• O rodzicach, malowaniu i dzikich koniach •


                 Pijące wiatr płyną z gracją i siłą.
                  Gromami strzelają spod kopyt.
                                 Pędź,  Mustangu, Pędź.

Jak jedno "biegną" po spieczonej ziemi,
zrodzone wolne i "dzikie" od narodzin.
Ich grzywy falują "jak" wstążki na wietrze.
Ich kopyta kopią "ciemne" trawy, rwą je.
Pełny księżyc "północne" prowadzi konie,
rżeniem wypełniają "niebo" ich przodkowie. ~ Paula Swanson, 'Mustang', przekład Aleksandry Cichoń

💛

Wczesnym popołudniem pewnego wietrznego lipcowego dnia ciemne cienie grawerowane pieczołowicie przez Słońce dookoła zabudowań farmy Morganów stopniowo zaczęły się wydłużać i pogłębiać. Jeden z owych cieni rzucała na miękką trawę smukła jabłonka, rosnąca przy oknie pokoju na poddaszu. Była ona rowieśniczką Rosalie i została podarowana dziewczynce jako mała sadzonka przez jej dziadków spod Łodzi, którzy mieli niedaleko domu wspaniały jabłoniowy sad.

Coś tajemniczego i niezwykłego kryło się w obserwowaniu, jak obie panny rosły, nabierały rumianych kształtów, kolorów, kwitły (a czasem też prze-kwitały na kilka chwil) i owocowały. Rozalia bardzo ceniła sobie obecność swojej drzewiastej towarzyszki i lubiła spędzać czas, czytając, dumając czy też jedząc owoce wśród jej jabłkowych gałęzi, podobnie jak Teresa przed laty, w tamtym polskim sadzie...

💛

Bywa tak często nawet między najbliższymi sobie osobami, że potrafią po-sprzeczać się o straszne głupstwa, a potem bardzo ciężko przychodzi im się po-godzić. Podobna rzecz przydarzyła się rodzicom Franciszka i Rosalie, gdy wybierali się na prerię ze swoimi dziećmi z nadzieją na napotkanie zaprzyjaźnionych mustangów. Henry, który według żony jako ostatni miał w rękach klucze od domu, kompletnie zapomniał, gdzie je odłożył. Dostało mu się za to po uszach od zniecierpliwionej Teresy. Ostatecznie okazało się, że klucze leżały sobie bezpiecznie w jednej z jej torebek. Malarce zrobiło się trochę wstyd, jednak ani myślała to okazać; a Henry obraził się.

Mimo wszystko pojechali jednak, znaleźli odpowiednie według nich miejsce nad rzeką-wodopojem dzikich koni i rozłożyli koce i koszyki zapełnione jedzeniem wśród bujnych traw. Ich konie przyzwyczajone były do podobnych eskapad i nie trzeba ich było przywiązywać: spokojnie skubały smakowite źdźbła rosnące nieopodal. Rozalia zaś, zrezygnowana z powodu zachowania rodziców, zostawiła ich zajętych zajadaniem kanapek z kotletami i poszła pomóc Frankowi ustawić sztalugę Teresy, jej płótna i farby.

— Powiedz mi, Franciszku Edmundzie — zagadnęła, zakładając na dłonie długie zamszowe rękawice z dziurami na palce i przewiązując sobie  agrestową chustę wokół szyi, na kowbojską modłę — czy to my jesteśmy dorośli, czy oni?

— Chyba oni, Rosiu, ale wiesz, to szybko zleci i wtedy i my będziemy. — stwierdził Franek z nutą melancholii w głosie.

Dziewczyna z Już-Prawie-Tylko-Słomianym Warkoczem spojrzała na brata gniewnie i żachnęła się:

— Nie pomagasz.

— No weź, spokojnie, ty akurat masz jeszcze pięć lat sielanki. A ja tylko trzy.

— Zapominasz, François, że mamy podwójne obywatelstwa. Według polskiego prawa od miesiąca już jesteś pełno-letni. — odgryzła się dziewczyna, szturchając brata lekko w ramię, na co on parsknął cichym śmiechem i odparł:

— Cóż, pozostaje tylko mieć nadzieję, że ono nas tutaj nie dosięgnie. Ej, popatrz!

Faktycznie było na co patrzeć, bo oto w tamtej właśnie chwili, pozostawiając za sobą gęste chmury pyłków, kurzawy i kępek trawy, przybiegły nad wodę one — tak wyczekiwane i przez nich ukochane -— mustangi. Te niepokorne, nieujarzmione Duchy Ginącego Zachodu, przepychane z kąta w kąt przez łasych na ich tereny przedsiębiorców, obwiniane prze farmerów za wszelkie szkody, przerabiane na mięso. Silne, dziarskie i krzepkie. Konie, które traktowano jak kozły ofiarne.

Rozalia z Frankiem dołączyli po cichu do rodziców, którzy w zgodnej komitywie ostrożnie pstrykali zdjęcia gaszącym pragnienie koniom.

— Czyżbyście się nareszcie pogodzili? — zapytała Rozalia trochę zbyt głośnym szeptem.

— Tak, tak, ale cicho, sza! —odszepnęła jej zaaferowana mama i machnęła na nią ręką, jakby odganiała natrętną muszkę. — Jeszcze się spłoszą.

Słomianowłose rodzeństwo spojrzało na siebie porozumiewawczo i zgodnie przewróciło dwoma parami oczu, po czym oboje przycupnęli przy rodzicach. 

— Przecież nas znają — mruknęła jeszcze Ro do ucha brata, na co on tylko wzruszył ramionami. Konie rzeczywiście zdawały się nie przejmować zbytnio obecnością ludzi,  oddalonych od nich o zaledwie kilkanaście metrów, bo gdy przestały chłeptać wodę z rzeki, zajęły się skubaniem trawy. Była ich trójka: klacz, ogier i źrebię, prawdopodobnie rodzina, która z jakichś powodów odłączyła się od tabunu.

Teresa przez jakiś czas przypatrywała się im uważnie bursztynowo-akwamarynowymi oczami, po czym delikatnie, uważając, by nie uczynić gwałtownych ruchów, przeszła do swojego plenerowego miejsca pracy. Henry zaś, jak przystało na wiernego kowboja-rycerza (i męża), podążył za nią, mrucząc do siebie spomiędzy gęstego zbożowego zarostu:

Hey, hey, sialala
Who's gonna ride your wild horses?
Who's gonna drown in your blue sea?
Who's gonna take a place of me?

Zapytał swojej ukochanej
Malarki, czy czegoś potrzebuje, a gdy powiedziała, że na razie nie, stanął sobie nieopodal i skorzystał z możliwości kontemplowania preriowego pejzażu, czy może raczej ... portretu? Niezmiernie miło i jakoś tak ciepło mu się robiło w sercu, gdy patrzył na szkicującą z zapałem Teresę, na jej jasną, usianą uśmiechowo-skupieniowymi zmarszczeniami twarz, otoczoną gestwiną kasztanowych, podpalanych rudozłotym odcieniem włosów (które wybornie odzwierciedlały  żywiołowość jej natury), na jej drobne mocne perłowe dłonie, które tak potrzebowały czuć sztukę.

Z błogim, według Franciszka nieco głupawym uśmiechem na ustach Henry podszedł do morganowych koni, niby to sprawdzając, czy wszystko u nich w porządku, lecz mając tak naprawdę inne lisie zamiary. Gdy upewnił się, że nikt na niego nie patrzy, wymierzył swoim aparatem w Malarkę i pstryknął w przycisk. Z zadowoleniem przyjrzał się swojemu dziełu: pomniejszonej przez obiektyw sylwetce żony, która przyobleczona w jabłkowe bryczesy, malachitową tunikę oraz narzuconą na nią czarną katankę, stała na tle rozpościerających się wokół, jakby przez Kogoś wyhaftowanych, traw.

Gdy uniósł głowę, mestengos* już nie było. Zniknęły. Jak duchy.

💛

Wieczorem jeszcze tamtego samego dnia Teresa pracowała nad płótnem w swojej pracowni, którą wypełniał zapach drewna, farb, suszonych ziół zwisających z sufitu i kwiatów powtykanych w gliniane garnuszki. W  pomieszczeniu jak zwykle panował artystyczny rozgardiasz; kłębki wełny wygodnie wylegiwały się w wiklinowych koszach porozstawianych tu i tam na podłodze, a pędzle, różne rodzaje farb, szkice, obrazy oraz zwierzęta-figurki z drewna prawie przygniatały swoim ciężarem sędziwą, obrypaną upływem lat leszczynową komódkę.

Kobieta z Kasztano-Złocistym Warkoczem siedziała na stołku przed sztalugą i płynnymi pociągnięciami pędzla wypełniała kolorami kształty wykonturowane przedtem grafitem ołówka. Tak oto mleczne, zlewające się dotychczas z resztą przestrzeni konie otrzymały swoje barwy: akrylowa sierść klaczy zalśniła jak kasztan obrany ze skórki, a czarny jak kosie pióra ogier spojrzał uśmiechniętymi oczyma na pasące się, siwe źrebię, pochlapane czekoladowymi i orzechowymi plamkami.

Gdy mustangi zostały już ożywione, Malarka zaczęła  haftować pędzlem zanurzonym w miętowej farbce gęste  poplątane preriowe trawy. Następnie pozostało jej kilkoma pewnymi ruchami dłoni rozlać strumienie ciemnolazurowej rzeki, pokryć niebo barwą bladego opalu i zawiesić na nim tlące się delikatnie za kłębkami chmur słońce. Westchnęła ze zmęczonym zadowoleniem, wstała, rozprostowała zastygłe mięśnie i ścięgna, obejrzała pracę pod światło księżyca, po czym odstawiła ją do wyschnięcia.

Już miała opuścić swój warsztat, gdy nagle do jej głowy i serca przyfrunęła pewna myśl. Pozwalając jej w sobie zanucić jak małemu ptaszkowi, otworzyła brulion i za pomocą ulubionego pióra napisała w nim:

«Małżeństwo to taki splot wierności i ości. I wiary, że to wszystko nie rozsypie się jak mąka. Nie ma gotowego przepisu. W końcu wchodzi się w Tajemnicę Miłości. Ale pewne jest, że ona porusza na tajemne sposoby.»

Dopiero wtedy, ze spokojem  wymalowanym na twarzy i w duszy, powróciła do domu.

💛

*mestengos [liczba mnoga] ~ por. mestengo [liczba pojedyncza] ~ hiszp. dziki, zbłąkany, etymologia słowa mustang

Cenny i ciekawy artykuł o mustangach, którym się posiłkowałam podczas researchu i pisaniny:

https://www.national-geographic.pl/artykul/duchy-ginacego-zachodu-mustangi

Powyższy rozdział dedykuję imienniczce naszej Preriowej Panienki, Kochanej Rozalii Ro _rozmarynn_ w podziękowaniu za wszystkie przeurocze komentarze, które od Ciebie dostaję, za Twoją rozmarynową, cieplutką Obecność. Jesteś cudastyczną, przeklawą Osóbką o pięknej duszyczce, pamiętaj o tym! 💚

Dajcie znać, jak Wam się dotąd podoba na Prerii mojej wyobraźni (zastrzegam, że nie znam się na tamtych terenach i to wszystko dzieje się gdzieś tam w Wyoming. Oprócz tego, że jest to opowiadanie, powiastka.  traktuję to też jako pewnego rodzaju baśń, przypowieść, dlatego też, że nie czuję się kompetentna, by tworzyć powieść stricte realistyczną, której fabuła toczy się w USA).

Ściskam Was mocno, korzystajcie z ostatnich dni tegorocznych wakacji (chlip chlip), bądźcie zdrowi i wypełniani nadzieją!

Ola

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top