|2|


Rozdział drugi: |Misery|



Dla Taylora weekend skończył się o wiele za szybko. Wydarzenia z piątku nadal krążyły po jego czaszce, napawając ekstazą. Nie był pewien, gdzie się podziała tamta dziewczyna, przez całe dwa dni szukał jej we wszystkich możliwych zakątkach miasteczka, był też kilka razy w barze mlecznym u Agnes, o różnych porach, także wieczornych — ale również tam jej nie znalazł. Nic w tym dziwnego, przecież kto codziennie chodziłby w te same miejsca? No i w jakim celu? Po dłuższym czasie dane miejsce stałoby się tak samo nudne i przeciętne, jak wszystkie inne rozsiane po mieście lokalizacje, do których ludzie lgnęli jak do magnesu.

Chciał ją znaleźć i to bardzo. Po części dlatego, że zaintrygowała go swoją niewielką osóbką, przyjemnie mu się z nią rozmawiało, czuł bijącą od niej pozytywną energię, co sprawiało, że na jego twarz mimowolnie wstępował lekki uśmiech. Poza tym, od dawna nie poznał nikogo nowego i pomimo tego, jak bardzo nienawidził zawierania nowych relacji, to momentami naprawdę potrzebował kogoś, z kim mógłby jakąś zawrzeć. Tak po prostu.

Sądził, że spotka dziewczynę w szkole, tej samej, do której on też chodził, lecz tak się nie stało. Postanowił, że zapyta swojego kuzyna, czy przypadkiem nie spotkał osoby podobnej do jej wyglądu w swojej placówce. Był bardzo zdeterminowany; za wszelką cenę chciał ją znaleźć. Czuł, że gdy mu się to nie uda, to przegapi coś naprawdę ważnego, że przemknie mu to przed nosem, a on nie pochwyci tego na czas, czego będzie żałować do końca życia i nawet jeszcze dłużej.

Westchnął ciężko, stojąc przy swojej zielonkawej szafce, z której właśnie zabierał potrzebne na kolejnej lekcji książki. Kątem oka zerknął w stronę Aidena- również sterczał przy metalowych drzwiczkach, z boku wyglądał trochę jak kołek, nie wiedzący co ma ze sobą zrobić. Chwilę później zaczął grzebać w poszukiwaniu podręczników, przetrzepując wszystkie półki w wąskim, uczniowskim schowku. O ile dobrze pamiętał, teraz chłopak miał mieć angielski, swój ulubiony przedmiot, z którego był chyba najlepszy w całej szkole. Miał do tego smykałkę: lubił czytać, pisać różnego rodzaju utwory (choć teksty piosenek nie wychodziły mu najlepiej) a do tego z natury był ciekawy, uwielbiał dowiadywać się różnych rzeczy. Oprócz tego Sherwood nie tylko z tego przedmiotu, ale też z innych, miał dobre oceny, często nawet nie musiał się zbytnio przykładać, by je zdobyć. Wystarczało mu, że siedział na lekcji i uważnie słuchał, żeby później napisać klasówkę na piątkę.

Patrzył na niego przez dłuższą chwilę, zastanawiając się, co ma zrobić: podejść i jakoś zacząć rozmowę, czy może zostawić to do powrotu ze szkoły. Z jednej strony nie zostało zbyt dużo czasu do dzwonka, zważając na to, ile go poświęcił panu Petersonowi, który poprosił, aby pomógł mu nosić mikroskopy, z drugiej, im szybciej, tym lepiej. Nie wiedział w dodatku, jak potraktuje go przyjaciel. Mógł go spławić, odpowiedzieć ironią, przyjąć poważną postawę, a nawet wyśmiać!

Wyciągnął gruby podręcznik do matematyki, zastanawiając się nad swoją decyzją.

Aiden właśnie rozmawiał z chłopakiem, który był w tej samej grupie uczęszczającej na zajęcia z angielskiego, co on. Z tego, co Taylor wiedział, był bardzo rozgadany, a zatem szanse na odbycie jakiejkolwiek rozmowy z Sherwood'em spadały coraz bardziej. Westchnął jeszcze ciężej niż wcześniej, widząc, jak odchodzą w głąb korytarza prowadzącego do sali humanistycznej, gdzie obaj mieli mieć następną lekcję, zbyt pochłonięci rozmową, by zwrócić uwagę na cokolwiek innego.

Odwrócił wzrok, zatapiając go w byle jak ułożonych książkach. Już dawno powinien je uporządkować, a nie dokładać kolejne mniej lub bardziej potrzebne drobiazgi. Sprawdził godzinę na swoim zegarku, niewielkim i skromnym drobiazgu, który dostał na urodziny od ciotki ze strony ojca. Do rozpoczęcia lekcji zostało niecałe siedem minut. Nie chcąc tracić czasu, zabrał się za sprzątanie: pozbył się walających kartek, segregując je na potrzebne i zbędne, ułożył książki według ich wielkości. Po chwili nie było już śladu po wcześniejszym bałaganie.

Zostało mu jeszcze pięć minut przerwy. Zamknął drzwiczki zdecydowanym ruchem, kierując swoje ciało w prawo, gdzie ciągnął się kolejny, nieco węższy korytarz, również wypełniony po brzegi uczniami czekającymi na zajęcia. Tym razem nie szukał nikogo, nie oczekiwał spotkania z kimkolwiek, chciał zwyczajnie przeczekać tą chwilę, układając wszystkie myśli w głowie tak jak te podręczniki w swojej szafce. Oparł głowę o zimną ścianę, siadając na pierwszej, lepszej ławce. Nie minęło długo, a tuż przy uchu już słyszał trajkot pewnego osobnika, który w szybkim tempie znalazł się obok niego.

— Nawet się nie przywitasz? Nie sądziłem, że podczas naszego wyjazdu zapomnisz o wszystkich manierach — zażartował chłopak, trącając Moona ramieniem w bok.

— Ludzie w dzisiejszych czasach szybko ulegają różnym usterkom — dodał od siebie Ross, patrząc obojętnym wzrokiem w dal.

Uśmiechnął się mimowolnie na ich widok. Bliźniaków nie widział równe dwa tygodnie, ponieważ byli zmuszeni wyjechać do swojej babci, której musieli pomóc w pracach przy ranczu. Dolores, bo tak miała na imię kobieta, może i nie była bardzo stara, ale zwichnęła nadgarstek, przez co nie była w stanie opiekować się zwierzętami. Tak więc rodzeństwo chcąc nie chcąc opuściło Twin Falls. Prosper w zasadzie nigdzie nie wyjechał, cały czas był w mieście, chodził do szkoły i do klubu dyskusyjnego, lecz przygotowywał się do olimpiady z przedmiotów ścisłych. Zależało mu na dobrym wyniku, dlatego też każdą wolną chwilę spędzał nad książkami. Swoją drogą, dzięki niemu szkolna drużyna zajęła w niej pierwsze miejsce, wygrywając wielki, złoty puchar.

— Dobrze, że nic się nie zmieniło — powiedział, patrząc na nich. — Jak było u babci?

— Całkiem znośnie, świeże powietrze, natura, jeziorko obok domu, zamiast aut dojeżdżaliśmy wszędzie końmi, a do tego codziennie jedliśmy posiłki ze świeżych produktów — rozpoczął starszy z bliźniaków, opierając się o ścianę.

Martin natychmiast skierował głowę w stronę brata, patrząc na niego pełnymi iskier oczami. Być może i byli, prawie że identyczni z wyglądu, mieli podobne cele oraz marzenia – nie zmienia to faktu, że czasami nawet oni nie zgadzali się w niektórych kwestiach.

Ludzie są różni i różne poglądy mają – właśnie dlatego świat wydaje nam się taki piękny, bo jest niezwykle zróżnicowany, co nasze oczy odbierają jako coś atrakcyjnego. Oryginalnego, pożądanego. Paradoksalnie, pragniemy zdobywać coś niespotykanego, przejąć tego czegoś cechy, by być lepiej widocznymi. Czy wtedy to coś nie przestaje już być przypadkiem takie nietypowe?

Ludzie to bardzo ciekawe istoty.

— „Znośnie"? Czy ty siebie słyszysz?! — zapytał drwiąco. — Byliśmy na jakimś wypizdowie górnym, odcięci całkowicie od świata zewnętrznego, kogokolwiek w naszym wieku, do większego miasta mieliśmy cztery kilometry, a w nim i tak nie było za dużo do roboty. Świeże powietrze pachniało gnojówką, gdy brałem większy wdech, mogłem zgadnąć, co krowy jadły poprzedniego dnia na śniadanie!

— Przeżywasz — mruknął w jego stronę, stojąc nad nim z założonymi rękami. — Jak zwykle.

Tin zacisnął pięści, usiłując panować nad sobą, co w jego przypadku było bardzo trudne. Chłopak od małego nie potrafił panować nad emocjami, łatwo się denerwował, wpadał w furię i często działał wtedy pod wpływem impulsu, czego później żałował, odczuwając konsekwencje swoich zachowań na własnym ciele. Marvin pod tym względem był bardziej opanowany, można by nawet powiedzieć spokojny.

Ich dalszą wymianę zdań, jak na zawołanie przerwał donośny dźwięk dzwonka, oznajmiającego o rozpoczynającej się właśnie lekcji. Uczniowie zwinnie zaczęli wchodzić do klas albo formować szeregi wyczekując nauczyciela, który miałby przy sobie klucz otwierający klasę. Musieli się rozdzielić, gdyż nie dzielili ani jednej ze sobą lekcji. Wyjątkiem były dodatkowe zajęcia muzyczne, na które chodzili w piątki po szkole.

Tak więc Taylor nie miał innego wyjścia, jak chwycić za swoją torbę i ruszyć przed siebie, do klasy matematycznej, wśród której ścian miał spędzić następnych kilkanaście minut tortur. Szczerze nienawidził tego przedmiotu, stwarzał dla niego nie lada wyzwanie, nad którym musiał się nieźle nagimnastykować. Gdy uczestniczył w zajęciach, odnosił wrażenie, jakby nauczyciel mówił w innym języku co on i reszta uczniów tej szkoły, pisał hieroglifami, które musieli rozszyfrowywać na czas. Reszta przedmiotów ścisłych też nie szła mu najlepiej.

Powoli przeszedł przez próg sali, rozglądając się dookoła. Ludzie stali w ściśniętym korku, między krzesłami, które mieli zająć na czas trwania lekcji, chcąc jak najszybciej odnaleźć swoje siedzisko. Kolejka prawie w ogóle nie zmniejszała swoich rozmiarów, uczniowie coraz intensywniej naciskali na siebie, nie mogąc dojść do ławek. Taylor stał z boku, przyglądając się całemu widowisku z bezpiecznej odległości. Tu chodziło tylko o jak najszybsze dostanie się w dane miejsce, zajęcie go, żeby później spokojnie przez następnych kilka minut wyczekiwać nauczyciela. Tymczasem oni, jak dzikie zwierzęta napierali na siebie, jak gdyby do ich krzeseł były przymocowane drogocenne skarby. Mogliby poczekać chwilę, tak jak on, stojąc nieopodal drzwi, a gdy wszyscy rozproszą się do swoich siedzisk, usiąść i na swoim własnym. Oni woleli cisnąć się w kolejce.

Nawet jeżeli ona minęła w mgnieniu oka, to pozostawał po niej pewien niesmak.

Do pomieszczenia wszedł nauczyciel, Scott White, wysoki mężczyzna, około trzydziestki z równiutko przystrzyżoną brodą, staranie zawiązanym, jednolitym krawatem kontrastującym z jego czarnymi spodniami, w które włożył koszulę, również dokładnie wyprasowaną. Miał surowy wyraz twarzy, ostre spojrzenie, którym obdarowywał swoich podopiecznych każdego dnia. Nie można było powiedzieć, że nie był przystojny, bo był i nieraz stawało się to głównym tematem rozmów dziewczyn na korytarzach, które tylko czekały na okazję, żeby mu się przypodobać, jednak coś już na pierwszy rzut oka w nim odstraszało. Jak znak nakazujący zatrzymanie się – pomimo iż nie było tego widać, jakiś głosik w głowie podpowiadał, że lepiej do niego nie podchodzić. W swoich gładkich, niezniszczonych pracą dłoniach, trzymał teczkę, z której zaczął wyjmować najpotrzebniejsze przybory do prowadzenia zajęć.

Uczniowie postąpili podobnie: w klasie słychać było szelest szeptów, szuranie plecaków, wiele różnych dźwięków. Taylor sprawnie wyjął wszystko na blat stolika, obracając w dłoni niebieski długopis. Siedział w ostatniej ławce, ustawionej przy oknie, za którym jeździły samochody, ludzie przechadzali się swobodnie powolnym krokiem wzdłuż drogi, dzieci biegały po placu zabaw, który umiejscowiony był obok szkoły. Całkiem sporo można było z niego zobaczyć, co Moon wykorzystywał, gdy akurat nie miał co robić. Patrzył na innych, analizował ich reakcję, czasami nawet tworzył o nich historyjki.

Tak samo było i tym razem. Czekając na rozpoczęcie lekcji, wyjrzał za okno, skanując wzrokiem okolicę. Najpierw nie zobaczył nic niesamowitego – to, co zwykle, auta jeżdżące po drodze, ludzie idący chodnikami, dzieci w grubych szalikach brykające po placu. Potem zwrócił oczy na dziedziniec, tam również, na pierwszy rzut oka nie zobaczył nic niesamowitego. Wpatrywał się pusto w szare kostki, którymi wyłożony był plac.

Nagle ktoś wyłonił się spod dachu szkoły. W jego pole wzroku wparował nowy element, który szybko zarejestrował, przenosząc na niego spojrzenie. Usiadł prosto, kręcąc sobą tak, żeby więcej zobaczyć. Sam nie wiedział, co dokładnie tak go ciekawiło, w tej, konkretnej osobie. Ot, jakiś uczeń, który szybciej skończył lekcje. Przyjrzał się uważniej, wytężając wzrok, jak tylko był w stanie: to niewątpliwie była jakaś nastolatka.

W dodatku o rudych włosach niosąca ten sam, beżowy plecak, który miała przy sobie dziewczyna z baru mlecznego.

— Panie Moon, przeszkadzam w czymś? — przerwał mu cierpki głos jego nauczyciela, który utkwił w nim swoje tęczówki, tak samo, jak inni.


Nie wiedział z początku co odpowiedzieć, więc rozdziawił bezradnie usta, usiłując odpowiedzieć tak, żeby nie pogorszyć swojej sytuacji jeszcze bardziej. Z drugiej strony, jakby teraz wyszedł i szybko dotarł do piegowatej, mógłby, chociaż poznać jej imię. Również istniało prawdopodobieństwo, nawet całkiem duże, że będzie chodzić do tej szkoły, przecież, ludzie raczej nie chodzą bez powodu do tego rodzaju miejsc, racja? Pomimo to, on chciał wiedzieć. Chciał móc ją odnaleźć w przyszłości. Coś popychało go do tego, podpowiadało, zachęcało, by zrobił cokolwiek – nie wiedział tylko co dokładnie. Nie miał czasu na rozmyślanie, musiał zwinnie działać.

— Mogę wyjść do toalety? — powiedział, po chwili.

Nauczycielowi najwyraźniej nie spodobała się odpowiedź, jaką uzyskał, bo ściągnął brwi, zaciskając swoją szczękę. Mierzył swoimi szarawymi jego twarz, stojąc tak przez kilka sekund, które w mniemaniu Taylora trwały stanowczo za długo.

— Nie po to są przerwy, żeby oporządzić się przed lekcją? — skrzyżował ręce. — Poza tym, jesteście już chyba wystarczająco dojrzali, aby ogarnąć swoje interesy w przeciągu tych kilkudziesięciu minut, prawda?

Nienawidzę Cię, panie White, wie pan o tym? Oh, oczywiście, że tak, nie jest pan przecież głupi.

— To ważna sprawa, czuję, jak świdruje mi żołądek — zmyślił na poczekaniu. Mężczyzna, choć bardzo niechętnie pokiwał głową, ostatecznie pozwalając mu wyjść z sali.

Opuścił zatem pośpiesznie pomieszczenie, idąc w stronę łazienek, a stamtąd wyszedł na tyły szkoły, tuż obok boiska. W okresie zimowo-jesiennym stało po prostu, nikt z niego nie korzystał, bo zwyczajnie nie było do tego odpowiednich warunków, które by to umożliwiały. O tej porze roku stanowiło idealne miejsce do spotkań, różnego rodzaju, ponieważ nikt na nim nie grał. Przeszedł obojętnie, starając się być jak najbliżej ściany, aby nikt go przypadkiem nie zauważył.

W gruncie rzeczy i tak wcześniej czy później by do tego doszło.

Stanął przed głównymi drzwiami, tam, gdzie kamery, ze względu na swoje wąskie pole widzenia, nie mogły go dosięgnąć. Zaśmiał się pod nosem, przypominając sobie w momencie, po co opuścił zajęcia. Zlustrował otoczenie: minęło sporo czasu, od kiedy rudowłosa była przed budynkiem, mogła już dawno być gdzieś indziej, daleko od szkoły. Kręcił głową na wszystkie strony, licząc na to, że w pewnym momencie ona pojawi się gdzieś obok, lecz to było niemożliwe, bo jej stopy nie stały na dziedzińcu, a gdzieś, gdzie on nie mógł się dostać.

Za późno dostrzegł wady tego planu.

— Gdzie masz swojego shake'a, bezimienny artysto? — usłyszał niedaleko siebie, gdy już miał wracać. Odwrócił głowę w stronę, z której dochodził jej głos: zaśmiała się głośno i radośnie. Mimowolnie pociągnął kąciki ust do góry.

— Zostawiłem go razem z psem, który miał dziesięć zmutowanych nóg — dodał, uśmiech nie schodził mu z twarzy.


xxx

hello everyone! 

co sądzicie o tym rozdziale? ;D

może i nie jest wybitny, wieje nudą trochę bardzo, no ale bywa xd

jakby każdy był doskonały, to nie wiedzielibyśmy już co jest świetne, a co przeciętne, bo ta granica przestałaby istnieć. 

ja go w sumie nawet trochę lubię. 

głównie, prawdopodobnie przez to, że już się pojawili bliźniacy (omg ja tak ich kocham, oby mi się udało ich przedstawić tak, jak są w mojej głowie)

co prawda jest ich tutaj malutko, Prospera jeszcze mniej, ale spokojnie, jeszcze będą mieli swoje pięć minut :DD

btw pierwszymi postaciami, które stworzyłam w tej książce, to byli właśnie Martin i Marvin 

Taylor chyba powstał jako ostatni z ich paczki :p

ogólnie polecam słuchać piosenek, które wam daje w mediach, tak samo całego albumu "Please Please Me" <3

(pro tip: jeżeli nie możecie doczekać się następnego rozdziału, to wystarczy, że odsłuchacie/ przetłumaczycie sobie tekst kolejnej piosenki z wyżej wspomnianego albumu, ponieważ akcja każdego rozdziału jest/ będzie mniej lub bardziej związana z piosenką, o tej samej nazwie. Czyli następna część tego opowiadania, będzie nosiła taki sam tytuł (a wydarzenia w niej przedstawione będą odnosić się do tekstu)  jak trzecia pozycja albumu Beatlesów.)

^----- swoją drogą, pisanie w taki sposób, tzn. jakby nie było, opieranie fabuły na innych utworach, w tym przypadku muzycznych, jest swego rodzaju wyzwaniem literackim, którego się podjęłam. wiecie czymś innym jest pisanie, gdy tworzymy co chcemy i ogranicza nas tylko wyobraźnia, a kiedy mamy  z góry coś narzucone, musimy tworzyć z tego, co mamy. to trochę jak z lepieniem w glinie- gdy dostajemy bezkształtną kulkę możemy uformować z niej co tylko chcemy, a możemy też dostać gotową jakąś postać i ją upiększać, dodawać jakieś fragmenty, które do niej dorobimy, rzeźbić tak, że na końcu w ogóle nie będzie przypominać tego, czym była wcześniej. w obu przypadkach musieliśmy wykazać się sporą wyobraźnią, z tą różnicą, że w tym drugim byliśmy zmuszeni do kombinowania i obchodzenia pewnych ograniczeń, dolepiania czegoś do naszej postaci.---^

{chyba napisałam w miarę zrozumiałym językiem, mam taką przynajmniej nadzieję, bo mega się wczułam xd}

to by było chyba tyle na dzisiaj, bądźcie grzeczni i jedźcie dużo pierogów, żeby być silni~ <3

dodzieńdobry.






Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top