– Jeśli cokolwiek mi się stanie, nie uciekniesz przed karą.

To stwierdzenie było tak przerażająco proste, że Ferith omal nie parsknął śmiechem. No tak. Łatwiej było skazać na chłostę czy nawet powieszenie zwykłego kowala niż szanowanego oficera. Nie wspominając już o tym, że podczas wojny doświadczony wojownik był wart więcej od kowala i syna zdrajcy.

– Czy wie, że nie pałam miłością ani do ciebie, ani do nikogo innego z twego rodu?

– Tak – odparł Ravanis z niemal dziecięcą szczerością. Jego głos znów przypominał przesycony podnieceniem szept, co z jednej strony wydawało się dziwnie przerażające, a z drugiej jakby zapraszało Feritha, by podszedł jeszcze bliżej, tak blisko, by czuć na własnej skórze każde ciche westchnienie księcia.

– Więc dlaczego...

– Bo to ją bawi. Bo moja słabość stała się dla niej rozrywką. Bo twoja nienawiść jest twoją słabością. Bo zmuszenie nas do przebywania razem prędzej czy później zaowocuje tragedią, która na krótką chwilę rozwieje dręczącą ją nudę. A cokolwiek byś mi zrobił, i tak...

– Nie skrzywdzę cię. – Dlaczego mu to obiecał? Czy nie zgodził się na bycie strażnikiem Ravanisa właśnie dlatego, że liczył na możliwość zemsty? Wystarczyło kilka dni i kilka słów, a stał się miękki i potulny, a przecież pragnienie ukarania księcia za wszelkie krzywdy, jakich doznała jego rodzina, wciąż buzowało w jego żyłach.

– Problem polega na tym, że nie miałbym nic przeciwko temu – wyszeptał Ravanis i znów spojrzał błagalnie na Feritha.

– I właśnie dlatego nic ci nie zrobię – prychnął były kowal.

Słowa, które w jego myślach zdawały się tak błyskotliwe, wypowiedziane na głos były zaledwie dziecięcym przekomarzaniem. W uszach Ravanisa musiały jednak rozbrzmieć echem dziwnej nadziei, bo książę przechylił głowę i jego nieśmiały uśmiech stał się irytująco wyraźny pomimo zasłony z pereł. Czy Ferith mógł zrobić cokolwiek, by zedrzeć go z ust księcia? Domyślał się, że nie i na swój sposób jedynie prowokowało go to, by jednak spróbował.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top