Rozdział VII

Kolejne dni targów minęła w spokojniejszy sposób. A raczej... Mniej niezręczny. Drugiego dnia udało mi się sprzedać wszystko co miałem w asortymencie. Dowiedziałem się, że "dar", który dostaliśmy od księcia sprawiał, że nasze owoce dawały zaskakującą moc. Dlatego tak bardzo syciły.

Właśnie dlatego dziś - w ostatni dzień targów, mogłem razem z Solem i Arionem przechadzać się po placu. Po rozdzieleniu majątku z tymi dwoma chłopcami oraz staruszkiem, do którego należały sady, zostało mi trzydzieści srebrnych, i dwadzieścia dwie złote monety.

Nie miałem jednak bladego pojęcia co mógłbym kupić. Butów nie było. Żałosne!

Sol szedł dwa kroki przed nami i machał ochoczo do dzieci, które zachwycały się widokiem Obrońcy. Wydawało się, że każdy go znał. Arion był nieco bardziej cichy i spacerował ze mną z tyłu. Cieszyłem się tym, że Sol był szczęśliwy. Znów było miło. A jutro może pójdę z nim nad rzekę? Albo popluskać się nad staw?

Arion powiedział, że za zakrętem, na jednym z mniejszych straganów sprzedawana jest najlepsza czekolada na całej wyspie. Zdradził też, że to ona - pod różnymi postaciami - podawana jest na deser podczas uroczystych obiadów. Pomoc książę miał ogromną słabość do czekolady. Nie dziwiłem mu się.

Dlatego też kupiłem tabliczkę. Kosztowała mnie aż pięć złotych monet. Nie do końca znałem wartość tutejszych pieniędzy, ale chyba nie było to aż tak dużo.

***

Od kiedy tu przybyłem miewałem naprawdę dziwne sny. Nie raz budziłem się zalany potem. Czasem czułem, że to co wydarzyło się we śnie było prawdą. Wiedziałem, że to nie możliwe, ale sny tutaj były bardziej realistyczne.

Dziś też tak było. Nic się nie zmieniło. Obudziłem się całkowicie mokry. Oddech mi drżał. Dłonie zresztą tak samo. Nie pamiętałem co mi się przyśniło, ale bardzo się bałem. Czułem się zagrożony.

Wstałem z posłania i wybiegłem z chaty. Czy naprawdę nie jestem bezpieczny? Czemu odczuwałem coś takiego? Wdech. Wydech. Wdech.

- Co tu robisz? - usłyszałem po swojej lewej.

Momentalnie moja głowa powędrowała w tamtą stronę. Zobaczyłem Victora.

- Postanowiłem urządzić sobie nocną przechadzkę. - odparłem.

- Czyżby? Masz ciekawe pomysły.

- A ty? Skąd się tu wziąłeś?

- Udałem się... Na nocną przechadzkę. - przyznał i chyba się zawstydził.

Zapadła cisza. Zacząłem rysować stopą koła w ścieżce. Były naprawdę kształtne. Znacznie bardziej niż wtedy gdy rysowałem długopisem.

- Hmm... To może udamy się na nią razem? - zapytał w końcu.

Przyznam szczerze, zaskoczył mnie tym. W moich oczach był tajemniczy i zdecydowanie nie był osobą, która chciałaby spędzić ze mną czas. Miałem też do niego szacunek. Szczególnie po tym, jak wręczył mi swój miecz. Trzymałem go pod łóżkiem i czekałem na moment, bym mógł go wykorzystać.

- Pewnie. Oczywiście, że tak.

- Chcesz bym pokazał ci miasteczko? Nie miałeś okazji dobrze go zobaczyć.

- Tak. - powiedziałem tylko, bo chłopak już ruszył przed siebie.

Wiedziałem już mniej więcej, którymi uliczkami iść by się tam dostać. Poza tym bardzo dobrze widać było kamieniczki, nawet z okna chatki. Podbiegłem kawałek za nim i dorównałem mu kroku.

- Często robisz takie spacery? - zapytałem.

- Tak. - przyznał. - Bardzo ciężko śpi mi się przy świetle księżyca. Często dosypiam sobie w dzień.

Czyli dlatego miał takie cienie pod oczami. Niezbyt zaskoczyła mnie ta informacja.

- Nawet gdy zasuniesz sobie zasłony?

- To nic nie daje. Próbowałem wiele razy. - mruknął idąc dalej.

Skinąłem tylko głową i zamilkłem.

- A ty?

Przez chwilę zastanawiałem się nad odpowiednią odpowiedzią. W końcu jednak powiedziałem:

- Od kiedy się tu przeniosłem miewam koszmary.

- Całkowicie cię rozumiem. Gdy ja tu zamieszkałem miewałem tak samo. Widocznie obcy już tak mają. - wzruszył ramionami.

- Nie jesteś stąd?

- Coś ty. Przypłynąłem tu gdy w moim królestwie wybuchła wojna. Większość mieszkańców przeniosła się tu. Ci, którzy byli zbyt młodzi lub zbyt starzy by walczyć. Jednak nie brakowało tchórzy, którzy po prostu bali się śmierci. Jak mniewam, jesteś tu z podobnego powodu.

- Ta. - odparłem krótko.

Przez resztę drogi już nie rozmawialiśmy. Nie było to problemem, bo po dosłownie pięciu minutach byliśmy na miejscu. Victor zaprowadził mnie na ryneczek, który był pięknie oświetlony latarniami, w których trzaskał kolorowy ogień. Ten widok był piękny i gdybym znowu miał dziesięć lat, mógłbym patrzyć na nie godzinami. Byłem dziwnym dzieckiem.

Zaskoczyła mnie gigantyczna wiedza chłopaka. Dokładnie opisał mi każdą uliczkę i przedstawił wyczyny osoby, której nosiła imię.

- Nathan Swift. Był tu królem ponad sto lat temu. Nie miał żadnego potomka, a żaden z jego Obrońców nie odważył się przejąć tronu po jego śmierci na morzu. Był to król szlachetny i mądry, ale jednocześnie skąpy na skarby, i bardzo zazdrosny o moc innych królestw. Te dwie rzeczy sprowadziły go na samo dno. - powiedział, gdy stanęliśmy, przy pomniku starego króla.

Spojrzałem na niego z podziwem. Zrobiony był z czystego złota, a był chyba maturalnych rozmiarów. Nathan Swift chyba był wysoki.

- Jednym z Obrońców żyjących w tamtych czasach był Axel Blaze. Jego moc była bardzo, bardzo potężna. Tak bardzo, że młody wtedy jeszcze chłopak nie potrafił jej utrzymywać. Trzaskające płomienie otoczyły całą wioskę i praktycznie zrównały ją z ziemią. Axel jednak zdołał nad tym zapanować. Jest moim idolem. - Victor spojrzał jakby z tęsknotą na tabliczkę ze strzałką i nazwiskiem.

- Jakim cudem tak długo udało im się przetrwać bez władcy? - zapytałem. Ta myśl męczyła mnie już od czasu, gdy Alice odpowiedziała mi historię księcia Gabriela.

- Nie byli całkowicie bez władcy. W sensie... Na piśmie go nie było, ale praktycznie już był. Chodzi mi o to, że Obrońcy zajmowali się polityką królestwa. Nie brali udziału w żadnych wojnach, więc granice nie zmniejszały się, ani powiększały. Wszystko zmieni się gdy Gabriel będzie mieć dwadzieścia lat. Od dawna mówi, że chce zacząć wojne. Boję się tylko, jak to będzie wyglądać...

- Gdybym ja był władcą wolałbym nie ryzykować. - stwierdziłem.

- Ja też. Dla mnie nigdy nie ma idealnego momentu na wojnę. Może i mamy coraz większe wojsko, ale inne królestwa też mają ogromne. To tylko straty ludzi i jakiś procent na zwycięstwo.

- Dosłownie. Ale wiesz, procent jest zawsze.

- Niby ta- - spojrzał na bok i ruszył tam. - Chodź.

- Czemu? - podbiegłem do niego.

- Pójdziemy na kolację do karczmy.

- Ale za niedługo już wzejdzie słońce.

- To śniadanie. Chodź. - nalegał.

Nie mogłem odmówić. Widocznie coś ważnego dla niego tam było. Cóż, potem będę spać z pełnym brzuchem, co napewno nie wyjdzie mi na dobre, ale już trudno.

Karczma nie była daleko, więc bez problemu tam doszliśmy. Ku mojemu zaskoczeniu była ona pełna ludzi, którzy w większości pili piwo z wysokich kufli.  Victor zamówił dwa razy jakiś gulasz. Nie sprzeciwiałem się, bo i tak nie byłbym w stanie nic zjeść. Jednak on też nie był zbytnio zainteresowany jedzeniem. Rozglądał się tak, jakby kogoś szukał.

- Co my tu naprawdę robimy? - szepnąłem do niego.

- Jeść. Pójdę do toalety. - powiedział i podniósł się. Powolnym krokiem skierował się do kibelka.

Nie no super. Genialne maniery Victor.

Rozejrzałem się tak jak on wczensiej usiłując się znaleźć coś czego szukał. A może kogoś? Nie trwało to długo, bo praktycznie od razu zauważyłem dość znajome włosy. Czy Victor wcale nie poszedł do toalety, a do jakiejś grupki ludzi? Świetnie! Zostawił mnie.

Szybkim krokiem poszedłem w ich kierunku. Z daleka poczułem unoszący się zapach alkoholu i gorących potraw. Czy każdy w tym królestwie tylko pije? Spojrzałem na granatowe włosy i położyłem rękę na ramieniu Victora.

- Ty nie miałeś być w kiblu, Victor? - zapytałem.

Chłopak wstał z krzesła, na którym siedział i zauważyłem, że był znacznie wyższy niż wcześniej. Magiczne moce?

- Znasz Vicky'ego? O rany, ile ja go nie widziałem. - powiedział mężczyzna patrząc na mnie.

Zrobiłem gwałtowny krok do tyłu. Jego twarz szpeciła wielka, cięta blizna, a zamiast nogi miał patyk. Wyglądał jak pieprzony pirat, wyjęty z książki z obrazkami.

- Kto to kapitanie? - zapytał rozbawiony, białowłosy chłopak z przepaską na oku. Miał czerwone policzki i trzymał w ręce drewniany kufel. Śmiał się do napoju.

- Nie mam bladego pojęcia Terry. - odpowiedział mu kapitan. - Kim jesteś chłopcze? - zapytał mnie.

Nie miałem pojęcia czy mogłem mu odpowiedzieć. Znał Victora. Wyglądał jak pirat. Victor przypłynął zza morza. Czy to możliwe, że to ktoś z jego królestwa? Może jakiś kuzyn?

- Haaaalo! - krzyknął jeszcze inny chłopak. Miał niebieskie pasemko włosów. - Kapitan coś do ciebie mówi cioto.

- Falco! Siadaj i pij to piwo, ale zostaw tego chłopca. - skarciła go jakaś dziewczyna.

- Aitor jestem. A pan to..? - spojrzałem na mężczyznę.

- Ah jaki pan? Mam dopiero dziewiętnaście lat. - machnął ręką.

- Za miesiąc dwadzieścia! - krzyknął Terry.

Usłyszałem głośne wyschnięcie.

- Nazywam się Vladimir. - kapitan wyciągnął do mnie rękę. - Znasz Victora, hm?

- Tak, ale nie za dobrze. - powiedziałem zgodnie z prawdą.

- Intrygujące... O, chyba wraca. - wskazał palcem w stronę mojego stołu. - Idź. Ja jestem z nim... W kiepskich stosunkach, lepiej bym się nie ujawniał.

- Oh, okej. - obróciłem się i zrobiłem krok, jednak poczułem jego dłoń na ramieniu.

- Posłuchaj...

***

- Naprawdę nawet nie zjadłeś tego bigosu? - zapytałem.

- To był gulasz. Nie smakował mi.

- To po co go kupiłeś? - spojrzałem na niego, gdy wracaliśmy do wioski.

- Wydało mi się... Wydawało mi się, że widziałem znajomego. Ale to chyba pomyłka.

___________________________________

Macie wyczekiwanych przez wszystkich piratów!


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top