Rozdział X
Tak naprawdę teraz zaczynała się trudna robota. Wyciągnąłem rękę do góry i wyczułem palcami zamek. Przesunąłem lekko i usłyszałem charakterystyczny dźwięk. Uniosłem wieko i wyciągnąłem głowę.
Pomieszczenie było ciemne, ale widziałem dokładnie wszystko dookoła. Ściany i podłoga były z kamienia, powoli zmieniającego swój kolor na zielony. W powietrzu unosił się nieprzyjemny zapach. Nie tego spodziewałem się po tak zadbanym zamku.
W kątach, na półkach i w koszach zauważyłem żywność. Nic dziwnego, to w końcu magazyn.
Czy moja podróż, stąd do sali tronowej była jakkolwiek ciekawa? Można by ją pominąć i przejść od razu do momentu przechwycenia korony? Niby tak, ale...
Delikatnie, najbardziej cicho jak umiałem, zacząłem zbliżać się do wyjścia. Nie bałem się. Miałem miecz Victora i rozsądek. Jeżeli mnie zauważą, bądź będzie zbyt niebezpiecznie od razu się wycofam. Mam jeszcze wiele szans na to, by przechwycić "skarb".
Byłem pewny, że ochroniarze również byli na uczcie. Siedzieli razem przy stole, jedli i śmiali się. Dobry Boże, jak bardzo się myliłem.
***
Korytarz kończył się właśnie tutaj. Ogromne drzwi. Brak straży. Tylko ja, pokój i korona.
Sala tronowa była wielkim pomieszczeniem z ogromnymi oknami. Było tam niezwykle jasno i przewiewnie. Zasłony były beżowe, a żyrandol, wisiał nad ogromnym stołem. Powoli przeszedłem obok. Na stole były mapy, z bardzo mocno zarysowanymi planami. Podkreślone, wykreślone i otoczone tereny.
Plany księcia. Sol miał rację mówiąc, że Gabriel pragnie podbicia kolejnych terenów. Bardzo tego chciał.
Jednak to nie mapy mnie interesowały. Szybko odsunąłem się od nich i rozejrzałem po sali. Zobaczyłem dwa trony. Jeden napewno był używany, ponieważ nie lśnił tak mocno jak drugi. Poduszka na siedzeniu była też lekko wgnieciona. Za to drugi... Był nieskazitelny.
Zrobiłem kilka kroków w ich stronę. Znów wytężyłem wzrok. Była tu. Leżała na niewielkim stołku, tuż obok tronu.
- Piękna... - wyszeptałam i wyciągnąłem dłonie w jej stronę.
Uniosłem ją. Była zimna. Napewno zrobiona z szczerego złota. Szlachetne kamienie ozdabiały jej krawędzie. Był tam wyryty jakiś napis, ale nie rozumiałem go. Możliwe, że zapisany był w starożytnym języku.
Usłyszałem coś, czego się nie spodziewałem. Alarm.
D
o pomieszczenia wszedł strażnik. Roześmiał się na mój widok.
- Ha, ha, ha. Niezły był twój plan, kolego. - powiedział.
Ucieczka. Muszę uciekać. Zacisnąłem palce na mieczu i koronie. Pobiegłem w jego stronę, a on nie drgnął. Podskoczyłem i drasnąłem go mieczem. Nie wiedziałem gdzie, nie wiedziałem czemu się nie ruszył. Puściłem się biegiem przez korytarz.
Zacząłem biec. Potem coraz szybciej i szybciej, czując za sobą oddech strażnika. Słyszałem jego wrzaski i łomot zbroi. Musiałem przyspieszyć, ale czułem, że nie dam rady. Byłem coraz bliżej wyjścia.
- Terry! Terry, Terry, Terryyyy!!! - krzyknąłem przebiegając koło drzwi.
Na całe szczęście chłopak wybiegł z pomieszczenia, drząc przy okazji swoją szatę. Papuga leciała wyżej, nad naszymi głowami skrzecząc coś w swoim języku.
Rzuciłem do niego koronę, a ten przytulił ją do siebie, pilnując by nie wypadła. Rzucił mi zwycięskie spojrzenie i uśmiechnął się pod nosem. Też byłem zadowolony. Poszło całkiem nieźle.
Jednak on nie wiedział tego co ja. On nie wiedział, że oni mnie widzieli, całkiem zauważyli moją twarz. Nie miałem szans na ucieczkę. Za to on miał. I musiałem zrobić wszystko, by mu się udało.
Biegłem szybciej, miecz ciążył w mojej ręce, czułem jakby ważył tonę. Terry był dwa kroki za mną, trzymając z całej siły swój skarb. Wtedy się odwróciłem.
Stanąłem twarzą w twarz z strażnikiem. Był wysokim chyba na dwa metry, dobrze zbudowanym, ciemnoskórym mężczyzną. Jego twarz szpeciło rozcięcie, które zrobiłem mieczem. Wzrok mówił wszystko.
Wiedziałem, że nie miałem żadnych szans w walce z nim. To, że udało mi się go skaleczyć było jednym wielkim przypadkiem. Teraz to on górował. On zawsze górował.
Przyjąłem pozycje defensywną. Tak myślałem. Widziałem kiedyś różne filmy, czytałem książki. Trzymałem miecz w obu, drżących dłoniach.
Terry się zawahał. Zatrzymał. Czekał na mnie. Rzuciłem mu spojrzenie, które wyrażało wszystko. Musiał uciekać. Beze mnie.
- Masz wrócić! - krzyknął, mijając innego, znacznie mniejszego strażnika. Wybiegł z zamku.
Zostałem sam. Ja i mój nowy nieprzyjaciel. Nie atakował, choć napewno bardzo chciał. Może coś go blokowało? Albo stwierdził, że nie warto mnie zabijać? Wątpiłem w to.
- Oh chłopcze... - mruknął.
Jego głos ani trochę nie pasował do wyglądu. Był bardzo spokojny. Aż zbyt spokojny. Przerażało mnie to znacznie bardziej niż miecz, który trzymał.
- Czyli dzisiejsza młodzież popełnia takie same błędy jak dawniej. - mówił bardziej do siebie niż do mnie. - No cóż.
Teraz już się nie wahał. Upuścił swoją broń i podszedł do mnie. Wyciągnąłem w jego stronę moje ostrze, myśląc, że choć trochę go przestraszę. Nie przestraszyłem.
Zacisnął swoje wielkie palce na moim nadgarstku. Zacisnąłem powieki, a on uniósł mnie w górę. Nienawidziłem tego, że byłem tak bardzo lekki i niski. Nie miałem już żadnych szans. Już czułem zapach śmierci, jeżeli ta jakiś ma.
Ale wtedy... Pojawił się niewielki promyczek nadziei. Dosłownie promyczek.
Z sali, w której odbywała się uczta wyłoniła się ruda czupryna. Sol. Spojrzał na mnie, wciągnął szybko oddech i wrócił do sali. Powiedział coś, czego nie potrafiłem zrozumieć.
Po chwili ze środka wyszli wszyscy. A raczej wszyscy, których znałem. Obrońcy. Jade zrobiła szybki krok w moją stronę, ale ktoś ją zatrzymał. Nie wiedziałem kto.
Książę Gabriel przyjrzał się mi ciekawie. Podszedł do mnie z pytającym wyrazem twarzy. Wtedy spojrzał na strażnika i zapytał:
- Dlaczego trzymasz tak tego chłopca?
- Ten człowiek próbował ukraść twą własność panie. - odpowiedział formalnym głosem.
- Ah tak? To przykre. Co takiego? - książę nie brzmiał na złego. Bardziej na znudzonego.
- Twą koronę panie. Razem z wspólnikiem wynieśli ją z zamku. Jednak straż już go poszukuje.
Jego oczy otworzyły się szeroko. Już zdecydowanie nie był znudzony. Wycelował we mnie palcem. Jego dłoń drżała.
- Pojmać go! Jego zachowanie to skandal! Stracić go! - usłyszałem.
Momentalnie przed oczami zrobiło mi się ciemno, a ja poczułem się tak, jakbym już nie żył.
***
Kolejny dzień spędzony tutaj... A może godzina? Sam nie wiedziałem, bo czas mijał w zaskakujący sposób. Nie rozumiałem nawet, dlaczego tu jestem. A potem się budziłem i sen stawał się rzeczywistością.
Nawet dziś, gdy siedziałem spokojnie w kącie, patrząc na szczura, który był po drugiej stronie krat. Może on by mnie uwolnił? Napewno są tu jakieś mądre zwierzęta, albo może nawet zmiennokształtni. Nie Aitor, naczytałeś się za dużo *"Na głębokich wodach".
Usłyszałem kroki. Z przerażeniem patrzyłem na Jade, trzymającą swój miecz. Miała zamknięte oczy i powoli sunęła po korytarzu. Stanęła przed kratami celi, w której byłem zamknięty. Podniosła na chwile powieki, a ja zauważyłem strach w jej oczach. Tak jakby bała się znacznie bardziej niż ja.
Cholera.
Wsunęła na chwilę ostrze do pochwy i włożyła dłoń do kieszeni. Wyjęła pęk kluczy i patrzyła na nie przez chwilę, szukając tego właściwego. Włożyła go w zamek, przekręciła i weszła do środka.
Nie ruszyłem się z kąta, w którym siedziałem. Czułem, że zacząłem akceptować mój los w tym miejscu. Nawet jeśli się mnie pozbędą, wrócę tu, ponownie przechodząc przez lustro na strychu. Bardziej bałem się bólu, jaki będzie mi towarzyszył.
Jade ruszyła w moją stronę głową i odsunęła się od drzwi. Wstałem i podszedłem w jej stronę. Nie uciekałem, nie starałem wymigać się od sprawiedliwości. Sam sobie byłem winien i taka była prawda.
Dziewczyna ruszyła powolnym krokiem przed siebie, widząc, że będę podążał za nią i nie pobiegnę do wyjścia. Sam siebie zaskakiwałem tym, że byłem aż tak posłuszny.
Zaprowadzony zostałem do niewielkiego pomieszczenia, w którym zapewne wykonana miała zostać egzekucja. Cholera, w życiu nie spodziewał bym się, że zobaczę - a nawet poczuję - coś takiego.
Usłyszałem cichy i żałosny jęk ze strony Jade. Brzmiała jakby była mną zawiedziona. Napewno była. I szczerze? Ani trochę się jej nie dziwiłem.
Ściany w pomieszczeniu były obrzydliwie podobne do krwi. Chodzących po nich much też nie brakowało. Czy była to krew skazanych? Czy moją krwią również je pomalują?
Jade wyjęła z kieszeni czarną opaskę i podała mi ją. Patrzyłem na przedmiot nie mając pojęcia do czego była mi potrzebna.
- Załóż na oczy. - poleciła ochrypłym głosem. - Będzie ci lepiej.
Spojrzałem na jej twarz. Ogarnął mnie strach. Po jej policzkach spływały łzy. Kurwa mać.
- Ty..? Płaczesz? - zapytałem cicho.
- Oczywiście, że nie płacze! - przetarła twarz szybkim ruchem ręki. Zacisnęła pięść, a drugą ścisnęła mocno rękojeść miecza.
- Ale Jad-
- Zakładaj tą opaskę!
Posłusznie przyłożyłem materiał do oczu i związałem go z tyłu. Ręce mi drżały. Przestałem widzieć cokolwiek. Pozostało mi nasłuchiwanie.
Usłyszałem cichy szmer materiału i głębokie wdechy i wydechy. Ten oddech zdecydowanie nie należał do mnie. Mój drżał, a serce waliło jeszcze szybciej niż gdy dowiedziałem się co mnie spotka. Zagryzłem mocno wargę.
Poczułem metal na boku mojej szyi, jednak... Nie sprawiało mi to bólu.
Czy Jade się zawahała?
Zimny przedmiot drżał, ale nie ranił mnie.
Czy Jade postanowiła mnie oszczędzić?
Usłyszałem brzdęk, a potem głośny szloch i cichszy huk. Stałem w miejscu, bojąc się ruszyć. Wiedziałem jednak dobrze co się stało.
Powolnym ruchem zdjąłem opaskę z oczu i spojrzałem na nią. Klęczała na podłodze, starając się otrzeć coraz to nowe łzy, które pojawiały się w jej oczach. Na chwilę nasze spojrzenia się spotkały.
- Muszę cię stąd zabrać. - wyszeptała zdeterminowana.
_____________________________________
* "Na głębokich wodach" - autorstwa F. T. Lukens. Polecam.
Rozdział napisany w październiku;))
Ostatni rozdział przed przerwą, bo chce wam dać coś zanim zniknę do końca roku
Elo
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top