1.

– Wymordują nas tam jedno po drugim – syknął Elren.

Młody Lysanthir mógł do woli powtarzać, że wcale nie wysyłał matki i najmłodszego brata do twierdzy Est, chcąc ocalić ich przed śmiercią. Mógł upierać się, że Esar pozostawało silne, pomimo nieustających ataków Vomy i Adoreth. Jeśli chciał, mógł zapewniać swych doradców i generałów, że wojna niedługo dobiegnie końca, choć z zachłannością rozwścieczonego zwierzęcia pochłonęła księcia Ruthaisa.

Ferith wzruszył ramionami na zaczepkę drugiego kowala, który zazwyczaj pomagał mu naprawiać wozy, a teraz po prostu naprzykrzał się swoją obecnością podczas przerwy na posiłek.

– Nie myślisz chyba, że świeżo ukoronowane książątko ma szansę wygrać? – prowokował go dalej Elren, za nic mając fakt, że gdyby usłyszał to dowolny oficer, w najlepszym wypadku straciłby język, w najgorszym całą głowę.

– Myślę, że w Est będzie bezpieczniej niż w Adrines. – To było chyba najdłuższe zdanie, jakie Ferith wypowiedział od dnia, w którym opuścili królewskie miasto. Może właśnie dlatego Elren ze zdziwieniem spojrzał na niego znad swojej miski.

Powściągliwszy kowal nie zamierzał jednak rozwijać tematu. Udawał, że całą jego uwagę pochłaniały kasza, kawałki wołowiny i zielony groszek. Nie chodziło wcale o to, że darzył królewską rodzinę jakąś niebywałą lojalnością. Przeciwnie.

Przez króla Lathaerila, niech śmierdzące szczury rozszarpią jego truchło, Ferith stracił wszystko. Mrugnięcie okiem – dokładnie tyle trzeba było, by wypaść z łask w chłodnym Adrines. Tyle też trzeba było, by stary Hagen został skazany na śmierć.

I dlaczego? Och, to doprawdy doskonałe pytanie. Ferith omal nie parsknął gorzkim śmiechem, gdy przypomniał sobie strażników, którzy wtargnęli do jego domu. Miał wtedy może czternaście lat i uważał się za niemal dorosłego, ale na widok uzbrojonych królewskich zbirów, zamarł w ramionach matki i ani się ważył pisnąć choćby słowem.

– Hagenie kowalu, jesteś aresztowany za zdradę króla naszego miłościwie nam panującego Lathaerila.

– Zdradę? Nic przecież nie zrobiłem! – Szarpiący się ojciec wydawał się wtedy Ferithowi najodważniejszym człowiekiem na świecie. – Wiernie służę królowi i nigdy...

– Czy to nie ty wykułeś sztylet dla doradcy Ailmera?

– Tak, ale co to ma...

– Zatem dałeś broń temu, który targnął się na życie króla.

Teraz wspomnienie to śmieszyło Feritha. Sztylet wykuty dla niewłaściwej osoby – tyle wystarczyło, aby odebrać kowalowi życie, żonie męża, chłopcu ojca.

– Słyszałem, że w Est jest koszmarnie zimno. – Elren najwyraźniej postanowił zmienić temat na nieco bardziej neutralny, nadal jednak nie wyczerpał swojego zapotrzebowania na narzekanie. – Pewnie przydzielą nam jakieś zagrzybione kwatery. O ile w ogóle coś nam przydzielą.

Wzruszenie ramion było jedyną odpowiedzią Feritha. Wyjadł zawartość swojej miski do czysta i teraz siedział wyprostowany, bacznie przyglądając się ludziom, z którymi przyszło mu podróżować. Nie znał większości z nich, ale i nie było w tym nic dziwnego. Otaczali go oficerowie i żołnierze, ich rodziny i służba, a zatem osobistości, z którymi od śmierci ojca nie miał przyjemności obcować. Z tego, co widział, niewiele jednak stracił. Wydelikacone panienki bezustannie narzekały na trudy podróży. Dzieci płakały za ulubionymi ogarami czy kucykami. Paniczykowie wzdychali do porzuconych biblioteczek. Zupełnie jakby jedynie do nielicznych dotarło, że uciekali przed śmiercią.

Ferith skłamałby jednak, gdyby powiedział, że ci, którzy w pełni pojmowali ich położenie, bardziej przypadli mu do gustu. Nie, tych nienawidził chyba jeszcze bardziej. Gdyby ktoś go o to zapytał, nie potrafiłby wyjaśnić, skąd brała się ta niechęć. Sam sobie tłumaczył, że przerażała go ich obłuda, udawana wiara w mądrość młodego króla, zakłamana usłużność wobec królowej matki i jej najmłodszego syna.

Może właśnie dlatego w przeciwieństwie do Elrena nie spieszył się z wyrażaniem swego niezadowolenia. Może właśnie dlatego czuł, że zdrada wisiała w powietrzu. Może dlatego gdy jego towarzysz marnował czas na narzekanie, on wypatrywał pierwszych oznak buntu.

– Szukasz potencjalnej kochanki? – zapytał Elren, desperacko spragniony jakiejkolwiek reakcji ze strony Feritha.

– Nie.

– Ale musisz przyznać, że niektóre z tych szlachcianek mają czym oddychać.

– Jak my wszyscy.

– Nie podobają ci się?

Wzruszenie ramion.

– Czasem mam wrażenie, że rozmawianie z kamieniem byłoby ciekawsze – oznajmił Elren i westchnął przeciągle. – Nie mam pojęcia, jakie śluby wstrzemięźliwości i czystości składałeś, ale ja nie zamierzam sypiać w Est samotnie.

Ferithowi niemal wyrwało się, że w Est żaden z nich nie dostanie prywatnej kwatery, której dzielenie mógłby łaskawie zaproponować jakiejś uroczej panience, gdy jego uwagę przyciągnął sługa z koszem pełnym jabłek. W pierwszej chwili młody kowal zdziwił się, że ktoś na mroźnym odludziu, jakie dzieliło Adrines i górską twierdzę znalazł świeże owoce. W następnej uświadomił sobie, że nie tylko jabłka były czerwone, a sam sługa poruszał się nieco chwiejnie.

– Gdzieś idziesz? – zapytał Elren, gdy Ferith wstał ze stopnia wozu, na którym wspólnie spożywali posiłek.

– Czekaj – polecił i ruszył w kierunku kuśtykającego sługi.

Na czarną szatę przysługującą orszakowi wciąż pogrążonej w żałobie królowej Merellien narzucił pelerynę z miękkiego futra – przejaw dziwnej nonszalancji i bogactwa, na jakie nie było stać nawet niektórych spośród arystokratów. Nie to jednak obudziło czujność Feritha. A raczej, nie wyłącznie to. Idąc ku słudze, nie mógł oderwać wzroku od rękawa jego szaty i bladego nadgarstka ubrudzonego świeżą krwią.

– Wszystko w porządku? – zapytał, powoli sięgając po kosz jabłek.

– Ręce przy sobie! To owoce dla królowej matki! – syknął sługa, odskakując przed dotykiem Feritha tak, jakby kowal mógł zabić go samą swoją bliskością.

– Czy to krew? – pytał dalej Ferith, niezrażony gwałtowną reakcją sługi.

– Nie twój interes, prostaku – odwarknął mężczyzna w czerni i zrobił jeszcze jeden krok w tył.

Wiele rzeczy wydarzyło się jednocześnie. Kłótnia ze sługą zwróciła na Feritha uwagę otaczających go podróżników, w tym również uzbrojonych po zęby żołnierzy. Sam służący natomiast, próbując uciec przed zasięgiem rąk kowala, niefortunnie oparł cały ciężar ciała na słabszej nodze, przez co upadł na oszronioną ziemię. Jabłka wysypały się z kosza, a wraz z nimi...

– To wąż! – pisnęła drobniutka szlachcianka, uskakując prosto w ramiona najbliższego oficera, który chciał chyba sięgnąć po miecz, ale przez przerażoną kobietę musiał porzucić ten pomysł.

– Co to ma znaczyć?

– Wąż!

– Zdrajca!

Ciche skrzypnięcie omal nie umknęło uwadze Feritha. Możliwe, że usłyszał je wyłącznie dlatego, że zamiast na wężu skupił się na słudze, który w jednej chwili poderwał się i z obnażonym sztyletem zwrócił w kierunku najbliższego wozu – wozu, którym podróżowali królowa matka Merellien i książę Ravanis. Sługa podniósł dłoń ze sztyletem gotowym do rzutu, a oczy Feritha powędrowały ku temu, który zaciekawiony zamieszaniem postanowił wyjrzeć z wozu.

To nie była właściwa chwila, by zmarnować ją na idiotyczne spostrzeżenia czy uwagi. Ferith pojął to natychmiast, dlatego zamiast próbować ostrzec księcia przed niebezpieczeństwem, po prostu rzucił się na sługę. Chwycił za zakrwawiony nadgarstek, mocno stłuczony najprawdopodobniej podczas pościgu za żmiją, i ścisnął. Krzyk bólu rozdarł powietrze. Sztylet uderzył w twardą ziemię.

– Głupie bydlę! – ryknął sługa, rozpaczliwie próbując wyrwać się z uścisku Feritha. – Czy nie rozumiesz, że przez nich wszyscy zginiemy? Tego właśnie chcesz? Umrzeć za jakieś żałosne, wydelikacone dziwki?!

– Milcz, zdrajco – syknął jeden z oficerów, nagle wybudzając się z odrętwienia. Dobył miecza i ruszył ku wijącemu się słudze, jakby zamierzał udawać, że to wcale nie Ferith powstrzymał atak na księcia. – Za twoje czyny czeka cię tylko śmierć.

– Pozwól mu odejść.

– Wasza wysokość? – oficer zatrzymał się w pół kroku. – Przecież to...

– Powiedziałem, że może odejść.

Dopiero teraz Ferith pozwolił sobie spojrzeć na królewskiego syna. Określenie „wydelikacona dziwka" wcale nie mijało się tak bardzo z prawdą, choć trzeba było przyznać, że książę nadzwyczaj dobrze ukrywał, że ozdobne szaty nie chroniły go przed chłodem. Ferith nie umiałby powiedzieć, czy wstążki i koraliki drgały przez wiatr, czy to książę Ravanis trząsł się z zimna. Przypominał bardziej złoty posąg niż żywą istotę, a wrażenie to potęgował fakt, że górną połowę jego twarzy kryła szczerozłota maska, dolną natomiast girlandy maleńkich pereł.

Ferith pierwszy raz w życiu widział z bliska kogokolwiek z królewskiej rodziny. Wiedział, że książę Ravanis był zaledwie o dwa lata młodszy od niego, nie mógł jednak pozbyć się wrażenia, że patrzył na dziecko, które narzuciło na siebie wszystkie balowe suknie matki. Jedyne, co nie pasowało do tego obrazu, to wielkie oczy, błękitne jak zimowe niebo, szeroko otwarte w przerażeniu, a zarazem pełne współczucia.

Powoli, zupełnie jakby stracił panowanie nad własnym ciałem, Ferith puścił nadgarstek sługi.

– Wydajcie mu zapas pożywienia na tydzień i pozwólcie odejść.

– Ależ wasza wysokość...!

– To rozkaz.

Oficerowie i służący przez chwilę ociągali się z wcieleniem w życie poleceń księcia, w końcu jednak ulegli i niedoszły zabójca został zawleczony do wozu z zapasami. Ferith jednak nie ruszył się z miejsca, zupełnie jakby chłodne spojrzenie księcia przyszpiliło go do ziemi.

– Zaproś go do środka – dobiegło z wnętrza wielkiego wozu ciche polecenie, wypowiedziane głosem władczym i kobiecym.

Książę Ravanis poruszył się ostrożnie, wycofał wgłąb wozu i jednocześnie skinął na Feritha. Może i nie było to zaproszenie, ale z drugiej strony – kim był Ferith, żeby sam królewski syn strzępił sobie na niego język? Kim też był, aby przestępować próg tymczasowego pałacu królowej matki? A jednak za późno było już na ucieczkę. Mógł przecież zignorować kulejącego sługę albo uciec na widok węża. Nie zrobił tego jednak i teraz musiał zapłacić za to cenę.

Na nogach jak ze słomy wszedł za księciem do wozu większego niż dom, w którym zamieszkał z matką po tym, jak stracono jego ojca. I ten przepych! Wyszywane złotem i srebrem zasłony chroniły królewską rodzinę przed spojrzeniami plebsu. Ferith zapewne jako pierwszy, nie licząc wysoko postawionych żołnierzy i orszaku królowej matki, miał okazję podziwiać rzeźbione meble, złote sztućce, legowiska wyściełane obleczonymi w atłas poduszkami.

Właśnie na takim posłaniu spoczywała królowa matka. Podobnie jak jej syn twarz miała zasłoniętą maską z perłowymi koralikami. Mimo to doskonale widział jej karminowe usta i oczy w kolorze nieba tuż po zachodzie słońca. Całe Esar domniemywało, że była piękną kobietą i choć zobaczyć mógł tak niewiele, Ferith gotów był przyznać rację tym opowieściom.

– Wasza wysokość – wymamrotał, klękając niemal w progu.

Gdyby ojciec mógł bo teraz zobaczyć, pewnie splunąłby mu w twarz. Jego pierworodny syn właśnie składał pokłon przed tymi, których intrygi i kaprysy doprowadziły całą ich rodzinę do ruiny. Ba! Przed chwilą najprawdopodobniej ocalił im życie.

– Wstań, chłopcze, i powiedz kim jesteś – poleciła królowa matka takim tonem, jakby był jej nowym pieskiem na miejsce tych, które musiała zostawić w Adrines.

Powstał więc posłusznie i znów spojrzał jej w oczy, tym razem zmuszając się, by ukryć w tym jedyne wyzwanie, na jakie było go w tym momencie stać.

– Ferith, syn Hagena, kowal.

– Kowal? Och, to niebywałe – zawołała, sięgając po kiść winogron.

Ferith od tygodni nie jadł świeżych owoców i warzyw, więc nie zdziwił się wcale, że ślina sama napłynęła mu do ust. Ta mimowolna reakcja ciała przypomniała mu jednak dobitnie o tym, skąd brała się jego nienawiść do królewskiej rodziny. Zacisnął dłonie w pięści.

– Skąd wiedziałeś, że Joves zamierza...? – zaczął książę, ale nie dokończył.

W pierwszej chwili Ferith zwrócił uwagę jedynie na miejsce, w którym urwało się to pytanie i słowa „wydelikacona dziwka" znów rozbrzmiały w jego głowie. Niemal natychmiast jednak uświadomił sobie coś jeszcze.

– Joves? – zapytał z niedowierzaniem.

– Sługa, którego zamach przed chwilą udaremniłeś – uściśliła królowa. Jakimś cudem zadziwiająco dobrze orientowała się w zdarzeniach, których sama nie widziała. Może prawdą były również plotki o tym, że w rzeczywistości była wiedźmą?

– Chciałem pomóc z koszem – wyznał zgodnie z prawdą.

– Och.

Zainteresowanie królowej zniknęło niemal równie szybko, jak się pojawiło. Wcale nie był walecznym wojownikiem, jakiego się spodziewała. Nie był też spostrzegawczym myślicielem, jakiego chciałaby u siebie gościć. Światło w jej oczach przygasło i cała uwaga skupiła się na kiści czerwonych winogron. Ferith znaczył teraz mniej niż garść owoców.

– Zdążyłeś chwycić go, nim rzucił sztyletem – zauważył książę Ravanis. Najwyraźniej w przeciwieństwie do matki zamierzał rozpaczliwie trzymać się myśli, że obcował właśnie z herosem na miarę legend.

– I tak by nie trafił.

– Dlaczego tak uważasz?

„Dlaczego o to pytasz? Dlaczego obchodzi cię, co uważam na jakikolwiek temat?", chciał zapytać. Dawno tyle słów jednocześnie nie cisnęło mu się na usta. Zmusił się, by jego jedyną odpowiedzią było nieznaczne wzruszenie ramion. Jeśli do tej pory nie dał się sprowokować Elronowi, to również pytania zlęknionego książątka jakoś wytrzyma.

– Jesteś głodny? – zapytał książę Ravanis. Z jakiegoś powodu bardzo mu zależało, aby Ferith jeszcze nie odchodził. Niestety, sprawiło to jedynie tyle, że kowal tym bardziej pragnął czym prędzej umknąć poza zasięg jego jasnych oczu.

– Jadłem.

– Może mimo wszystko zechciałbyś choć na chwilę...

– Muszę wracać do pracy.

– Rozkazuję ci zostać z moim synem – wtrąciła się królowa Merellien, a jej złośliwy uśmiech widoczny był nawet mimo zasłony z koralików.

Ferith zamarł. Książę Ravanis na przemian to otwierał, to zamykał usta, aż w końcu wydusił z siebie ciche:

– Matko?

– Przecież sam mówiłeś, że lękasz się o swoje życie i czułbyś się bezpieczniej, gdyby ktoś czuwał przy tobie dzień i noc. A tu proszę, ten zacny młodzieniec właśnie ocalił nas oboje przed niechybną śmiercią. Nie przychodzi mi do głowy nikt godniejszy na stanowisko twego osobistego strażnika. A tobie, mój drogi synu?

To nie mogło się dziać naprawdę. Dwa tygodnie wytrzymał bez zwracania na siebie uwagi nikogo poza Elrenem i kilkoma niewiastami, które postanowiły przesadnie głośno narzekać w jego obecności na marznące nocą stópki. Wystarczyła jednak chwila słabości i władował się prosto w jakiś chory układ, grę znudzonych władców. Furia zaczęła pulsować w jego żyłach. Miał stać się ich pionkiem? Walczyć o ich bezpieczeństwo? Przecież życzył im wszystkim śmierci pewnie jeszcze serdeczniej niż biedny Joves.

– Matko, to nie będzie konieczne.

– Nonsens, mój synu. Poza tym, dla tego zacnego mężczyzny to przecież życiowa szansa. W jednej chwili z prostego kowala przemieni się w twego strażnika!

Przez lata ciężko pracował, by odpokutować za niezawinione zbrodnie ojca. Niczego bardziej nie pragnął, niż być kowalem. A teraz miał to stracić.

– Nie jestem godzien – wysyczał przez zaciśnięte zęby.

Książę Ravanis poderwał głowę. Kosmyk czarnych jak noc włosów wyplątał się ze zwojów złotego jedwabiu, który miał chronić książęcą głowę przed spojrzeniami ludzi pokroju Feritha.

– Ależ przeciwnie. Ocaliłeś nas – upierała się królowa matka z każdą chwilą coraz bardziej rozbawiona. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że Ferithowi nie podobało się, że był w centrum jej uwagi. Najwyraźniej jednak nie zamierzała mu odpuszczać, przeciwnie, bawiła się z nim niczym kot z myszą. – Zasłużyłeś na wyróżnienie. Czy twój ojciec nie byłby z ciebie dumny?

– Nie żyje – odwarknął. Musiałaby być głupia, żeby nie wyczytać groźby z jego odpowiedzi. Ale nie, nie była głupia. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że ledwie panował nad wściekłością.

– Och? Tym bardziej powinieneś...

– Matko, proszę – uciął niespodziewanie Ravanis. Spojrzał na Feritha zupełnie tak, jakby błagał go o wybaczenie. – Jeśli odmawiasz wyłącznie przez skromność, to proszę, nie mów już ani słowa i po prostu się zgódź, bo jej królewska mość nigdy nam nie wybaczy – wyszeptał pospiesznie, pochylając się lekko ku kowalowi.

Skromność? Tak to odczytał? Przecież jego matka czytała w Fericie niczym w otwartej księdze. Czyżby książę Ravanis nie był równie lotny, co królowa matka? To spostrzeżenie poniekąd rozbawiło młodego kowala.

– Dlaczego nie któryś z oficerów? – zapytał, chwytając się ostatniej deski ratunku.

– Mój syn im nie ufa – wtrąciła królowa. – Uważa, że tylko udają wiernych koronie.

– Jak Joves?

Jej wysokość Merellien przechyliła głowę i smukłymi palcami wsunęła winogrono pomiędzy czerwone jak krew wargi.

– Skąd pomysł, że będę lepszy?

– Uratowałeś nas – odparł Ravanis dokładnie w tym samym momencie, w którym jego matka prychnęła:

– Bo jesteś tylko kowalem, zwykłym prostakiem, który nie zdołałby wplątać się w żadną intrygę, nawet gdyby ktoś podetknął mu zaproszenie do zdrady pod sam nos.

– Ależ matko!

Ferith odetchnął głęboko. Wszystko wskazywało na to, że odmowa nie wchodziła w grę, a królowa matka będzie go dręczyć tak długo, aż w końcu podda się jej żądaniom. Cóż, dobrze, niech zatem będzie wedle życzenia władczyni. Skoro nie mógł uciec, powinien wykorzystać nadarzającą się okazję. A to, że mieli go za idiotę, było mu w tej sytuacji nawet na rękę.

Jakby na to nie spojrzeć, królowa Merellien oddawała właśnie swego najmłodszego syna na pastwę Feritha. A głupiutkie, zalęknione książątko nie zdołałoby przejrzeć jego zamiarów, nawet gdyby wprost mu je wyjawił.

Zacisnął więc dłonie w pięści i skłonił się królowej matce. Nie powiedział przy tym nic, bo bał się, że słowa mogłyby go zdradzić. Mogłyby dać jej do zrozumienia, że życzył im wyłącznie tego, co najgorsze. I że nie zawaha się przed niczym, by pewnego dnia ujrzeć ich złote maski czerwone od krwi.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top