Rozdział III

"Chyba nie jest dobrze..."

To była moja pierwsza myśl, gdy usłyszałem zdenerwowany wrzask w stronę mojego nowego przyjaciela. Głos był donośny, ale jednocześnie... Napewno należał do kobiety.

- Oh... Witaj Jade. - przywitał się zmieszany Sol z nowo przybyłą.

- Naprawdę? Stać cię na tyle? A co z treningami, na które miałeś przyjść? - nie brzmiała już na złą, czy zdenerwowaną, a bardziej na zawiedzioną i smutną.

- Przecież jak odpuszczę sobie jeden, czy dwa razy korona z głowy mi nie spadnie. - odpowiedział lekceważąco.

- Wiesz, że dodatkowe szkolenia to rozkaz księcia. Wiesz chyba również to, że głównym powodem, dla których one powstały jesteś ty sam.

Słuchałem. Stałem z boku. Mogłem przyjrzeć się jak wyglądała ta dziewczyna. Napewno była w naszym wieku, ale jednocześnie była bardzo wysoka. Miała krótkie włosy, które z jednej strony były nieco dłuższe, a z drugiej krótsze. W pochwie przy pasie trzymała miecz.

- Ja i tak uważam, że decyzja Gabriela była niepotrzebna. Przecież jestem w takiej samej formie jak niegdyś, a na dodatek nie muszę walczyć mieczem, w końcu mam mój ogień.

- Rozkaz księcia. - powiedziała stanowczo. - Nie masz ma tyle władzy, czy chociażby rozumu by sprzeciwiać się Gabrielowi. On tu wymyśla zasady, a my musimy się do nich stosować, czy ci się to podoba czy nie. - spojrzała ukradkiem na mnie, kończąc swą wypowiedź. Uśmiechnąłem się do niej nieśmiało.

- Mam teraz ważniejsze zajęcia. Oprowadzam nowego. - wskazał na mnie ręką. - To Aitor i jest moim przyjacielem. Muszę pokazać mu co i jak, by przpadkiem nie zgubił się tu.

- Jak miałby zgubić się w takiej wsi? Tu nic nie ma. Sama nie wiem czemu mieszkasz tu, skoro masz okazję mieć własną sypialnie w zamku.

- Moi rodzice tu mieszkają. Nie pamiętasz?

- Sol. Oni nie żyją od dwóch lat.

Zapadła cisza.

***

Usiadłem na pastwisku.

Sam.

Jade wysłała Sola do domu, by poszedł spać. Stwierdziła, że to mu się przyda. Chłopak spał naprawdę mało, gdyż codziennie budził się niesamowicie wcześnie. Tym bardziej teraz, gdy było lato.

Nie wiedziałem co myśleć o tym co dziś usłyszałem. Nie wiedziałem, czy to miejsce jest dla mnie odpowiednie. Czy może jednak lepiej i bezpieczniej było mi w domu?

Wyprostowałem nogi i spojrzałem na nocne niebo. Było piekne. Miliony gwiazd ozdabiały je, a mi wydawało się, że były tu kompletnie inne gwiazdozbiory. Jeden wyglądał jak smok i nie miałem żadnego problemu w rozpoznaniu tego zwierzęcia. Nasze gwiazdy w porównaniu do tych były brzydkie.

Te były niesamowite. Owiane jakby szczyptą magii. Wydawały się być naprawdę blisko. Jak na wyciągnięcie ręki, ale tak nie było.

Usłyszałem szelest trawy. Spojrzałem w tamtą stronę i zauważyłem Jade, która szła w moją stronę. Zmieszałem się lekko. W końcu ani razu jeszcze nie rozmawialiśmy, a ja trochę jej się bałem.

Usiadła jakiś metr przede mną. Również spojrzała w niebo i milczała. Nie wiedziałem czy powinienem się odezwać. Nie wiedziałem jak zareaguje. Może myślała o tym co powiedziała.

Czy Sol rzeczywiście nie miał rodziców? Przecież już mówił, że mieszka z rodziną tutaj, a nie w zamku. Czy on zmyślał? Czy może dalej nie pogodził się z ich śmiercią? A może oni tak naprawdę żyli, a Jade powiedziała tak tylko dlatego, że chciała zmusić Sola do treningów?

- O czym myślisz? - zapytałem nagle.

- O Solu. Jego stan mnie martwi. - przyznała.

- Dlaczego?

- Wiesz... Jest bardzo specyficznym człowiekiem. Nie wiem czy mogę powiedzieć ci wszystko, ale pewne wydarzenia miały wpływ na zmianę jego zachowania. Tyle możesz chyba się ode mnie dowiedzieć. - powiedziała. Robiła długie przerwy między zdaniami i zastanawiała się nad każdym następnym słowem.

- Chodzi o śmierć jego rodziców? - zapytałem niepewnie.

- Właściwie to nie. Pogodził się z tym bardzo szybko. Znacznie szybciej niż jego brat. - zatrzymała się na chwilę. - Widocznie zapomniał o ich śmierci, a za własnych rodziców uznawał losowych ludzi z wioski.

Skinąłem lekko głową.

Zapomniał. Zapomniał. Zapomniał.

- Ale cóż. Dość tych zmartwień. - wstała i otrzepała szybko spódnice, którą miała na sobie. - Jade jestem. - wyciągnęła do mnie rękę.

Uścisnąłem ją i odpowiedziałem:

- Aitor. Miło mi.

- Mi również. - puściła moją dłoń i położyła się na trawie, mając gdzieś, że ubranie jej sie ubrudzi, bądź zmoczy.

- Sol opowiadał mi o tobie.

- Co takiego?

- Mówił, że genialnie walczysz, i że lepiej z tobą nie zadzierać.

Dziewczyna roześmiała się i spojrzała na mnie.

- Obserwuj go. Jest ciekawy. - i podniosła się z ziemi. - Dopilnuj by jutro przyszedł na szkolenie. Ty też możesz przyjść, nauczę cię czegoś. Możesz przydać się w wojsku, gdy Gabriel wymyśli sobie, że czas wywołać wojne.

Uradowałem się. Bardzo chciałem zobaczyć jej umiejętności. W końcu nie często się zdarzało, że to kobieta walczyła lepiej od mężczyzn. We wszystkich fantastykach jakie przeczytałem, większość dziewczyn miała inne zainteresowania. Takie... Bardziej dziewczęce.

Jade odeszła. Powiedziała, że idzie do zamku na kolację. Dowiedziałem się, że książe w każdą pierwszą sobotę miesiącą urządzał ucztę, na którą każdy musiał przyjść. Każdy, czyli cała służba i Obrońcy. Sol również.

Posiedziałem jeszcze sam jakiś czas. Myślałem: co teraz robią Xavier z Jordanem? Mam nadzieję, że nie martwią się za bardzo. Może jakiś mój klon tam chodzi i zastępuje mnie?

Wstałem z mokrej od rosy trawy i ruszyłem w stronę wioski. Cicho wszedłem do chaty Alice. Widziałem, że w kuchni świeciła się świeca. Trochę za bardzo szlajałem się po okolicy. Chyba powinienem był pomóc jej choć trochę. W końcu gościła mnie u siebie, a ja w żaden sposób jej nie zapłaciłem.

Ruszyłem do kuchni i spojrzałem na brązowowłosą kobietę siedzącą przy niewielkim stoliku. Trzymała w dłoni biały materiał i wyszywała na nim jakiś wzór. Nie przyjrzałem mu się dobrze, ale pewne było to, że był wielokolorowy i napewno ładny, patrząc na sprawne ruchy jej palców.

- Alice? - przywitałem się.

Ta wskazała palcem bym był ciszej. Zapewne Brad spał w sypialni zmęczony dzisiejszą pracą. Podczas zabaw z Solem widziałem go przy polach uprawnych, a potem w budynku wyglądającym na kuźnię i jeszcze koło kapliczki.

- Słucham cię. - powiedziała cicho i przyjaźnie.

- Czy mógłbym jakiś pomóc tobie lub Bradowi w obowiązkach? Nie czuję się dobrze mieszkając tu za darmo.

- Ależ nam to w żadnym wypadku nie przeszkadza. Jesteś naprawdę miłym chłopcem i nie sprawiasz żadnych kłopotów. Mieszkaj tu sobie ile tylko dusza twa nie skrzywdzona przez ludzkość zapragnie.

- Ale nalegam. Napewno jakoś się przydam w zbiorach, czy chociażby dostarczaniu narzędzi. Mogę też pomóc tobie w opiece nad chatą, cokolwiek bym tylko nie siedział w miejscu.

- Oh... A więc dobrze. Porozmawiam o świcie z Bradem i razem wymyślimy dla ciebie robotę. Jednak pragnę byś wiedział pewne rzeczy.

- Zamieniam się w słuch. - odparłem i spojrzałem zaciekawiony na jej twarz.

- Ciesz się dzieciństwem. I nie myśl, że jesteś dla nas problemem. Zdobywaj znajomych, poznawaj nowe miejsca. Nie musisz być Obrońcą, by stać się sławnym. Możesz ocalić każdego, jeśli tylko się do tego przyłożysz, a los się do ciebie uśmiechnie. - powiedziała, a gdy skończyła wróciła do wyszywania. Widocznie miało to znaczyć, że rozmowa została zakończona.

Skinąłem lekko głową i wróciłem do swojego posłania. Przemysłem twarz wodą, która była w dzbanku obok i położyłem się. Był to dzień ciekawy. Poznałem Jade, dostałem rady od Alice i może w końcu na coś zacznę się przydawać.

Jednak... Tęskniłem trochę za rodzicami. Bałem się tego, co mogli myśleć o moim nagłym zniknięciu.

***

O poranku obudził mnie śpiew ptaków. Było naprawdę ciepło, co pewnie również przyspieszyło moją pobudkę. Mimo wczesnej godziny, domownicy już krzątali się w chacie.

Brad poprawiał swą brodę, przeglądając się w oknie, a Alice zamiatała w kuchni podłogę.

Usiadłem i przeciągnąłem się. Byłem wyspany jak jeszcze nigdy. Nie spałem długo, ani nie miałem bardzo wygodnego materaca, ale jednak.

Spojrzałem na Brada i wstałem szybko z posłania. Poprawiłem prześcieradło i poduszkę. Podbiegłem do niego i stanąłem obok.

- Czy mógłbym ci dzisiaj jakoś pomóc? Żadnej pracy się nie boje. - przyznałem, nie do końca zgodnie z prawdą.

- Em... - podrapał się po zaroście. - Myślę, że mógłbyś się nam przydać. Umiesz wspinać się po drzewach? - zapytał.

- Pewnie, że umiem.

- A więc tak. Obok sąsiedniej chaty jest taka stara wiata. W środku są wiklinowe koszyki. Myślę, że jest ich tam około dziesięciu. Trzeba zebrać owoce z sadu, bo za jakiś czas rozpocznie się Tydzień Targów. Zjeżdżają się tam handlarze z różnych królestwa, ale od zawsze nasza wioska ma najbardziej czerwone jabłka i najsłodsze gruszki, i w tym roku to się nie zmieni. Dlatego napełnisz te koszyczki owocami, zgoda?

- Oczywiście! Już biorę się do roboty. - uśmiechnąłem się lekko zadowolony, że mogę pomóc, założyłem szybko kamizelkę, pociągnąłem rękawy bluzki i wybiegłem z chaty.

Od razu wiedziałem, w którym miejscu są koszyki, bo tylko jeden domek, miał coś na kształt garażu. Wydaję mi się, że wszyscy mieszkańcy z niego korzystali, skoro Brad tak po prostu kazał mi zabrać sobie pojemniki.

Na raz udało mi się wziąć sześć. Cztery niosłem w dłoniach, a dwa na ramionach. Może i musiałem mieć wyprostowane ręce i nie widziałem zbyt wiele, ale dałem radę dojść do sadu. Potem wróciłem się po pozostałe cztery i dopiero wtedy pojąłem, że to niepozorne zadanie zabierze mi naprawdę dużo czasu, ale i także nerwów.

A co gorsza...

A z resztą. To jeszcze nie czas na ten moment.

Najpierw postanowiłem zrywać jabłka. Wspiąłem się na jedną z mniejszych jabłoni i spojrzałem na masę dojrzałych owoców. Były wielkie i czerwone, tak jak opowiadał Brad. Sięgnąłem po jedno z nich i ugryzłem kawałek. Było tak pyszne jak wiśnie i brzoskwinie, które jadłem niedawno z Solem. Co więcej, naprawdę syciło.

Postawiłem koszyk na gałęzi i modliłem się w myślach, by nie zleciał przypadkiem na sam dół. Stanąłem obok i jedną stopą przytrzymywałem niestabilnie stojący kosz. Zacząłem zrywać owoce, które im wyżej rosły, tym były coraz piękniejsze i większe.

Napełnienie pierwszych trzech nie sprawiło mi żadnego problemu. Dopiero przy piątym poczułem znudzenie. Nie żebym bardzo się zmęczył, ale udało mi się oczyścić dopiero jedno z jakiejś setki drzew. Napewno nie musiałem robić tego wszystkiego dziś, bo miałem do dyspozycji tylko dziesięć koszyków, ale do jasnej cholery, po co komu aż tyle drzew?

Poza tym zajęło mi to bardzo dużo czasu. Słońce było już bliżej zachodu niż wschodu, a ja myślałem, że w nocy będę śnić o tych przeklętych jabłkach.

Zmusiłem się do zebrania kolejnych koszyków, a gdy pełne były już prawie wszystkie - a dokładnie dziewięć - położyłem się na ziemi w cieniu gigantycznej gruszy. No właśnie... Nawet nie zacząłem zbierać gruszek. Jednak byłem zadowolony, że w jakikolwiek sposób udało mu się pomóc domownikom.

Już miałem zabierać się do napełnienia ostatniego kosza gdy zobaczyłem, że słońce zniknęło. Może nie zniknęło, a zostało przysłonięte.

Usłyszałem łomot i trzaski.

Przypomniałem sobie też, że miałem zaprowadzić Sola na trening. Jednak sądze, że to co widziałem teraz na własne oczy, było znacznie gorsze od gniewu Jade...

_____________________________________

Co myślicie???

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top